piątek, 7 lipca 2017

Agatha jest dobra na wszystko ;)

Ani się człowiek nie zdążył zabrać za wypoczynek a tu już mija drugi tydzień wakacji... Tegoroczna kanikuła będzie raczej domowa, bo niestety jak się ma wybór pt. "remont i doposażenie niby-salonu kontra wakacyjny wyjazd" to tak jakby się nie miało żadnego wyboru :( 
A jeśli siedzę w domu to najlepiej mi na balkonie z książką w ręku - takie uroki mieszkania na wsi.

Ponieważ nie miałam na podorędziu żadnej (w miarę nieczytanej) Chmielewskiej to przyniosłam sobie z biblioteki dwie książeczki Agathy Christie. Obie panie mają na mnie zbawienny wpływ, chociaż oczywiście każda inny - pani Joanna rozśmiesza już po przeczytaniu połowy stronnicy, natomiast książki lady Agathy są tak wciągające, że przy ich lekturze zapominam o wszystkich przykrościach dnia codziennego.
Te dwie książki, które wybrałam z bibliotecznej półki to "4.50 z Paddington" z panną Marple oraz "Niemy świadek" czyli historia z Herculesem Poirot.
Obie książki traktują o morderstwach, chociaż na pierwszy rzut oka nie jest to do końca oczywiste.

W "4.50 z Paddington" do panny Marple przyjeżdża przyjaciółka. Jest dosyć zdenerwowana, bowiem uważa, że była świadkiem morderstwa, a nikt jej nie wierzy. Rzekoma zbrodnia miała się dokonać w pociągu - mężczyzna udusił przebywającą razem z nim w przedziale kobietę. Pani McGillicuddy widziała to z okna swojego wagonu - obydwa pociągi jechały w tym samym kierunku. Sprawa jest tym bardziej zagadkowa, że nikt nie zgłosił zaginięcia żadnej kobiety a także nigdzie, ani w pociągu ani w pobliżu torów nie znaleziono ciała czy chociażby śladów wskazujących na to, że jakieś zwłoki mogłyby zostać wyrzucone przez okno.
Panna Marple daje wiarę słowom przyjaciółki i postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie. Szybko dochodzi do tego gdzie należy szukać jakichś śladów zbrodni, a ponieważ sama nie ma możliwości przeprowadzić czynności śledczych zwraca się o pomoc do swojej znajomej Lucy Eyelesbarrow. Lucy nie odmawia i już kilka dni później pracuje jako gospodyni w Rutherford Hall, a w wolnym czasie szuka śladów morderstwa...

Akcja "Niemego świadka" toczy się w niewielkim miasteczku Market Basing. 1 maja zmarła tam panna Emilia Arundell. Sama śmierć nie wzbudziła większego zainteresowania - była to starsza i schorowana osoba. Jednak tym co przykuło uwagę całej społeczności był testament starszej pani, która cały, dosyć pokaźny, majątek zapisała  pannie Wilhelminie Lawson, swojej damie do towarzystwa, zupełnie pomijając najbliższych krewnych.
Sprawa pewnie by umarła własną śmiercią po jakimś czasie, jednak los chciał inaczej.
Niemal dwa miesiące później Poirot otrzymał list od panny Emilii, w którym starsza pani nie pisze nic konkretnego, ale między wierszami można odczytać, że jest mocno zaniepokojona. Detektyw postanawia ją odwiedzić, a kiedy na miejscu dowiaduje się, że nadawczyni listu nie żyje decyduje się zbadać sprawę bliżej.
Nie może narzekać na brak podejrzanych - najbliżsi krewni (bratanek, bratanica oraz siostrzenica) nie są osobami zbyt zamożnymi, więc spadek po ciotce bardzo by im pomógł. Tym bardziej, że pod koniec kwietnia wszyscy byli jej gośćmi, a rodzinne spotkanie miało niezbyt przyjemną atmosferę. Również panna Lawson miała motyw - panna Arundell zmieniła swój testament na jej korzyść ledwie kilka dni przed śmiercią...

Obydwie powieści mają charakterystyczne cechy większości książek, które wyszły spod pióra Christie - kilkoro podejrzanych, mających powody aby oczekiwać śmierci ofiary, nie do końca wiarygodne alibi, zatajanie przez podejrzanych niewygodnych faktów, nagłe zwroty akcji, nowe dowody, które zamiast rozjaśniać zaciemniają sytuację oraz zaskakujące rozwiązanie. Zarówno panna Marple jak i Herkules Poirot w najwyższej formie - chociaż nieodmiennie (przynajmniej w moim przekonaniu) starsza pani wygrywa w tym pojedynku.

Przyznam się, że już nawet nie próbowałam zgadywać kto zabił, bo na kilkanaście przeczytanych przeze mnie książek Agathy Christie tylko raz udało mi się rozwikłać zagadkę przed końcem lektury. Kładę to oczywiście na karb talentu autorki a nie mojej ewentualnej tępoty...

niedziela, 2 lipca 2017

Wakacje z Rincewindem i resztą

Boże, jak ten czas zasuwa - nie było mnie tu już ponad dwa miesiące. Inna rzecz, że gdzie indziej też rzadko bywałam...
To był ciężkawy czas - trochę nerwówki na okoliczność pracy, bo przecież gimnazja do likwidacji i nie do końca było wiadomo czy będę miała etat na przyszły rok. Później, jak się już okazało, że mam, to zaczął się kołowrotek z zakończeniem roku, bo miałam trzecią klasę, więc apel, świadectwa, arkusze, rozmaite bzdurne papiery i inne pochłaniacze czasu. A w międzyczasie jeszcze byłam z tymi moim gimbusami na pięciodniowej wycieczce i też temat był poważny do ogarnięcia...  

No ale teraz wreszcie mam trochę czasu dla siebie, bo to wakacje się zaczęły (mam co prawda jeszcze trochę szkolnej makulatury do ogarnięcia, ale to już sama końcówka...) można poleniuchować, poczytać, pooglądać zaległe filmy i generalnie wrócić między żywych ;)

Jedną z takich nadrabianych zaległości jest cykl "Świat Dysku" którego autorem jest Terry Pratchett. Przez wiele lat, pomimo tego, że czytam bardzo dużo i dosyć lubię fantastykę, w ogóle nie miałam pojęcia, że ktoś taki istnieje. Dopiero, kiedy trafiłam do BiblioNETki usłyszałam po raz pierwszy o autorze i jego książkach. Przyznaję, niejednokrotnie czułam się nawet trochę głupio, bo nie wiedziałam o co chodzi, kiedy znajomi z forum w dyskusjach przerzucali się cytatami czy używali jakichś skrótów myślowych, które mnie nic nie mówiły. 



Pierwsze spotkanie z bohaterami Świata Dysku zaliczyłam dosyć nietypowo, bo w formie filmowej. Zupełnie przypadkiem obejrzałam w telewizji "Piekło pocztowe" - notabene nie mając pojęcia, że to ekranizacja Pratchetta... Później na portalu czytelniczym Na Kanapie trafiłam dwa audiobooki ("Kolor magii" i "Blask fantastyczny") i chociaż nie jestem fanką tego typu poznawania dzieł literackich to wysłuchałam ich z przyjemnością - tu wielkie ukłony w stronę Krzysztofa Tyńca i jego genialnej interpretacji tych książek.

Ale to dalej była ledwie niewielka cząstka serii i, pomimo, że zarówno film jak i owe audiobooki przypadły mi do gustu, nie do końca rozumiałam o co chodzi z tymi zachwytami nad Terrym i jego uniwersum.
Ale Ślepy Io i inni bogowie Dysku nie odpuścili i niewątpliwie pod ich wpływem wydawnictwo Prószyński i S-ka przygotowało edycję całego cyklu. I znów zadziałał przypadek - poszłam do sklepu w celu nabycia proszku do prania i płynu do naczyń a wyszłam z tomem "Straż! Straż!" pod pachą i umową z pracującą tam panią Mariolą, że ma mi odkładać kolejne książki.

I teraz powstał problem - czytać zaraz po zakupie, czy czekać jak już będę mieć wszystkie i wtedy brać się za to hurtem? Przeważyła, pomimo obaw czy dożyję ostatniego tomu, druga opcja i przez prawie dwa lata kolejne książki były z premedytacją odkładane na półkę. I powiem szczerze, że była to jedna z trafniejszych decyzji podjętych w ostatnim czasie. Bowiem zdarzyło się już tak, że kończyłam jeden tom o jakiejś opętanej nocnej godzinie i natychmiast sięgałam po kolejny.

Czytanie zaczęłam w majowy weekend i aktualnie jestem przy tomie 16 - całość składa się z 44 książek, bo niektóre tytuły wydawane były w dwóch częściach i mam nadzieję, że do jesieni się z całością wyrobię.
Wiem, że jest kilka szkół czytania tej serii ja jednak postanowiłam zaufać wydawcy i czytam w takiej kolejności jaką zaproponował. Tak więc za mną już większość książek dotyczących Straży Miejskiej, chyba cały cykl o czarownicach a obecnie wieczory sponsoruje mi Rincewind i pozostała kadra Niewidocznego Uniwersytetu. I chociaż poznałam dopiero 1/3 cyklu to dotarło do mnie o co chodziło tym wszystkim, którzy zachwycali się "Światem Dysku".

Po pierwsze genialni bohaterowie - na tę chwilę uwielbiam Marchewę i babcię Weatherwax, ogromną sympatią darzę Rincewinda, Dwukwiata i Myślaka Stibbonsa oraz podziwiam (chociaż niezbyt lubię) lorda Vetinariego. Nie zarzekam się, że do końca lektury nic się w moich sympatiach nie zmieni - chociażby taki Śmierć, który na razie pojawiał się sporadycznie, bardzo mnie intryguje.

Po drugie ciekawa akcja - nie sposób się nudzić przy lekturze, szybkie tempo i pomysłowe rozwiązanie rozmaitych wątków sprawiają, że czyta się te książki z wypiekami na twarzy. Właściwie, z tych dotąd przeczytanych, to tylko jedna nie do końca przypadła mi do gustu, a mianowicie "Ostatni kontynent". ( Ale to na zasadzie, że gdyby pozostałe ocenić wg szkolnej skali na 5 i 6, to za tę dałabym 4-)

Po trzecie - nawiązania do świata rzeczywistego. To jest coś co w tych powieściach bardzo sobie cenię. Poszukiwanie ukrytych znaczeń czy odnośników do tego co tu i teraz jest dodatkową zabawą przy czytaniu.

Zagorzałych fanów Pratchetta nie trzeba oczywiście namawiać do lektury. Ale jeśli ktoś nie zna to może niech się spróbuje zmierzyć z tematem? Może u niego zaskoczy tak jak u mnie?