piątek, 15 listopada 2013

Przeczytane w busie - część pierwsza

Przez większość życia cierpiałam na swego rodzaju chorobę lokomocyjną - mogłam jechać na każdą dowolną odległość, każdym środkiem lokomocji i nic mi się nie działo dopóki nie zaczynałam czegoś czytać. Nie wiem czy to była kwestia dziurawych dróg, byle jakich pojazdów czy jeszcze jakichś innych powodów - nie dawałam rady i już...
Od kilku tygodni (z racji pobierania nauk) soboty i niedziele spędzam w Krakowie i sporo czasu zajmuje mi podróżowanie "tam i z powrotem" - około godzinę w jedną stronę. Ogromna strata czasu... Kiedy jechałam na pierwsze zajęcia zabrałam (bez większego przekonania) książkę i albo mi się organizm przestawił, albo okoliczności przyrody się zmieniły, dość na tym, że udało mi się kilkadziesiąt stron przeczytać. 
I tak oto, dzięki tym wyjazdom, kilka książek, które od jakiegoś czasu na swoją kolej czekało, zostało przeczytane. Oczywiście nie każda literatura nadaje się do busa relacji "Miechów-Kraków" - zdecydowanie najlepiej się sprawdzają kryminały i sensacje. 

Jako, że czasu mi nie starcza na jakieś długie elaboraty to w skrócie o trzech książkach przeczytanych w autobusie będzie - chociażby dlatego, że wszystkie zasługują na uwagę. Dwie z nich to świeżynki są, jedna ma już trochę wieku, autorzy są różnej płci i narodowości, prezentują różne style - tak więc do wyboru do koloru.

Kolejność nieprzypadkowa, bo alfabetyczna;)

******************************************

Czy jest ktoś, kto przynajmniej nie słyszał o Danie Brownie? Podejrzewam, że nikt, albo bardzo niewiele osób. Nawet jeśli nie pałacie jakimś specjalnym nabożeństwem do książek tego autora, to może widzieliście filmy nakręcone na podstawie dwóch jego powieści, gdzie główną rolę profesora Roberta Langdona gra Tom Hanks. Brown łączy w swoich powieściach wątek sensacyjny z historią, akcja toczy się w zawrotnym tempie, a czytelnik oprócz rozrywki może się również czegoś ciekawego dowiedzieć - ja tak miałam na okoliczność włoskiego rzeźbiarza Berniniego, o którym pojęcie miałam dosyć mętne, a którego dzieła są motywem przewodnim "Aniołów i demonów". Oczywiście wspomniana książka nie stała się dla mnie jedynym źródłem wiedzy na temat artysty, ale stanowiła inspirację do poszukania bardziej fachowej literatury.
Tym razem Robert Langdon znajduje się we Florencji do której sprowadziła go sprawa... No właśnie, nie do końca wiadomo kto, dlaczego i w jaki sposób przemieścił pana profesora przez pół świata, w jednym ubraniu i bez dokumentów - niemalże na początku pobytu, w wyniku napadu Langdon traci pamięć. Przed oczami pojawiają mu się koszmarne wizje inspirowane jednym z najsłynniejszych dzieł literackich, a mianowicie "Boską Komedią" Dantego, a konkretnie pierwszą jej częścią noszącą tytuł "Piekło". Skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu - Florencja to rodzinne miasto tego pisarza. Ze strzępków wspomnień wyłania się straszna prawda - ktoś spróbuje rozprzestrzenić niezwykle groźnego wirusa, aby za jego pomocą rozwiązać problem przeludnienia na świecie.
Profesor Langdon w (jak zwykle) atrakcyjnym damskim towarzystwie po raz kolejny rusza na ratunek, tyle, że tym razem nie będzie to akcja ku czci jednej lub kilku osób, a całej ludzkości...

"Inferno" to czwarta z kolei książka o Robercie Langdonie. "Anioły i demony" oraz "Kod Leonarda da Vinci" podobały mi się, "Zaginiony symbol" przeczytałam właściwie tylko siłą woli i przyznam szczerze, że przed lekturą tego tomu miałam pewne obawy - tym bardziej, że książka stanowiła prezent na Dzień Nauczyciela od mojej kochanej klasy IIIB. Na szczęście "Inferno" wpisuje się w klimat dwóch pierwszych tomów i czyta się go z przyjemnością. 
Uczciwie trzeba przyznać, że Dan Brown stworzył sobie pewien schemat i jest on w tej książce widoczny, ale z drugiej strony, jeśli coś się sprawdza, to dlaczego tego nie wykorzystać?

Jak dla mnie całkiem sprawnie napisany i wciągający kawałek literatury sensacyjnej.

******************************************************

O Tatianie Polakowej już zdarzyło mi się już pisać dwukrotnie na okoliczność jej cyklu o przygodach dwóch zwariowanych przyjaciółek Żeni i Anfisy, a teraz kolejna, trzecia już odsłona serii, czyli "Niezidentyfikowany obiekt chodzący".
Anfisa w dalszym ciągu pozostaje małżonką pułkownika specnazu Romana, który to mąż jest o swoją żonę niezwykle zazdrosny, co utrudnia jej życie i kontakty towarzyskie (nawet najbardziej niewinne) z płcią przeciwną. Po kolejnej awanturze w miejscu publicznym Anfisa ma już tego dosyć i postanawia zazdrośnika ukarać - ucieka z domu i razem z Żenią szuka miejsca gdzie mogłaby się ukryć na kilka dni. Jakby na zamówienie Żenia, pracująca w jednej z miejscowych gazet, zostaje wysłana w teren, do wioski gdzie mówiąc obrazowo "diabeł mówi dobranoc". 
Lipatowo jest dosłownie odcięte od świata - położone między rzeką a bagnami, zupełnie niedostępne dla normalnych samochodów (można się do niego dostać wozami terenowymi, a i to z wielkim trudem), pozbawione łączności telefonicznej, a żeby było jeszcze weselej, w dniu kiedy docierają do niego nasze przyjaciółki ktoś kradnie fragment trakcji elektrycznej i wieś zostaje bez prądu.
Tymczasem w okolicy dzieją się dziwne rzeczy - giną ludzie, na bagnach straszą upiory, a po wsi błąka się nocami tajemniczy zwierz (Anfisa uważa, że to zdziczały owczarek kaukaski, ale autochtoni upatrują w nim wilkołaka). Do tego coś się dzieje w pensjonacie w którym zamieszkały kobiety, a wszyscy jego goście mają coś do ukrycia...

Jako, że mam już pewne porównanie jeśli chodzi o książki tej autorki muszę przyznać, że jakoś mnie ta książka nie rzuciła na kolana - tzn. całkiem niezła, jest kilka fajnych momentów, czyta się gładko i sprawnie, ale brak tego czegoś co zachwyciło mnie w poprzednich tomach. 
Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy tej autorki i kolejne jej książki trafią w moje czytelnicze gusta;)

***********************************************

Kilka dni temu pisałam o przedostatniej książce Joanny Chmielewskiej, a dzisiaj słów parę o ostatniej, noszącej tytuł "Zbrodnia w efekcie".

Była sobie działka. Taka zwykła, pracownicza, na której  rosły sobie kwiatki i krzewy owocowe, ktoś od czasu do czasu posiał marchewkę i buraczki a w altance trzymano rozmaite narzędzia ogrodnicze. Sprawa własności działki była nieco zagmatwana, ale ponieważ całe stado użytkowników egzystowało we względnej zgodzie nie zachodziła konieczność stosowania sankcji prawnych. Jedną z użytkowniczek działki była niejaka Marzenka, dziewczę zafiksowane na ziołolecznictwo oraz z dobrą ręką do roślinek. Zdarzyło się jej zasadzić na owej działce kawałek bambusa, który jest rośliną niezwykle inwazyjną i kiedy w pośpiechu usiłowała go usunąć okazało się, że pod korzeniem spoczywają jakieś zwłoki... Co dziwne, był to tułów pozbawiony głowy (że o dokumentach nie wspomnę) w związku z czym nie było możliwości identyfikacji denata.
Kilka lat później Barbara Rościszewska, właścicielka działki leżącej naprzeciwko miejsca pochówku bezgłowego tułowia postanowiła sprzedać swój areał i w czasie trzebienia zaniedbanych krzewów dokonała makabrycznego odkrycia - w krzakach leżała ludzka czaszka...
Zawezwani stróże prawa szybko dodali do siebie te dwa znaleziska i wreszcie można było ruszyć śledztwo z miejsca - odtworzyć rysy twarzy zamordowanego osobnika, ustalić personalia, motyw zabójstwa i odnaleźć sprawcę. Niestety, śledczy prowadzący sprawę szybko doszedł do wniosku, że nadmiar świadków może być gorszy niż niedobór. A że jedną ze znajomych denata była Joanna to już wiadomo, że problemy będą się mnożyć lawinowo.

Trochę trudno pisać krytycznie o książce kogoś, kto zmarł ledwie kilka tygodni temu, kogo wszystkie powieści pochłaniało się niemal jednym tchem, kto miał znaczący wpływ również na nasze życie - niektóre określenia pani Joanny, chociażby słynny "mężczyzna wzrostu siedzącego psa", na stałe zagościły w moim słowniku, a kiedy mam chandrę biorę "Wszystko czerwone", otwieram na przypadkowej stronie i po kilku zdaniach humor się poprawia i płaczę, ale ze śmiechu.
"Zbrodnia w efekcie" nie jest złą książką, ale niestety arcydziełem też nie jest. Mam nadzieję, ze duch pani Joanny, który tam pewnie szaleje gdzieś w niebieskim kasynie, wybaczy mi, ale mam wrażenie, że powieść jest trochę na siłę pozlepiana z wątków obecnych w innych jej kryminałach - przykład pierwszy z brzegu: postać Feliksa ze wszystkimi jego obsesjami jest niezwykle podobna do kreacji Przemysława z "Szajki bez końca". Dlatego przy czytaniu miałam odczucie pewnej wtórności i braku nowych pomysłów.
Książkę czyta się jednak całkiem przyjemnie - dla fanów Joanny Chmielewskiej pozycja zapewne obowiązkowa, dla nie-fanów całkiem zbędna, dla wahających się... No cóż, wahającym się (w sensie "być albo nie być" fanem Chmielewskiej) doradzałabym zapoznanie się z tą akurat powieścią dopiero wtedy, kiedy zostaną zdeklarowanymi wielbicielami pisarki;)


A ponieważ jutro i pojutrze znów jadę do szkół, więc idę szukać kolejnej busowej lektury...

11 komentarzy:

  1. Czytałam i czytam w środkach komunikacji, jak tylko mi przyjdzie nimi się przemieszczać. Kiedyś, mnóstwo lat temu, jak jeszcze pracowałam dojeżdżałam przez miesiąc do pracy i wtedy przeczytałam w autobusie po raz drugi całą "Krystynę córkę Lawransa" .
    Z książek , które prezentujesz raczej żadna nie przypadła by mi do gustu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A bo to repertuar dla sensatów i kryminalistów jest;)

      Usuń
  2. Ja czytać mogę tylko w pociągu lub tramwaju, w pozostałych ujawnia się choroba lokomocyjna i nici z czytania...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ja do tej pory też tak miałam i bardzo mile mnie zaskoczył fakt, że jednak i w busie da radę;)

      Usuń
    2. busami nie podróżuję stąd nie sprawdzę, ale fajnie że Tobie się poprawiło w tej kwestii - dzięki temu mamy bonusowe recenzje :)

      Usuń
  3. Cieszę się z powodu relacji z lektury najnowszego Browna. Miałam podobnie jak Ty, zapałałam sympatią do Aniołów i demonów i do Kodu, Zaginiony symbol mnie rozczarował, podobnie Cyfrowa twierdza. Po dwóch rozczarowaniach nie planowałam powrotu, chcąc zachować miłe wspomnienia, przyczyny literackich i podróżniczych poszukiwań, do dziś krążę po Europie tropem jego bohaterów. Ale nie powiem, aby to florenckie tło mnie nie kusiło, no i jak piszesz, jest to Dan Brown w dawnym (dla nas) dobrym stylu, więc może jednak się skuszę. Co do Chmielewskiej to ostatnie dwie wpadki- Gwałt i to coś o kręcidupci (nie pamiętam tytułu, nie dotarłam nawet do połowy) skutecznie zniechęciły do czytania ostatnich powieści. Zdecydowanie wolę zachować w pamięci jako autorkę powieści z czasów zaprzeszłych. A co do czytania w autobusie- ja czytam sporo, ostatnio nawet wbrew przekonaniu, że w podróży lekko,łatwo i przyjemnie czytam .... Szekspira i o dziwo idzie mi całkiem nieźle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak pisałam - bałam się tego Browna, ale głównie dlatego, że uczniowie z nadzieją pytali, czy już przeczytałam, czy się podobało - na szczęście nie musiałam kolorować rzeczywistości i uczciwie przyznałam, że podobało się:)

      Cóż pani Joanna z ostatnich powieści była już zaledwie cieniem dawnej siebie - "Gwałt"był całkiem nieudany, "Krwawą zemstę" (to o kręcidupci) przeczytałam bez większego bólu, ale faktycznie euforii nie było. Z tych ostatnich trzech książek chyba jednak "Zbrodnia w efekcie" jest najlepsza.

      W busie, którym jeżdżę, Szekspir by się raczej nie sprawdził, bo współpasażerowie wyjątkowo głośni i gadatliwi - komórka teraz żaden cymes, a tu mam wrażenie, że większość osób tylko po to wsiada do busa żeby sobie przez telefon porozmawiać... I to na pełny regulator. Ostatnio jedna pani, która siedziała obok mnie przez bite 40 minut (wsiadła kilka przystanków po mnie) relacjonowała jakiejś psiapsiółce kłopoty z mężem i szwagierką. Nie widziałam faceta na oczy a wiem z jaką częstotliwością zmienia bieliznę... I wcale nie podsłuchiwałam, wręcz przeciwnie, starałam się nie zwracać uwagi na jej zwierzenia...

      Usuń
    2. Doskonale znam ten ból - gadatliwość współpasażerów czy to przez telefon czy face to face. Ostatnio w przedziale pociągu odebrawszy telefon powiedziałam rozmówcy, że nie mogę rozmawiać, bo podróżuję i przeszkadzałabym współpasażerom i o dziwo poskutkowało, bo i inni odbierając telefon ucinali rozmowę tymi samymi słowy. Ale może miałam wyjątkowe szczęście, bo zdarzyła mi się podróż z Warszawy do Krakowa podczas której pewien młody człowiek opowiadał szczegóły swego pobytu w N.Yorku przez całą drogę. I też nie było dokąd uciec. Mam więc dużo szczęścia, że mogę się zmierzyć z Szekspirem. A informację, że ostatnia powieść pani Joanny dobra zachowuję w pamięci. Pozdrawiam

      Usuń
  4. Do niedawna miałam podobne trudności z czytaniem książek w środkach komunikacji miejskiej. Teraz okazuje się, że problem ustąpił, z czego niezmiernie się cieszę :) Jeśli natomiast chodzi o prezentowane powieści, chętnie sięgnę po "Inferno".

    OdpowiedzUsuń
  5. Czasami jeżdżę busem do Warszawy i ostatnio też jestem w stanie czytać. Wcześniej to było siedzenie z zamkniętymi oczami i modlitwy o to, żeby dotrzeć do celu w całości, jako że panowie kierowcy mieli zwyczaj wcielać się w bohaterów filmu "Mistrz kierownicy ucieka". :) Na szczęście po jakichś aferach jest już lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Często jeżdżę busem do pracy w Holandii. Wybieram transport publiczny właśnie dlatego, że czas podróży mogę spokojnie wykorzystać na czytanie książki lub słuchanie muzyki z słuchawkach.

    OdpowiedzUsuń

Posty anonimowe będą kasowane - proszę podpisz się:)