środa, 30 stycznia 2013

Można odejść na różne sposoby...

Małgorzata Kalicińska to jedna z tych polskich autorek, która budzi ogromne kontrowersje - jedni chwalą na potęgę, inni odsądzają od czci, wiary i choćby iskierki talentu. A ja? Ja jestem jakoś pośrodku - jedna książka podobała mi się bardzo, druga wcale, a trylogię rozlewiskową czytało mi się całkiem całkiem - ot, czytadełko w sam raz na wakacyjne popołudnia.
Od jakiegoś czasu na blogach i portalach czytelniczych znów głośno o pani Małgorzacie, a to ze względu na jej najnowszą książkę, czyli "Lilkę". 

Marianna Roszkowska to pani po pięćdziesiątce, dziennikarka jednego z kobiecych magazynów, żona, matka i babcia. Pewnego sierpniowego dnia jej świat się rozpada - po 30 latach małżeństwa odchodzi od niej mąż. Pomimo, że do jakiegoś już czasu oddalali się od siebie coraz bardziej, Marianna bardzo boleśnie odczuwa rozpad swojego małżeństwa, tym bardziej, że dosyć szybko okazuje się, że w życiu Mirka, jej byłego męża pojawiła się jakaś inna pani. Kiedy Marianna próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości kontaktuje się z nią Lilka, jej przyrodnia siostra, z którą nigdy nie miała za dobrego kontaktu i której zwyczajnie nie lubi. 
Lilka to artystyczna dusza, kiedyś dosyć znana malarka, dzisiaj nieco zapomniana, ma kłopoty ze zdrowiem - szybko się okazuje, że pozornie drobna dolegliwość to coś o wiele bardziej poważnego.
Marianna musi odłożyć na bok swoje własne kłopoty i zająć sie ciężko chorą siostrą...

Powieść Małgorzaty Kalicińskiej podejmuje niezwykle trudny i bardzo aktualny temat nieuleczalnej choroby, odchodzenia, bólu i cierpienia, nie tylko tego odczuwanego przez osobę chorą ale również przez jej najbliższych. Marianna stara się zapewnić siostrze jak najlepszą opiekę medyczną, zaprasza ją do swojego mieszkania, staje się przyjaciółką, powiernicą a kiedy zachodzi taka potrzeba również pielęgniarką. Choroba Lilki sprawia, że patrzy na swoje własne kłopoty z nieco innej perspektywy.

"Lilka" miała szansę stać się najlepszą, najbardziej dojrzałą pozycją w dorobku pisarskim pani Kalicińskiej, niestety autorka nie wykorzystała tej możliwości. Po pierwsze uważam, że jest stanowczo za długa, za bardzo przegadana, pełno w niej jakichś wątków pobocznych, przypadkowych tematów, które rozpraszają uwagę, a co za tym idzie zaciemniają wątek główny. Kolejna sprawa - nie potrafi się autorka (bądź nie chce) wyzwolić  z takiej słodko-lukrowej konwencji. Lilka pomimo choroby jest wręcz aniołem, a i Marianna właściwie nie przeżywa chwil zwątpienia czy zmęczenia. Generalnie całe jej otoczenie to ludzie inteligentni, piękni, wrażliwi, normalnie raj a nie Saska Kępa i okolice. Nie podobała mi się jeszcze jedna rzecz - Marianna ciągle powtarza jak to nie lubiła nigdy Lilki, jak była o nią w młodości zazdrosna, natomiast w momencie, kiedy dowiaduje się o chorobie siostry jej stosunek do niej zmienia się diametralnie, wręcz sobie siostrzyczki z dziobków jedzą. I mnie to zupełnie nie przekonuje - wygląda to tak jakby autorka na siłę chciała zrobić z Marianny ideał, wzorzec postępowania i poświęcenia się dla bliźniego - w zamyśle może to i wzruszające miało być, ale wyszło sztuczne i nierealne.

Nie można też nie wspomnieć o pewnej matrycy, którą posługuje się autorka  - jeżeli ktoś czytał serię rozlewiskową, to szybko wychwyci podobieństwa w losach bohaterów. Wygląda to tak jakby autorka uznała, że skoro przy tamtych książkach chwyciło, to i tu powinno zaskoczyć. I pewnie (sądząc po ilości pozytywnych opinii) zaskoczyło, ale to chyba nie o to chodzi, żeby powielać chwytliwe wzorce, tylko się rozwijać, szukać czegoś nowego. No, ale może ja się nie znam...

Można by jeszcze znaleźć kilka innych wad tej powieści, chociażby swego rodzaju wulgarność, przy okazji scen erotycznych, nagromadzenie nieszczęść, które spadają na Mariannę i w żaden sposób jej nie załamują, niekonsekwencję przy tworzeniu niektórych postaci (chociażby Michał, ojczym Mani, człowiek wykształcony, oczytany i inteligentny nie potrafi prawidłowo wypowiedzieć słowa stomia) czy wreszcie błędy rzeczowe, które wkradły sie do tekstu (chociażby scena, gdzie Marianna cytuje fragment utworu "Na jagody" Marii Konopnickiej, radośnie oświadczając, że jest to "O Janku Wędrowniczku" - dobrze, że przynajmniej autorki nie pomyliła...).

Reasumując - książka zapowiadała się interesująco, niestety na zapowiedzi się skończyło. Zamiast prawdziwej, dramatycznej, życiowej historii otrzymałam średniej jakości czytadło. Szkoda...


wtorek, 29 stycznia 2013

Od A do...

Tak jak Sherlock Holmes miał swojego doktora Watsona, tak wielki Herkules Poirot miał kapitana Hastingsa. Co prawda po ślubie Hastings wyjechał do Argentyny, ale od czasu do czasu odwiedzał Anglię oraz swojego belgijskiego przyjaciela i jeśli nadarzyła się okazja brał udział w prowadzonych przez niego śledztwach.

Kiedy po raz kolejny kapitan odwiedza ojczyznę wiosną 1935 roku wszystko wskazywało na to, że przed Herkulesem pojawiło się kolejne wielkie wyzwanie. Otrzymał bowiem detektyw list informujący go o miejscu i dacie mającego nastąpić przestępstwa. Nadawca listu podpisał go trzema literami - A. B. C..
Poirot przyjmuje ten list jako wyzwanie dla siebie osobiście, ale powiadamia o nim Scotland Yard - policja traktuje jednak sprawę dosyć sceptycznie. Wszystko się zmienia, kiedy w wyznaczonym dniu i miejscu (miasteczko Andover) dochodzi do morderstwa. Ofiarą jest starsza kobieta, prowadząca niewielką trafikę pani Ascher - zginęła w swoim sklepiku, morderca nic z niego nie zabrał, zaś na ladzie zostawił kolejowy rozkład jazdy, potocznie nazywany ABC, bowiem wszystkie stacje były tam ułożone w kolejności alfabetycznej. 
Bardzo szybko okazuje sie, że zabójstwo w Andover to zaledwie początek serii - kilkanaście dni później Poirot otrzymuje kolejny list z datą i nazwą miejscowości - tym razem na literę B...
Rozpoczyna sie wyścig  - czy alfabetyczny zabójca zdoła dojść do litery Z, czy Herkules wcześniej go schwyta?

W "A.B.C." Poirot ma godnego siebie przeciwnika, kogoś kto choć uznany za szaleńca, zaskakuje niezwykłą precyzją w działaniu dowodzącą jasnego i analitycznego umysłu. Oprócz Herkulesa sprawą zajmuje się również policja - wyznaczony do niej młody stażem, ale już ze znaczącymi osiągnięciami na koncie, inspektor Crome jest chyba jeszcze bardziej zadufany w sobie niż Poirot i nie ma zbyt wielkiego mniemania o metodach śledczych stosowanych przez starszego kolegę.

Kolejna świetna historia, która wyszła spod pióra Agathy Christie, rozwiązanie sprawy po raz kolejny zaskakuje czytelnika, chociaż muszę się pochwalić, że nie dałam się złapać na pewien bardzo oczywisty ślad, który jak się później okazało miał za zadanie wprowadzić w błąd detektywa i uchronić mordercę przed zasłużoną karą. To takie małe pocieszenie, dla mojego ego - bo niestety, znów nie udało mi sie wydedukować kto zabił...

piątek, 25 stycznia 2013

Garść nowin z Królewskiego Traktu i okolic

W Winterfell się tłuką, pod Riverun się tłuką, w Królewskiej Przystani co prawda się nie tłuką, ale intrygują aż drzazgi lecą. Za Murem dzicy, którzy nazywają siebie Wolnymi Ludźmi szukają sposobu aby dostać się na teren Siedmiu Królestw - zbliża się przecież zima, a poza tym pojawia się coraz więcej Innych. Daenerys wędruje wzdłuż Zatoki Niewolniczej i, co za niespodzianka, zajmuje kolejne miasta tłukąc aż miło ich mieszkańców - no, tym to się chociaż należy, bo handel niewolnikami to bardzo niedobra rzecz jest...

Przeczytałam trzecią część "Pieśni lodu i ognia" George'a R.R. Martina czyli "Nawałnicę mieczy". Dla tych co może jeszcze nie wiedzą - na "Nawałnicę" składają sie dwa tomy "Stal i śnieg" oraz "Krew i złoto" - lekko licząc ponad 1100 stron fabuły i prawie 50 stron dodatku, w którym autor uporządkował bohaterów pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych ze względu na przynależność do poszczególnych rodów i dworów. I niniejszym chwała mu za to, bo momentami miałam wrażenie, że jeden Balon przebywa równocześnie w dwóch miejscach, a po przestudiowaniu dodatku okazało się, że ich dwóch jest. Balonów znaczy się jest dwóch - jeden na Północy a drugi w Królewskiej Przystani. 

Kolejne tomy sagi, pomimo, że nadzwyczaj obszerne nie przynoszą rozwiązań właściwie żadnego problemu. Walki pomiędzy Lannisterami a Robbem Starkiem trwają w najlepsze, Stannis szuka sprzymierzeńców, bo zdaje sobie sprawę z tego, że jego siły są bardziej niż nikłe, Arya dalej się pęta po lasach i bezdrożach, zmieniając tylko co jakiś czas towarzystwo, Bran szuka swojego przeznaczenia, a Jon staje przed największym jak do tej pory wyzwaniem. Wyzwaniem, które zmieni chłopaka w mężczyznę, które będzie od niego wymagało niezwykłej odwagi, sprytu i siły woli. Jaime uwolniony z niewoli w Riverun w czasie powrotu do Królewskiej Przystani rozpocznie coś na kształt przemiany - w każdym razie ja widzę to tak, że gdzieś w głębi swojej duszy ma ukryte zasady, honor rycerski, prawość, które próbują "wybić się na niepodległość". Jakby nie było to już nie ten sam Jaime, którego pamiętam z "Gry o tron" czy "Starcia królów". Cersei dalej knuje i ... no, robi to co najlepiej potrafi, a Tyrion po raz kolejny udowadnia, że pomimo kalectwa jest najnormalniejszym i najinteligentniejszym członkiem klanu Lannisterów. Czyli nic (z wyjątkiem Jaimego) nowego pod słońcem...

Jako, że wszędzie trwają walki to i część bohaterów, nawet tych pierwszoplanowych traci życie, zarówno po jednej jak i po drugiej stronie konfliktu. Odbywają się pogrzeby, zawierane są małżeństwa (szczególnie one są ważne ze względu na trwającą wojnę i szukanie najlepszych sojuszników), wesela nie zawsze kończą się pomyślnie i to nie tylko dla gości, ale i dla nowożeńców - tu szczególnego pecha ma pewna Tyrellówna, która w wieku 15 lat po raz drugi zostaje wdową...

Czytając te wywody można pewnie odnieść wrażenie, że mi się książka nie podobała - nic bardziej mylnego. To swoją drogą jakiś fenomen jest, że takie potężne tomiszcza, że właściwie przez cały czas się to samo dzieje, a człowiek czyta i z zapartym tchem czeka co będzie dalej. Jako, że to już kolejny tom to normalną rzeczą jest, że pewnych bohaterów lubię bardziej a innych mniej - jak na razie wszyscy ci, których darzę sympatią (Arya, Tyrion, Jon, Bran i Daenerys) żyją i mają się nie najgorzej, biorąc pod uwagę warunki w których przyszło im egzystować. Nie potrafię się jakoś przełamać jeśli chodzi o Sansę - pomimo tylu różnych przejść i tragedii jakie ją spotkały nic a nic nie zmądrzała. Zupełnie nie rozumiem skąd się u Starków taka idiotka wzięła... A jeszcze Robb mnie bardzo in minus zaskoczył - syn Neda Starka, praworządnego aż do bólu, beztrosko łamie dane Freyom królewskie słowo... Może z niego i świetny żołnierz, ale na dobrego władcę się raczej nie nadaje - król ma obowiązek stawiać dobro kraju przed korzyściami osobistymi.

I na koniec jeszcze kilka słów o magii, której dotąd zbyt dużo u Martina nie było, może z wyjątkiem smoków, które jak wiadomo magicznymi stworzeniami są oraz umiejętności niektórych dzieci Neda Starka do wcielania się w skórę swoich wilkorów. W tym tomie pojawia się więcej magii, a to za sprawą kapłanów R'hllora, Pana Światła, Boga Płomieni i Cienia. I używając popularnego określenia jest to "czarna magia", czasami wręcz nekromancja, w wyniku której po Westeros wędrują jakieś zombie... I to rozwiązanie mi się niezbyt podobało.

Kończę już to ględzenie, które w żaden sposób nie można nazwać recenzją, ale jakoś nie potrafię ogarnąć i wypunktować fenomenu tej książki. I czekam kiedy będę mogła przeczytać kolejne tomy - znając życie  w dalszym ciągu nic się nie wyjaśni, dalej będą się tłuc, zamki będą przechodzić z rąk do rąk, Tyrellówna pewnie po raz trzeci wyjdzie za mąż (ciekawe jak długo potrwa ten związek), a Arya, Tyrion, Jon, Bran będą robić to co dotychczas, czyli rutyna...

Ale jak opisana!

wtorek, 22 stycznia 2013

Impresjoniści, kankan i absynt, czyli witajcie w "pięknej epoce"

Kiedy słyszę określenie "belle epoque" wyobraźnia podsuwa mi przed oczy obrazy  impresjonistów, w uszach rozbrzmiewają skoczne nuty kankana i tak sobie myślę, że gdybym mogła sama wybrać miejsce i czas w którym chciałabym żyć, to prawie na pewno byłby to Paryż na przełomie XIX i XX wieku. Podróże w czasoprzestrzeni nie są jak na razie możliwe, ale od czasu do czasu udaje się zmienić czas i miejsce bytowania za sprawą szczególnie udanego filmu lub książki.

I taka właśnie książka dane mi było przeczytać w ostatnich tygodniach - mowa o wspólnym dziele Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk oraz Marty Orzeszyny noszącym tytuł "Paryż: Miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque".
Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk właściwie nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać - chyba każdy zna (przynajmniej ze słyszenia) jej bestsellerową trylogię "Cukiernia pod amorem", a niektórzy pewnie już czytali najnowszą powieść tej autorki, wydaną w ubiegłym roku "Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich". Marta Orzeszyna to z kolei osoba zafascynowana stolicą Francji, która przez wiele lat była jej domem. Panie poznały się w roku 2011, kiedy to Małgorzata Gutowska-Adamczyk zbierała materiały do wspomnianej wyżej "Podróży".
A ponieważ poszukiwaniom źródłowym towarzyszył zachwyt i niekwestionowane uczucie do kultury, języka i literatury francuskiej to prócz planowanej powieści powstał jeszcze album dokumentujący dzieje Paryża od czasów wojny francusko-pruskiej i komuny Paryskiej w latach 1870-71 aż do wybuchu I wojny światowej w 1914 roku.

W drugiej połowie XIX wieku Paryż niemal całkowicie zmienił swoje oblicze - i to dosłownie. Zniknęły wąskie, brudne uliczki, wiele starych kamienic wyburzono, a na ich miejsce powstały szerokie bulwary otoczone nowymi, eleganckimi domami, wielkie place i parki, przebudowano znajdujące się w centrum miasta Hale oraz wiele innych budynków użyteczności publicznej. Biedota, która do tej pory gnieździła się w centrum miasta musiała przenieść się do innych dzielnic, jak choćby Montmartre czy Montparnasse. Te peryferia Paryża upodobali sobie również rozmaici artyści - malarze, poeci i prozaicy, bez grosza przy duszy ale bogaci swoim talentem i wyobraźnią.
Życie towarzyskie i kulturalne kwitło niezależnie od zasobności portfela - istniało wiele teatrów, kabaretów, klubów, restauracji i kawiarni, tak, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Wszyscy starali się zatrzeć wspomnienia walk na ulicach Paryża wiosną 1871 roku - rewolucja się skończyła, miasto odbudowało się jeszcze piękniejsze i stało się jedną z najnowocześniejszych metropolii świata, gościło kilkakrotnie wystawę światową, było gospodarzem igrzysk olimpijskich, tu rodziły się nowe kierunki w sztuce podchwytywane przez artystów w innych krajach, wreszcie stał się Paryż wyrocznią w sprawie mody i stylu. Ściągali do niego młodzi artyści nie tylko z całej Francji ale także z innych państw europejskich powiększając, i tak już ogromną, rzeszę obcokrajowców zamieszkujących z własnej woli bądź też konieczności stolicę nad Sekwaną.

Małgorzata Gutowska - Adamczyk i Marta Orzeszyna chciały w swojej książce przekazać jak najwięcej faktów, opinii oraz anegdot na temat "pięknej epoki", ale równocześnie starały się ten ogrom informacji usystematyzować. Mamy więc rozdziały mówiące o życiu bohemy, o najbardziej wpływowych i podziwianych kobietach tego okresu, o życiu codziennym, Polakach mieszkających w stolicy Francji  wreszcie o rozrywkach, modzie czy słynnych parach (nie tylko małżeńskich - przykład pierwszy z brzegu to bracia Goncourtowie). Książka nie jest w żadnym wypadku pracą naukową, pisana jest pięknym literackim językiem a czyta się ją jak najlepszą powieść. Autorki zamieściły w tekście wiele cytatów z dzieł literackich, ale też artykułów, listów i felietonów pióra takich znakomitości jak Emil Zola, Colette, Guy de Maupassant czy Victor Hugo. Te teksty, pochodzące z omawianej epoki są najlepszym dowodem na to jak współcześni widzieli Paryż na przełomie wieków, co zyskało ich aprobatę a co wręcz przeciwnie.

Kilka słów należy też powiedzieć na temat materiału zdjęciowego zamieszczonego w albumie - to kilkaset fotografii przedstawiających miasto, jego mieszkańców, artystów, słynne aktorki i kurtyzany, polityków i uczonych, to reprodukcje obrazów, plakatów a nawet restauracyjnych menu, reklam i pocztówek. Stanowią one wspaniałe uzupełnienie tekstu i wspomagają wyobraźnię czytelnika.

Dodam jeszcze, że dobrze jest przeczytać tę książkę razem a (a najlepiej przed) lekturą "Podróży do miasta świateł" Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk, bowiem obie te pozycje świetnie się uzupełniają.

Wydaje mi się, że "Paryż: Miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque" to wspaniała lektura zarówno dla tych, którzy interesują się tym konkretnym okresem w historii, kulturze i sztuce, ale również dla osób, które niewiele wiedzą na ten temat - styl i język autorek oraz piękne zdjęcia pomogą przenieść się w czasie do radosnego, roztańczonego i rozkochanego miasta świateł.


sobota, 19 stycznia 2013

Życie to ciąg godzin...

"Żyjemy, robimy to, co robimy, potem kładziemy się spać - to takie proste i takie zwyczajne. Niektórzy wyskakują z okna, inni się topią czy zażywają zbyt dużo pigułek; znacznie więcej spośród nas ginie w wypadkach; a większość, zdecydowana, jest powolnie trawiona przez choroby lub, jeśli ma trochę szczęścia, tylko przez czas. Na pocieszenie pozostaje jedno: godzina w tym czy w tamtym miejscu, kiedy nasze życie na przekór wszelkim przeciwnościom i oczekiwaniom, otwiera się nagle przed nami, dając to, co zawsze istniało w naszej wyobraźni, chociaż wszyscy z wyjątkiem dzieci (a może nawet i one) zdajemy sobie sprawę z tego, że po tych godzinach nieuchronnie nadejdą następne, znacznie bardziej ponure i trudne. A jednak lubimy to miasto, cieszymy się porankiem, ponad wszystko żywimy nadzieję na więcej." 

Virginię Woolf znam... jedynie ze słyszenia. I w najbliższym czasie pewnie ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie, chociaż przyznam, że bardzo jestem ciekawa tej słynnej "Pani Dalloway" - niestety nie mam do tej książki żadnego dostępu. Tymczasem udało mi się przeczytać "Godziny" Michaela Cunninghama, dla których inspiracją było życie i twórczość brytyjskiej pisarki.

Autor przedstawia jeden dzień, zaledwie kilka godzin, z życia trzech kobiet - Virginii, Laury i Clarissy. 
Przedmieścia Londynu, rok 1923 - w wyobraźni Virginii Woolf kształtuje się zarys jednego z jej najbardziej znanych utworów "Pani Dalloway";  Los Angeles, rok 1949 - gospodyni domowa Laura Brown przygotowując urodzinową kolację dla męża analizuje swoje mało satysfakcjonujące małżeństwo; Nowy Jork, koniec XX wieku - wydawca, Clarissa Vaughan przygotowuje przyjęcie na cześć człowieka, którego całe życie kochała, jednak ich drogi się rozeszły. Pomimo, że kobiety żyją w różnych czasach i warunkach społecznych ich losy są bardzo podobne - szamocą się pomiędzy swoimi emocjami i pragnieniami, a normami, które narzuciło im wychowanie i opinia publiczna. Dla wszystkich trzech przychodzi chwila, że chcą coś zmienić w swoim życiu, przerwać magiczny krąg w którym tkwią, zacząć żyć dla siebie, spełniać swoje pragnienia i walczyć o szczęście - pojawia się ta magiczna godzina, kiedy wydaje się, że wystarczy zatrzasnąć drzwi, wsiąść do pociągu czy samochodu i nie oglądając się za siebie rozpocząć nowe życie... 

To druga w moim dorobku powieść tego autora i po raz drugi obserwuję pewna prawidłowość - czytanie, szczególnie pierwszych kilkudziesięciu stron szło mi nad wyraz opornie - ginął mi wątek, co było tym łatwiejsze, że Cunningham przeplata losy swoich bohaterek, musiałam wracać do już przeczytanego tekstu, zwyczajnie nie było w "Godzinach" tego czegoś, co sprawia, że książka nas pochłania i nie zauważamy upływu czasu. A w pewnym momencie nastąpił przełom, resztę doczytałam sama nie wiem kiedy i zupełnie nie rozumiem czemu tak się męczyłam, bo to jest naprawdę dobra książka.

Cunningham napisał książkę o uczuciach, emocjach, o miłości, związkach, które się wypalają, porusza temat życia i śmierci, choroby, smutków i radości, czyli tego z czego składa się nasze życie. W losach Virginii, Laury i Clarissy każdy może znaleźć cząstkę siebie, swoich przeżyć i problemów, można się też bez końca zastanawiać co by było gdyby bohaterka podjęła inną decyzję lub, co my zrobilibyśmy na jej miejscu. Autor wręcz zmusza do refleksji nad własnymi życiowymi wyborami i pobudkami jakie nami kierują.

Na podstawie książki powstał kilka lat temu film z Nicole Kidman, Meryl Streep i Julianne Moore w rolach głównych - nie widziałam go, ale teraz postaram się do niego dotrzeć. Ciekawa jestem bardzo jak udało się przełożyć ten niezwykle emocjonalny tekst na język filmu.




piątek, 18 stycznia 2013

Świat oczami pana od pogody

Nie przepadam za książkami pisanymi przez celebrytów różnej maści - cóż, najczęściej talent medialny nie idzie w parze z talentem pisarskim. Od każdej reguły są jednak chlubne wyjątki i jednym z tych "sławnych" co potrafią ciekawie opowiadać o otaczającej ich rzeczywistości jest Jarosław Kret. Miałam to okazję stwierdzić przy okazji "Mojego Egiptu" (pisałam o nim TUTAJ), a moje zdanie na temat pisarstwa "pana od pogody" potwierdziła książka "Planeta według Kreta".

O ile "Mój Egipt" dotyczył jednego tylko kraju i był wspomnieniami z rocznych studiów oraz kilku dłuższych i krótszych wizyt autora w tym afrykańskim państwie, to "Planeta" jest zbiorem kilkunastu opowieści z różnych stron naszego globu. Najwięcej miejsca zajmują wspomnienia z Bliskiego Wschodu (ten region jest chyba najbliższy panu Jarosławowi) - Izrael, Syria, Jordania, Liban, a poza tym Maroko, Tunezja, Argentyna, Chile i Brazylia, dwa wyspiarskie raje, czyli Malediwy i Mauritius, oraz coś w naszym zasięgu - Austria i Włochy.

Obiektywnie trzeba przyznać, że ma pan Jarosław Kret talent gawędziarski i dobrze się czyta jego teksty. Niestety od czasu do czasu chce przejść "na wyższy literacki poziom" i stara się te swoje gawędy zbeletryzować i wtedy już nie jest za ciekawie, a zaczyna się robić drętwo, czego przykładem może być tekst "Kobiety w krajach islamu". Opisuje w nim fikcyjną rozmowę czterech młodych kobiet pochodzących z Egiptu, Tunezji, Malediwów i Komorów (wszystkie są postaciami autentycznymi, z którymi spotkał się w czasie swoich licznych wędrówek) - ciekawy problem, bo na temat życia muzułmanek narosło wiele legend, jednak wykonanie mocno takie sobie... 
Na szczęście, zdecydowana większość zamieszczonych w książce reportaży to opowieść o tym co można zobaczyć w danym regionie, na co trzeba zwrócić uwagę, czego się wystrzegać, okraszona anegdotami z życia autora, który ma spory dystans do siebie i potrafi z humorem opowiadać o własnych wpadkach.

Ponieważ jest w tej pozycji kilka tekstów poświęconych Ameryce Południowej, niejako automatycznie przychodziły mi na myśl książki Wojciecha Cejrowskiego. Oczywiście pomiędzy obydwu panami nie ma porównania, bo każdy pisze inaczej - Cejrowski wnika w ten świat, staje się jego częścią i podchodzi do tematu niezwykle emocjonalnie, natomiast Kret obserwuje wszystko trochę z boku, jest człowiekiem z zewnątrz, turystą, który stara się dokładnie opisać to co widzi, zachwyca się pięknem krajobrazu ale nie staje się jego częścią. 
Czy przez to jest mniej ciekawie? Oczywiście, że nie. Jest po prostu inaczej.

W książce jest mnóstwo pięknych fotografii, które ukazują opisywane miejsca, ludzi i przyrodę. Zresztą całość jest bardzo starannie wydana, na kredowym papierze i może stanowić ozdobę biblioteczki lub też być świetnym prezentem dla wielbiciela literatury podróżniczej.

środa, 16 stycznia 2013

Dziewczynka, która rozmawia ze zwierzętami

Chyba nie ma takiego dziecka, które nie chciałoby umieć rozmawiać ze zwierzętami. Nie inaczej ma się sprawa z siedmioletnią Molly Smith. Dziewczynka ma na co dzień kontakt z różnymi zwierzątkami bowiem jej rodzice prowadzą klinikę weterynaryjną Larkfield położoną na skraju niewielkiego miasteczka. Molly, gdyby tylko mogła to każdą wolną chwilę spędzałaby w klinice - przecież dzieje się tam tyle ciekawych rzeczy.
Pewnego wrześniowego dnia w klinice pojawiła się mieszkająca nieopodal kliniki Sara, która przyniosła ze sobą ślicznego, małego kotka, Iskierka. Kotek przybłąkał się na podwórko Sary i kobieta zaopiekowała się nim, nie może go jednak zostawić u siebie, bo jej trzy kocury zupełnie nie akceptują nowego domownika. Między Molly a Iskierkiem niemal od razu nawiązuje się nić porozumienia. Szybko też okazuje się, że Iskierek nie jest zwyczajnym małym kotkiem...

Holly Webb to autorka wielu książek dla dzieci, których bohaterami są zwierzęta - dużą popularność przyniósł jej cykl "Zaopiekuj się mną".
"Kotek czarownicy" to pierwsza książeczka z sześciotomowej serii o przygodach Molly Smith - pierwsze dwa tomiki już można znaleźć w księgarniach, a kolejne cztery pojawią się w lutym i marcu. 
Molly, z racji profesji rodziców, ma stały kontakt ze zwierzętami, ale aż do spotkania z Iskierkiem nie zdaje sobie sprawy ze swoich niezwykłych umiejętności, które początkowo troszkę ją peszą. Postanawia jednak pomóc zwierzątku, pomimo, że wcale nie będzie to prosta sprawa.
Autorka przy okazji historii Iskierka porusza ważny temat jakim jest odpowiedzialność i przestrzeganie zasad - kotek zgubił się, ponieważ nie posłuchał swojej właścicielki i zbytnio oddalił się od domu a Molly musi wymyślić jak pomóc Iskierkowi  nie łamiąc przy okazji reguł obowiązujących w jej rodzinie.
Oczywiście autorka nie stosuje jakiejś namolnej dydaktyki - temat poruszony jest przy okazji i może stanowić świetny punkt zaczepienia do rozmowy z dzieckiem na temat tego co można a czego nie powinno się robić.

Na koniec dodam, że książeczkę czytałam w towarzystwie dwóch mężczyzn w słusznym wieku lat ośmiu i sześciu. Początkowo byli oporni, bo jak różowa okładka to pewnie "dziewczyńska książka" i poważny facet nawet nie powinien patrzeć w jej stronę. Na szczęście dali się przekonać i w skupieniu, co bardzo rzadko się im zdarza, wysłuchali do końca kwitując lekturę stwierdzeniem: "Różowa, ale bardzo fajna!".

W związku z tym, opierając się na tej jakże profesjonalnej opinii, polecam lekturę wszystkim dzieciakom, nie tylko tym marzącym o pogawędce z własnym pieskiem lub kotkiem.

wtorek, 15 stycznia 2013

Jaki byłeś pradziadku?

Nie raz i nie dwa razy deklarowałam, że wielką sympatią darzę królewskie miasto Kraków. Związane jest to pewnie z faktem, że i szkołę średnią i studia w Krakowie odbywałam, więc ten, ponoć najpiękniejszy, okres w życiu kojarzy mi się z podwawelskim grodem. A poza wszystkim to piękne miasto i już. Tak więc, kiedy w czasie wizyty w bibliotece w moje ręce wpadła książka Lucyny Olejniczak "Wypadek na ulicy Starowiślnej" decyzja była prosta - muszę to przeczytać.

Autorka książki to krakowianka, zawodowo związana z Katedrą Farmakologii UJ, obecnie na emeryturze. W swoim dorobku literackim ma trzy powieści, kilka opowiadań oraz felietony w krakowskiej prasie. 

Bohaterką książki jest Lucyna ( która oprócz imienia, ma wiele innych cech wspólnych z autorką), kobieta w średnim wieku, matka dwójki dorosłych dzieci. Przypadkiem trafia na notatkę przedrukowaną z krakowskiego "Czasu" z roku 1900, w której jest wspomniany jej rodzony pradziadek Teodor Hanzelmann. Przodek był sierżantem straży pożarnej, a notatka traktowała o wypadku jaki odniósł jadąc do pożaru. 
Kilka zdań sprzed stu lat wyzwala w Lucynie chęć odnalezienia informacji o dawno nieżyjącym członku rodziny. Zadanie jakie sobie postawiła nie należy do najłatwiejszych - na pomoc rodziny nie może niestety już liczyć, sama też nie ma rodzinnych pamiątek, pozostają więc tylko archiwa. I tak Lucyna odwiedza Komendę Straży Pożarnej, parafię do której najprawdopodobniej należała rodzina Hanzelmannów oraz czytelnię czasopism Biblioteki Jagiellońskiej. Przy okazji postanawia napisać książkę o swoim przodku - narratorem miałoby być któreś z dzieci Teodora.

Książka to dosyć sympatyczna lektura, a jeśli ktoś zna Kraków i Nową Hutę (tam mieszka Lucyna) to bez problemu rozpozna miejsca, w których toczy się akcja powieści. Oprócz współczesnego obrazu miasta autorka opisuje Kraków sprzed stu lat, ulice, ludzi i życie codzienne w strażackiej remizie. Autorka ma lekkie pióro, chociaż miejscami widać niedostatek stylu - aż się prosi o porządną redakcję...

Wydaje mi się, że powieść pani Olejniczak nie ma ambicji bycia historią z przesłaniem, to raczej literatura popularna. Aczkolwiek mnie skłoniła do pewnej refleksji - otóż zastanowiłam się co ja tak naprawdę wiem o moich przodkach, o ich życiu, pracy, charakterze... Owszem potrafię wymienić swoich dziadków, pradziadków i prapradziadków, znam kilka rodzinnych anegdot, a w albumie przechowywane jest trzy czy cztery zdjęcia (to i tak dużo, bo wszyscy moi przodkowie to wieśniacy z dziada pradziada, więc nie było zwyczaju fotografowania się i pieniędzy na takie luksusy) ale to wszystko. I coraz mniej osób mogłoby mi coś o dawniejszych, choćby przedwojennych czasach opowiedzieć...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Pobożne życzenia czasem się spełniają

W wiosce St. Mary Mead wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Niemała w tym zasługa kilku starszych pań żywo interesujących się tym co się dzieje u sąsiadów - nawet Mosad i FBI razem wzięte nie mają takich mocy przerobowych jak pani Ridley, panna Wetherby, panna Hartnell i panna Marple. 
Niestety, panie nie mają zbyt wielkich możliwości wykazania się swoim wywiadowczym talentem, bo życie w wiosce jest przeraźliwie wręcz spokojne. Niejakie zamieszanie wprowadza jedynie ogólnie nielubiany właściciel Starego Dworu, pułkownik Protheroe - osobnik niezwykle trudny we współżyciu i apodyktyczny, z rodzaju tych, co to zawsze mają rację. Za pułkownikiem nie przepada również miejscowy proboszcz - do tego stopnia, że pewnej środy, wyraża pogląd "że każdy, kto zamorduje pułkownika Protheroe, odda światu wielką przysługę".  

Słowa proboszcza okazały się prorocze - następnego dnia późnym popołudniem w gabinecie proboszcza znalezione zostają zwłoki pułkownika. Gołym okiem widać, że popełniono morderstwo. Przybyły na miejsce przedstawiciel policji,  inspektor Slack rozpoczyna śledztwo, a na komisariat zgłaszają się dwie osoby przyznające się do popełnienia zbrodni.
Sprawa wydaje się zakończona, jednak panna Marple ma wątpliwości - jak się okazuje całkiem słusznie...

"Morderstwo na plebanii" to jeden z pierwszych kryminałów, których bohaterką jest Jane Marple. Poznajemy ją przez pryzmat opinii proboszcza i jego żony, inspektora Slacka i jego szefa pułkownika Melchetta oraz mieszkańców wsi. Początkowo nikt specjalnie się nie przejmuje uwagami starszej damy, jednak w miarę upływu czasu okazuje się, że panna Marple jest niezwykle bystrą obserwatorką, świetnie kojarzy fakty i wyciąga logiczne wnioski. Ma również własną "metodę śledczą", mianowicie uważa, że ludzie postępują według pewnych schematów, więc do każdego problemu można znaleźć wytłumaczenie analizując podobne przypadki z przeszłości.
Dodać należy, że panna Marple jest osobą niezwykle skromną, a swoje detektywistyczne sukcesy traktuje jako coś zupełnie zwyczajnego. Bywa niekiedy wścibska, jednak nie jest złośliwą plotkarą, co zaskarbia jej sympatię mieszkańców plebanii oraz pułkownika Melchetta. Na marginesie dodam, że jeszcze nie raz przyjdzie im się spotkać przy okazji spraw kryminalnych, chociażby wspomnieć sprawę morderstwa młodej fordanserki opisaną w tomie "Noc w bibliotece".

Kolejność czytania kryminałów Agathy Christie nie ma jakiegoś specjalnego znaczenia, bowiem każdy opisuje inną sprawę, jednak, jeśli ktoś nie zna jeszcze panny Marple to proponuję rozpocząć znajomość z nią od tego właśnie tomu.

niedziela, 13 stycznia 2013

Zimowo...

Dawno już tak nie było, żeby w czasie ferii (w tym roku Małopolska odpoczywa w pierwszym terminie) padał śnieg. Ale w tym roku zima stanęła na wysokości zadania i ślicznie nas zasypało. Do tego lekki mróz, czyli tak jak w zimie być powinno:)

Wybraliśmy się dzisiaj na króciutki zimowy spacer (bo jednakowoż Piotrek trochę kaszle i kicha), tak żeby dziecko i psa przewietrzyć - fajnie było:) Teraz sobie siedzę w cieplutkim domku, herbatka owocowa paruje w kubeczku, a za oknem prawdziwa zima. Brakuje tylko trzaskającego ognia w kominku i byłoby jak u Dickensa, ale mąż mój Robert obiecuje nam kominek w lecie, przy okazji remontu mieszkania, zainstalować.

Zrobiłam parę zdjęć, dosłownie na podwórku i kilka metrów od bramy, które można obejrzeć TUTAJ. Zdaję sobie sprawę, że do artystycznego poziomu im daleko, ale proszę brać pod uwagę, że i fotograf i sprzęt takie sobie są;(

A tak przy okazji - jest jeden cudnej urody blog z fotografiami mojej najbliższej okolicy oraz Krakowa. Trafiłam na niego już kilka miesięcy temu, zupełnym przypadkiem. Najpierw zobaczyłam zdjęcia starego dworu wśród drzew i od razu byłam pewna, że już gdzieś ten budynek widziałam. Zaczęłam czytać dołączony do zdjęć tekst i oczy robiły mi się coraz większe, bo autorka opisywała... drogę, którą przez wiele lat chodziłam niemal każdej niedzieli do moich dziadków. Jeszcze raz obejrzałam zdjęcia - no tak, pewnie, że to już widziałam w naturze - dwór znajduje się kilkaset metrów od domu dziadków. A nie poznałam od razu, bo z drogi wygląda trochę inaczej, a zdjęcia były robione z miejsca leżącego powyżej  dziadkowego podwórza. A jak się przyjrzałam uważniej to i nazwisko autorki na zdjęciu wypatrzyłam - i dotarło do mnie, że Ada, autorka bloga "Kraków i okolice" mieszka o przysłowiowy rzut beretem...  

Więc u mnie fotografie mocno amatorskie, a artystyczne pejzaże północnej części Małopolski znajdziecie u Ady:)

sobota, 12 stycznia 2013

Inne oblicze Gdańska

Jest takie miejsce w naszym pięknym kraju, które od lat mnie fascynuje pomimo, że  nigdy w życiu tam nie byłam... 
To jedno z najstarszych polskich miast, z bogatą historią i tradycją, duży ośrodek kulturalny, nazywany często "Wenecją Północy" lub nieco mniej romantycznie "polskim oknem na świat" czyli Gdańsk. Fascynacja zaczęła się chyba od lektury "Panienki z okienka" pióra Deotymy i trwa nadal, a jednym  z ważniejszych życiowych planów jest wizyta w mieście na Motławą. Trochę to jednak daleko od mojej podkrakowskiej wsi, więc póki co poznaję Gdańsk przez pryzmat literatury.

Od jakiegoś już czasu na mojej półce stoi sobie "Fatum", książka Piotra Rowickiego - historyka, prozaika i dramaturga, autora książek dla dzieci i dorosłych. Okładka sugeruje czytelnikowi, że książka przeniesie go do barokowego Gdańska, czyli mniej więcej w ten sam okres czasu, w którym toczy się akcja wspomnianej "Panienki z okienka". Faktycznie, "Fatum" to zbiór 10 opowiadań osadzonych w XVII i XVIII-wiecznym Gdańsku, ale to pierwsza i ostatnia rzecz, która te książki łączy...

Z informacji zamieszczonej na okładce dowie się czytelnik, że zamieszczone w książce utwory to "perły kryminalne", w których znajdziemy czarny humor, makabrę, groteskę oraz ludzkie namiętności. Bohaterowie to mordercy i degeneraci, odszczepieńcy rozmaitego autoramentu, rajcy i kupcy, marynarze i służba domowa, zacne mieszczki i ulicznice, czyli przedstawiciele wszystkich warstw społecznych. W książce spotkamy postacie historyczne, chociażby wielkiego astronoma Heweliusza, wspomniane są również ważne wydarzenia historyczne - np. oblężenie Gdańska w czasie wojny północnej.

Powieść historyczna i kryminał to dwa gatunki literackie, które darzę ogromną sympatią - niestety w tym wypadku chemia nie zadziałała, a ja nie bardzo potrafię się jakoś jednoznacznie do książki pana Rowickiego ustosunkować.
To, że obraz Gdańska został odarty z jakiegokolwiek romantyzmu jestem jeszcze w stanie zrozumieć -  czy nam się to podoba czy nie miasta kilkaset lat temu były brudne, pełno w nich było biedoty, włóczęgów i różnej maści szarlatanów. Morderstwo, rozbój i kradzież to też wynalazki tak stare jak ludzkość, a ich, nazwijmy to "jakość" zależała od środków jakimi posługiwano się w danej epoce, więc po użyciu noża czy szabli strugi krwi płynąć musiały.
To i jeszcze parę innych rzeczy uwarunkowanych przez czas i miejsce akcji jest zrozumiałe i tego się nie czepiam. Co mnie jednak w tej książce razi to epatowanie wulgarnością - momentami miałam wrażenie, że autor na siłę przeciąga "wymianę zdań" między bohaterami lub wstawia co bardziej "kwieciste" przemyślenia aby opowiadanie było dłuższe... Pewnie, że pomocnik kucharza czy pomywaczka nie będą przemawiać czystą gramatycznie polszczyzną, a panowie rajcowie nie będą się besztać trzynastozgłoskowcem ale przesada w drugą stronę też nie jest wskazana. Ja w każdym razie jestem zniesmaczona tym rynsztokowym słownictwem, a właściwie jego nadmiarem. Jedno jest pewne, gdybym się o istnieniu Gdańska dowiedziała z tej książki to nawet bym w stronę ujścia Wisły nie spojrzała, że o planowaniu podróży w tamtą stronę nie wspomnę.

Dla kogo książka? Hmm... Dla zdeklarowanych wielbicieli gatunku.

Ale to moje zdanie jest dosyć odosobnione, bo znalazłam w sieci sporo opinii na temat tego wydawnictwa i zdecydowana większość recenzentów pieje zachwyt, więc może to ja się nie znam?




środa, 9 stycznia 2013

Ogłoszenie fantastyczno-kryminalne;)

Co prawda blog to nie słup ogłoszeniowy, ale od czasu do czasu zamieszczam informacje, które mogą być przydatne osobom tu zaglądającym.

Dzisiaj więc coś dla miłośników 
fantastyki i klasycznych kryminałów:)

**********************************

Na blogu największego znanego mi fana fantastyki - tak, tak, to o Fenrira chodzi - powstał katalog (a właściwie cały czas powstaje) dostępnych w sieci LEGALNYCH darmowych e-booków. 
Z tego co się zdążyłam zorientować lista tytułów jest pokaźna, przeważają publikacje w języku polskim, ale i obcojęzyczne pozycje też są ujęte, a utwory to zarówno fantasty jak i science fiction.

Zainteresowanych odsyłam TUTAJ, a jak się Fenrir dorobi baneru reklamującego akcję to go z pewnością w widocznym miejscu zamieszczę;)

****************************************

Platforma Audeo udostępniła darmowego audiobooka z jedną z najbardziej znanych powieści Artura Conan Doyle'a, a mianowicie z utworem pt. "Sherlock Holmes. Pies Baskervillów". Plik dostępny jest na facebooku, o TU. Książkę czyta Jakub Sender. 

Jeżeli ktoś nie czytał jeszcze o żadnych przygodach najsłynniejszego detektywa i mistrza dedukcji to ten akurat utwór może się stać wspaniałym początkiem znajomości.


wtorek, 8 stycznia 2013

Dusza artysty zawieszona jest w niebie na agrafce...

Za oknem pada śnieg, od kilku dni trzyma mróz, styczeń przypomniał sobie, że jest zimowym miesiącem, a okładka książki, którą właśnie skończyłam czytać tchnie latem i słońcem.

Zuzanna Kostecka to młoda kobieta, samotna matka czteroletniego Łukasza, ekonomistka zatrudniona w jednym z warszawskich banków. Po śmierci narzeczonego opuściła rodzinny dom w Krakowie i przeniosła się do podwarszawskiego Arabelina. Spotyka ją ogromny cios - umiera Basia, siostra jej matki, którą, z racji wieku, Zuza traktowała bardziej jak siostrę niż ciotkę. Przypadkowa rozmowa z mężczyzną spotkanym na pogrzebie uzmysławia Zuzannie, że w jej życiorysie tkwi jakaś tajemnica. Dosyć szybko udaje się jej odkryć, że człowiek, którego nazwisko nosi nie jest jej biologicznym ojcem, że matka, zanim wyszła za Grzegorza Kosteckiego związana była z pewnym malarzem, Ryszardem Wołoszycem. Niestety, kiedy Zuzia miała kilka tygodni jej ojciec zaginął w tajemniczych okolicznościach. 
Zuzanna postanawia odnaleźć ojca, tym bardziej, że sama jest utalentowaną malarką-amatorką - chce poznać człowieka, który zostawił jej w genetycznym spadku talent plastyczny. Ślady prowadzą do Włoch...

Iwona Grodzka-Górnik to mieszkanka stolicy, z wykształcenia bankowiec a z zamiłowania pisarka, której debiut literacki wydał w ubiegłym roku Świat Książki, a z informacji na okładce możemy sie dowiedzieć, że pracuje nad kolejną książką.
"W niebie na agrafce" to przede wszystkim powieść obyczajowa, ale znajdzie w niej czytelnik wątek romansowy oraz sensacyjno - kryminalny, bowiem Zuza w czasie swoich poszukiwań otrze się o środowisko fałszerzy dzieł sztuki. Na szczęście, Zuzanna ma obok siebie wypróbowaną przyjaciółkę, która będzie się starała jej pomóc i ratować z kłopotów.
Akcja powieści toczy się dosyć szybko a postacie są ciekawie zarysowane. Główna bohaterka, która w pracy jest osobą profesjonalną i świetnie zorganizowaną, w życiu prywatnym popełnia błędy, wpada na szalone pomysły, często działa pod wpływem impulsu, ale to wszystko sprawia, że właściwie od razu zyskuje sympatię czytelnika. Również pozostali bohaterowie książki to postacie niejednowymiarowe - autorce udało się zróżnicować charaktery, a nawet w pewnym stopniu zindywidualizować język, co trzeba zaliczyć do niekwestionowanych zalet powieści.
Na całe szczęście ustrzegła się pani Iwona błędu, który bardzo często popełniają debiutanci, a mianowicie pisania książki o rzeczach, o których mają nikłe albo żadne pojęcie - jej bohaterka obraca się w środowisku bankowców, które autorka dobrze zna. Na uznanie zasługują także fragmenty dotyczące malarstwa - są niezwykle plastyczne, wręcz widać emocje, które  twórcy wkładają w swoje płótna.

Jedno co mnie trochę raziło w tej powieści, to pewna niekonsekwencja w postępowaniu Zuzanny, chociaż z drugiej strony wynikała ona być może z jej impulsywności...

Moim zdaniem to dobra książka i jeżeli tylko kolejne twory pióra (klawiatury) pani Iwony Grodzkiej-Górnik ujrzą światło dzienne to z chęcią po nie sięgnę - choćby po to, żeby zobaczyć jak rozwija swój talent i warsztat pisarski.

piątek, 4 stycznia 2013

Wyzwania, wyzwania, wyzwania...

Jeśli chodzi o postanowienia noworoczne to od kilku lat mam jedno i to samo:

Nie robić żadnych postanowień, 
bo i tak ich później nie dotrzymuję...

Ale odkąd prowadzę bloga, czyli prawie dwa lata, staram się uporządkować jakoś to moje czytanie, w czym niemałą rolę odgrywają różnego rodzaju wyzwania czytelnicze. Przeglądając blogi można się natknąć na całą masę takich wyzwań - mniej lub bardziej ambitnych, ograniczonych w czasie i bezterminowych, łatwiejszych i trudniejszych do realizacji, czyli do koloru, do wyboru.
Do tej pory banery dotyczące wyzwań umieszczałam w bocznym pasku, ale zrobiło się tego całkiem sporo, więc powstała nowa zakładka w której znalazły się rozmaite wyzwania, a z czasem mogą się pojawić kolejne, jeśli tylko coś ciekawego w oko mi wpadnie.

Wyzwania z grubsza dzielą się na "tematyczne" i "inne";)

Mój regał sprosta niejednemu wyzwaniu...

Jeśli chodzi o te "inne" wyzwania to jest to idealna sprawa dla osób czytających różne gatunki literackie, szukających czegoś nowego i chcący w jakiś sposób uporządkować swoje literackie podróże. Można więc czytać:
Te wyzwania obserwuję i w miarę możliwości biorę w nich udział. Mam tylko jedną zasadę - nie zaliczam do wyzwań książek recenzyjnych, bo to w pewnym sensie obowiązek, a wyzwanie ma być przyjemnością - na szczęście współprac prawie nie mam, bo Znak littera nova sobie o mnie zapomniał a Świat Książki ma teraz inne problemy niż moja skromna osoba, więc został mi tylko okazyjnie Prószyński (fantastyka), PWN (też od czasu do czasu) i Pascal (raz na kwartał) - jestem więc wolnym człowiekiem:)

Najfajniejsze w tym wszystkim jest dobieranie lektur, bo jak się człowiek odpowiednio spręży to wyszuka sobie tytuł, który pozwoli mu zaliczyć jednocześnie kilka wyzwań - to dopiero jest wyzwanie:)

czwartek, 3 stycznia 2013

Całkiem miły ten Milaczek;)

Jedną z książek, która dosyć często gościła na blogach w ostatnich miesiącach była "Opowieść niewiernej" autorstwa Magdaleny Witkiewicz. Do tej książki jeszcze nie dotarłam, ale dzięki "Włóczykijce" udało mi się przeczytać dwie poprzednie książki tej autorki, którą miałam przyjemność poznać w czasie ostatnich Targów Książki w Krakowie. Te dwie książki to "Milaczek" i stanowiące jego kontynuację "Panny roztropne".

Tytułowy Milaczek to niejaka Milena, gdańszczanka, dziewczę trzydziestoletnie, analityczka w dużej korporacji, mieszkająca nadal z rodzicami i tęskniąca za wielką miłością. W tym miejscu pewnie część z czytelników tego tekstu westchnie sobie: "Eee, to już wszystko było...". Owszem, może i było, ale nie w takiej formie. 
Milena, poza tym, że może nieco zbyt pulchna, jest sympatyczną, inteligentną i ładną dziewczyną z poczuciem humoru i dystansem do siebie. Wydawać by się mogło, że nie powinna narzekać na brak powodzenia, ale niestety tak nie jest. Losem siostrzenicy żywo interesuje się ciotka, pani Zofia Kruk, która pewnego dnia wpada na wspaniały pomysł zeswatania Mili z Mariuszem Rubikiem, przystojnym, kulturalnym i całkiem nieźle sytuowanym dentystą. Początkowe obawy dziewczyny rozwiewają się już na pierwszej randce - ciotka miała rację, Mariusz wydaje się być spełnieniem jej marzeń i Mila zaczyna snuć plany dotyczące fasonu sukni ślubnej oraz tapet do pokoju dziecinnego. Co prawda niejakie zamieszanie wprowadza pojawienie się Wioletty, młodszej siostry dentysty, ale Mila optymistycznie uważa, że ewentualny ślub brać będzie z Mariuszem a nie z jego rodziną...

Równocześnie z perypetiami Milaczka możemy śledzić poczynania wspomnianej wyżej ciotki Zofii - nieco ekscentrycznej wdowy w okolicy 60-tki. To osoba niezwykle żywotna, tryskająca energią, z głową pełną szalonych pomysłów, która nie zwraca uwagi na swoją metrykę. Przy całym swoim szaleństwie Zofia jest przywiązana do swojej siostrzenicy i gdyby ktoś chciał skrzywdzić jej kochanego Milaczka będzie walczyć jak lwica.

Milena i pani Zofia to bardzo sympatyczne, dające się lubić kobiety, jednak moje serce podbiła trzecia z głównych bohaterek powieści - Zuzanna Wolicka, znana jako Bachor, siedmioletni diabelec o wyglądzie niewinnego, blondwłosego i niebieskookiego aniołka. Zuzia mieszka w tym samym bloku co Mila. Jej matka zostawiła kilkumiesięczną córeczkę tacie, a sama wyjechała do Norwegii gdzie ułożyła sobie życie. Jacek Wolicki uwielbia swoją córeczkę, ale nie miałby nic przeciwko temu aby w jego życiu pojawiła się jakaś dorosła istota płci żeńskiej. Niestety, nie wiedzieć czemu wszystkie jego znajomości kończą się dosyć szybko i gwałtownie, a Zuzia pozostaje najważniejszą kobietą Jackowego życia.

Zofia i Zuzia całkiem nieźle namieszają w życiu Milaczka, ale po szczegóły odsyłam do lektury.

Jak wspomniałam kontynuację losów Mileny, Zofii, Zuzi oraz ich bliskich znajdzie czytelnik w "Pannach roztropnych", kolejnej powieści Magdaleny Witkiewicz. Przyznam, że nie lubię pisać o kontynuacjach - zawsze się boję, że wyjawię jakieś istotne szczegóły z poprzednich części i tym samym zepsuję przyjemność z lektury tym osobom, które jeszcze wcześniejszej książki nie czytały. Tak, że powiem tylko, że będzie się działo do tego stopnia, że będzie potrzebna pomoc św. Judy Tadeusza, patrona od spraw beznadziejnych...
W "Pannach roztropnych"do znanej już trójki dołączy czwarta osoba - Aleksandra Pieczka, była gimnastyczka  medalistka olimpijska, która po rozpadzie dotychczasowego związku wyjedzie z rodzinnego Poznania do Gdańska, aby sobie wszystko na nowo poukładać. Szybko znajdzie wspólny język z Milą, Zofią i Zuzią a na horyzoncie pojawia się nowa, ciekawa znajomość...

Książki Magdaleny Witkiewicz są niezwykle ciepłe i przepełnione optymizmem. Autorka ma poczucie humoru i tą cechą obdarzyła wszystkie swoje bohaterki, co sprawia, że powieści stanowią idealny antydepresant i regulują poziom stresu w organizmie. Ja w każdym razie doradzam jako lekturę po szczególnie ciężkim dniu w pracy lub w domu. 
Moim zdaniem poprawa humoru gwarantowana:)   

wtorek, 1 stycznia 2013

Pociąg, morderstwo i drogie kamienie

Sąsiad odpalił już ostatnie race, mój pies wylazł spod łóżka (gdzie się schował przestraszony hukiem), Piotrek poszedł spać z rykiem w temacie "Bo czemu ja musze chodzić do tej gupiej szkoły?", stos zeszytów czeka aby jutro wrócić do swoich właścicieli z klasy IIa - koniec ferii świątecznych, witaj Nowy Roku 2013:)

Nie jestem za bardzo przesądna, ale tak jakoś podświadomie mam, że jak rok zacznę z dobrą książką to będzie w nim dużo fajnych lektur. Dlatego też od jakiegoś już czasu na sylwestrowo-noworoczną lekturę wybieram pewniaka - a co może być lepszego od klasycznego kryminału?

Wielkie pieniądze, cenne klejnoty, namiętność i chłodna kalkulacja, kradzież i morderstwo - to wszystko znajdzie czytelnik w kolejnej po "Morderstwie  w Orient Expresie" wagonowej historii jaka wyszła spod pióra Agathy Christie, a mianowicie w "Zagadce Błękitnego Ekspresu". 

Rufus Van Aldin, amerykański milioner nabywa niezwykle cenny naszyjnik z rubinów - jego ozdobą  jest jeden z największych i najsłynniejszych kamieni świata noszący nazwę Serce Płomienia. Klejnot stanowi dar dla jego córki Ruth, żony Dereka Ketteringa, przyszłego lorda Loconbury. Małżeństwo nie należy do najszczęśliwszych, to bardziej układ handlowy niż uczucie - Derekowi zależy tylko na pieniądzach żony a jej na arystokratycznym tytule, który uzyska z chwilą śmierci teścia. Van Aldin uważa jednak, że córka powinna się rozejść z mężem, tym bardziej, że ten ostatni ostentacyjnie zdradza ją z pewną tancerką. Wydaje się, że Ruth ulega namowom ojca, ale zanim oficjalnie zakończy związek udaje się na Riwierę. Podróż odbywa luksusowym francuskim pociągiem "Błękitny Ekspres" w którym los zetknie ją z miss Katarzyną Grey - niespodziewanie wzbogaconą Angielką, która wybiera się w odwiedziny do kuzynki mieszkającej w Nicei. Panie odbywają dosyć dziwną rozmowę, a kilka godzin później okazuje się, że Ruth Kettering została zamordowana a z jej przedziału zginął rubinowy naszyjnik.

Policja francuska ma więc pełne ręce roboty, ale na szczęście Błękitnym Ekspresem podróżował również Hercules Poirot, który co prawda zrezygnował już z kariery zawodowej, ale w tym wypadku włącza się do śledztwa.
Katarzyna Grey całkiem niespodziewanie dla siebie samej znajduje się w centrum wydarzeń - jako jedna z ostatnich osób widziała żywą Ruth, rozmowa jaką odbyły wniosła sporo do prowadzonego śledztwa, a poza tym Poirot z sobie tylko znanych powodów wciąga dziewczynę do prowadzonego śledztwa. Panna Grey to zamknięta w sobie, zrównoważona, spostrzegawcza i inteligentna młoda osoba. Potrafi łączyć fakty i udaje się jej, przynajmniej częściowo, rozwiązać zagadkę śmierci pani Kettering...
Swoją drogą mnie też się to udało;) 

"Zagadka Błękitnego Ekspresu" nie powaliła mnie na kolana - owszem powieść starannie skonstruowana, osadzona w realiach, Poirot jak zawsze w formie, chociaż jego zarozumialstwo sięga tutaj Himalajów, bohaterowie dopracowani, ale czegoś tu zabrakło... Powieść jest przegadana, miejscami miałam wrażenie, że czytam menu wytwornej restauracji a nie kryminał. Tak więc nawet Agacie Christie trafiało się pisać o niczym.

Być może trochę niższą ocenę tej książki spowodował fakt, że w ostatnich tygodniach przeczytałam dwie świetne książki tej autorki, a mianowicie "Morderstwo w Boże Narodzenie" i "Noc w bibliotece" i miałam trochę za bardzo wygórowane oczekiwania...

Jakby nie było - książka nie najgorsza, ale szału nie ma.