sobota, 30 listopada 2013

Nie tylko mąż sześciu żon...

Od dłuższego czasu można zaobserwować u wielu czytelników (a właściwie to czytelniczek) niesłabnące zainteresowanie historią angielskiej dynastii Tudorów. Niemała w tym zasługa serialu "Tudorowie" jak również serii książek Philippy Gregory, jednej z najpopularniejszych obecnie w naszym kraju brytyjskich pisarek. 
Zdarzyło mi się co prawda przeczytać trzy powieści tej autorki (cykl "Majątek Widerace") jednak cykl o Tudorach cały czas przede mną. Natomiast dzisiaj słów kilka na temat nieco starszej książki o Henryku VIII, jego życiu i czasach.

"Rubaszny król Hal" to beletryzowana biografia autorstwa George'a Bidwella - o innej jego książce, dotyczącej Elżbiety I Tudor pisałam TUTAJ.
Henryk Tudor był młodszym synem króla Henryka VII. Kiedy miał 10 lat jego starszy brat Artur poślubił hiszpańską księżniczkę Katarzynę Aragońską. Niestety rok później zmarł, a Henryk, dosyć niespodziewanie, stał się następcą angielskiego tronu. Ponieważ Anglia potrzebowała sojuszu z Hiszpanią rozpoczęto starania o dyspensę, aby Henryk mógł poślubić wdowę po bracie - później, kiedy król będzie dążył do poślubienia Anny Boleyn głównym argumentem świadczącym o nieważności pierwszego małżeństwa będzie "pokrewieństwo" jakie poprzez Artura łączyło Henryka i Katarzynę.
Perypetie małżeńsko-rodzinne angielskiego władcy to chyba najbardziej znane fakty z jego życia, które spychają w cień jego działalność na polu polityki oraz religii. Tymczasem to za jego panowania Anglia zaczyna być światowym mocarstwem, król inwestuje we flotę, stara się umocnić władzę monarszą, przyłącza Walię i czynnie włącza się w europejską politykę zręcznie manewrując pomiędzy Francją i Hiszpanią tak, aby zyskać dla siebie jak najwięcej.

Henryk VIII, co pewnie wszyscy pamiętają z lekcji historii, był twórcą nowej religii zwanej anglikanizmem. Co ciekawe, władca przez wiele lat był gorącym zwolennikiem katolicyzmu, napisał nawet traktat potępiający Marcina Lutra, za co otrzymał od papieża tytuł "Obrońcy wiary". Kiedy jednak papież Klemens VII (naciskany przez władcę Hiszpanii) odmówił unieważnienia królewskiego małżeństwa Henryk ogłosił Akt o Supremacji i stał się przywódcą kościoła narodowego.

George Bidwell w swojej książce starał się być jak najbardziej obiektywny - nie ocenia poszczególnych królewskich decyzji, czy to politycznych, czy to personalnych. Przedstawia tło obyczajowe, wykorzystuje bogaty materiał źródłowy, stara się stworzyć jak najwierniejszy portret psychologiczny władcy. Henryk Tudor, którego spotkamy na kartach tej książki to nie tylko bohater rozmaitych romansowych historii (notabene moim zdaniem liczne małżeństwa zawierał nie tyle z powodu upodobania do płci pięknej, co z konieczności posiadania legalnego męskiego potomka), ale jeden z najwybitniejszych ludzi swojej epoki: inteligentny, utalentowany, polityczny wizjoner - te cechy odziedziczy młodsza z jego córek, Elżbieta, która jest niewątpliwie najwybitniejszą przedstawicielką tej dynastii.

"Rubaszny król Hal" to wnikliwe opracowanie historyczne, które czyta się jak powieść przygodową - zdecydowanie jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich osób zainteresowanych dynastią Tudorów.

piątek, 29 listopada 2013

W pętli kłamstw i nenawiści

Jakiś czas temu pisałam o przepięknej książce Nicholasa Evansa pt. "Zaklinacz koni", a dzisiaj słów kilka o kolejnej historii, która wyszła spod jego pióra.

Tommy Bedford pochodzi z mieszczańskiej rodziny - matka zajmuje się domem, ojciec jest urzędnikiem a starsza siostra Diane początkującą aktorką. Ośmioletni chłopiec zostaje wysłany do szkoły z internatem w której przeżywa prawdziwe piekło - starsi koledzy prześladują pierwszoroczniaków a i nauczyciele niejednokrotnie w sadystyczny sposób wyładowują się na swoich podopiecznych. Z tego powodu Tommy, z natury zamknięty w sobie, jeszcze silniej odgradza się od otoczenia. Chłopiec od najmłodszych lat zafascynowany jest Dzikim Zachodem i, jeśli tylko może, przenosi się w wyobraźni na prerię i do małych miasteczek, które ogląda  w popularnych pod koniec lat 50-tych kowbojskich serialach.
Podczas kiedy Tommy próbuje przetrwać w znienawidzonej szkole jego siostra zyskuje popularność i to nie tylko w Anglii - z Hollywood przyjeżdża producent poszukujący aktorki do nowego filmu z Gary Cooperem i proponuje te rolę Diane. Dziewczyna przyjmuje propozycję i wyjeżdża do Los Angeles zabierając ze sobą Tommy'ego. Szczęście chłopca wydaje się nie mieć granic, kiedy okazuje się, że Diane związała się z aktorem Rayem Montane, jednym z jego serialowych idoli.
Mijają lata, Tommy zmienia się w Toma, zakłada rodzinę, która niestety się rozpada, popada w alkoholizm i traci kontakt z jedynym synem Danny'm, który wbrew jego namowom postanawia nie iść na studia, tylko zaciąga się do wojska i rusza na wojnę do Iraku. Jednak kiedy Danny ma kłopoty Tom stara się mu pomóc. Problemy Danny'ego wywołują w Tomie potrzebę rozliczenia się z własnymi demonami...

Evans podejmuje w swojej książce kilka ważnych tematów - m.in. odpowiedzialności za to co się robi, kłamstwa w imię "wyższych" wartości, wpływu jaki na psychikę człowieka mają traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Autor zrobił kawał dobrej roboty kreśląc swoich bohaterów, ich charaktery, poglądy i reakcje. Zafascynowany serialowymi szeryfami i kowbojami Tommy styka się ze środowiskiem filmowym i dosyć szybko dociera do niego, że to co widać na ekranie nie zawsze jest zgodne z faktycznym stanem rzeczy, a aktor grający jego ulubionego bohatera w rzeczywistości nawet nie za bardzo potrafi jeździć konno i wyręcza się dublerami. Nieco naiwna Diane daje się omotać czułym gestom i słodkim słówkom notorycznego kłamcy i uwodziciela. Przekonany o swoim niezwykłym talencie Ray nie rozumie, że jego czas już minął i każdą krytyczną uwagę traktuje jak zamach na siebie, gdy tymczasem jest ledwie przeciętnym aktorem, egoistą i oszustem. Postacie Evansa to prawdziwi ludzie, targani emocjami, które to emocje przechodzą również na czytelnika, a przedstawione w nim różne rodzaje przemocy domowej zmuszają do refleksji nad faktem, że często z wielkiego uczucia rodzi się równie wielka patologia.

Warto sięgnąć po tę powieść - serdecznie polecam. 

czwartek, 28 listopada 2013

Poirot obserwuje, amatorzy prowadzą śledztwo

Wielbiciele Agathy Christie licytują się pomiędzy sobą o to, które z dwójki najważniejszych bohaterów jej książek jest lepszym detektywem - Herkules Poirot czy Jane Marple? Ja osobiście skłaniam się do frakcji herkulesowej, co jest może o tyle dziwne, że większą sympatią darzę jednak pannę Marple...
Ostatnio zdarzyło mi się przeczytać kolejną książkę z owym małym Belgiem wyposażonym w ogromne ego, która nosi tytuł "Tragedia w trzech aktach". Książka ta nieco odstaje od innych kryminałów z Poirotem, ponieważ detektyw jest tu raczej w roli obserwatora i nie do końca nadąża za biegiem wydarzeń.

Akcja powieści rozpoczyna się w Kruczym Gnieździe, posiadłości znanego aktora sir Charlesa Cartwrighta, gdzie trwają przygotowania do kolacji na którą mają przybyć londyńscy przyjaciele gospodarza oraz kilka osób z miejscowego towarzystwa. W czasie przyjęcia zdarza się tragiczny wypadek - w niewyjaśnionych okolicznościach umiera pastor. Starszy pan nie miał wśród miejscowych żadnych wrogów, gości przybyłych z Londynu w ogóle nie znał, więc jego śmierć dosyć szybko zaliczono do kategorii "zgonów naturalnych".
Jak się okazuje, zupełnie niesłusznie, bowiem kilka tygodni później, również na przyjęciu, tyle, że innej miejscowości umiera kolejny człowiek - lekarz, bliski przyjaciel Cartwrighta. Jego śmierć jest taka sama jak w wypadku pastora, a na przyjęciu znajdują się niemal wszyscy goście, którzy byli świadkami śmierci pastora.
Inny z przyjaciół Cartwrighta oraz jego młoda sąsiadka postanawiają wytropić mordercę - zakładają, że to ktoś z osób obecnych na obydwu przyjęciach... 

Po raz kolejny tworzy Agata Christie skomplikowaną intrygę, która wydaje się niemal nie do rozwikłania - z jednej strony brak konkretnego motywu, a równocześnie każda z podejrzanych osób ma jakąś tajemnicę, dla zachowania której teoretycznie mogłaby się posunąć do morderstwa.

Tak jak wspomniałam na początku Poirot jest w tej książce postacią w tle głównych wydarzeń - nie odmówi sobie co prawda zadziwienia wszystkich swoimi umiejętnościami, jednak robi to dopiero pod koniec, natomiast przez większość utworu jest niewidoczny. Tak, tak, mówię o TYM Herkulesie Poirot...
Co jeszcze różni tę książkę od innych poświęconych belgijskiemu detektywowi to pewna nostalgia i zaduma prezentowana przez Poirota - w życiu bym go nie podejrzewała o taką wrażliwość...

Książka (jak niemal wszystkie tej autorki) stanowi świetną rozrywkę na długie jesienne i zimowe wieczory.
Polecam:)

wtorek, 26 listopada 2013

Obcy we własnym kraju

Z czym kojarzy się przeciętnemu Polakowi przeciętny Japończyk?
Gdyby przeprowadzić sondę uliczną na ten temat to najprawdopodobniej powstałby obraz człowieka żywiącego się tylko sushi, w przerwach popijającego sake, mieszkającego w hotelu kapsułkowym, jeżdżącego autem nafaszerowanym najnowocześniejszą elektroniką, zaczytującego się w powieściach Haruki Murakamiego. I to by było na tyle. Tymczasem osoby, którym zdarzyło się mieszkać tam przez dłuższy czas zżymają się słysząc te stereotypy, w których, jak to w stereotypach, nie ma zbyt dużo prawdy. Niektórzy wielbiciele kraju kwitnącej wiśni posuwają się do tego, że chwytają za pióro i piszą książki w których rozprawiają się z mitami krążącymi na temat Japonii i Japończyków. Jedną z takich osób jest Marcin Bruczkowski - informatyk, pisarz, perkusista, autor czterech książek o Dalekim Wschodzie. Kilka tygodni temu ukazała się jego najnowsza książka "Powrót niedoskonały" której akcja toczy się co prawda w Polsce, ale cały czas w tle widoczna jest Japonia.

Robert Brakat, bohater najnowszej powieści Marcina Bruczkowskiego wyjechał w 1986 roku na studia do Japonii i pozostał tam przez następne kilkanaście lat. Później jeszcze spędził pięć lat w Singapurze i wreszcie wczesną wiosną 2005 roku wrócił do ojczyzny. Tylko, że po tych prawie dwudziestu latach jest to całkiem inny kraj, w którym Robert czuje się jak cudzoziemiec, a niekiedy wręcz jak kosmita.

W kilka dni po swoim powrocie przypadkiem trafia pod most Łazienkowski i, ku swojemu zdumieniu, spotyka tam mieszkającego w niewielkim namiociku Japończyka. Powodowany impulsem Robert zaprasza go do siebie, a Hattori, choć nieco zaambarasowany, przyjmuje zaproszenie. I tak oto młody Japończyk staje się przewodnikiem Roberta po współczesnej Polsce i Polakach. Poznaje go ze swoimi przyjaciółmi, którzy, z jakichś tylko sobie wiadomych powodów, otaczają reemigranta dyskretną, ale stałą opieką.
Dla Roberta niemal wszystko jest niezrozumiałe - w mieszkaniu posiada kilka kompletów narzędzi oraz drabin po ekipach remontowych, które po rozpoczęciu pracy rozpłynęły się gdzieś w niebycie; pani w ZUS-ie żąda od niego jakiegoś pesla i omal nie dostaje zawału słysząc, że petent nie ma pojęcia o co jej chodzi; próby wyrobienia sobie polskich dokumentów (dowód osobisty musiał zdać na posterunku MO przed wyjazdem za granicę) bez których nie ma się co starać o pracę (że o kupnie telefonu komórkowego nie wspomnę), nie przynoszą większych efektów; niemal co noc ktoś kradnie wycieraczki u jego samochodu, a jakby tego było mało kontener w którym przesłał z Singapuru do Polski cały swój majątek zaginął gdzieś w bezkresie Oceanu Indyjskiego...
Co jednak sprawia mu największe trudności to przyzwyczajenie się do panujących w Polsce zwyczajów. Od tych typowo domowych (np. goście chodzą w butach po mieszkaniu - rzecz w Japonii nie do pomyślenia), poprzez niekulturalne zachowanie niektórych rodaków w miejscach publicznych, na niezdrowej atmosferze w firmie w której Robertowi udaje się w końcu znaleźć pracę.

Robert Brakat jest obcy we własnym kraju - wyjeżdżał w całkiem innej rzeczywistości, przez kilkanaście lat Polska zmieniła się niemal całkowicie: ustrój, gospodarka, normy społeczno-obyczajowe, nawet język -  bohater zakłada sobie coś w rodzaju słownika współczesnej polszczyzny, w którym notuje nowe słowa, albo stare z nowym znaczeniem, tytuły kultowych filmów i książek z ostatnich lat oraz nazwiska, które wszyscy znają (słowniczek zamieszczony jest na końcu książki).
To niezrozumienie własnej ojczyzny wywołuje w Robercie ogromną frustrację, a z drugiej strony (co jest raczej zrozumiałe) mężczyzna gloryfikuje Japonię i panujące w niej stosunki. Nie bierze pod uwagę tego, że ową Japonię opuścił już kilka lat temu, więc pewnie i tam zaszły jakieś zmiany, a poza tym czas i odległość zatarły mniej przyjemne wspomnienia a pozostawiły tylko te dobre.
Co musi się stać, aby bohater wreszcie się zdecydował gdzie tak naprawdę jest jego miejsce na ziemi?

Pisząc o tej książce warto wspomnieć o dosyć szczególnej konstrukcji utworu. Otóż rzeczywistość przeplata się tu z sennymi marzeniami Roberta, które stanowią swego rodzaju przejścia pomiędzy kolejnymi wydarzeniami - autor użył tu używanej w japońskiej literaturze konwencji, która bazuje na łączeniu tych dwóch światów, ich wzajemnemu przenikaniu. Przeżyte wydarzenia mają wpływ na to co bohater widzi we śnie, a z kolei sny w symboliczny sposób informują o tym co może się zdarzyć.

Uważam, że "Powrót niedoskonały" to książka, która powinna budzić w czytelniku pytania o własną tożsamość, o to co w życiu jest ważne, która pod nieco żartobliwą maską kryje gorzką prawdę o naszych narodowych kompleksach i  braku wiary w siebie, w której możemy się oglądać jak w krzywym zwierciadle. Aczkolwiek zapewniam, że niejednokrotnie uśmiech zagości na waszych twarzach drodzy czytelnicy, bowiem zderzenie Roberta Brakata z polską rzeczywistością biurowo urzędniczą jest odmalowane z niezwykle sugestywny i ironiczny sposób.

Zachęcam i życzę miłej lektury:) 

niedziela, 24 listopada 2013

Stolica razem z rodziną Ciumków

Czy zna ktoś dzieci, które lubią zwiedzać zabytki? Bo ja niestety nie znam takowych, co więcej lata pracy z młodym pokoleniem pozwalają mi postawić tezę, że niektórzy szczególnie oporni wolą pisać test z fizyki niż wizytować muzeum lub stary kościół... Nie inaczej jest z Grześkiem i Kasią Ciumkami, bohaterami kilku powieści dla dzieci autorstwa Pawła Beręsewicza. 

Rodzina Ciumków mieszka na przedmieściach Warszawy, co więcej tata Ciumko jest warszawiakiem z dziada pradziada, więc teoretycznie dzieciaki powinny się orientować co do najważniejszych zabytków stolicy. Niestety okazuje się, że teoria sobie, a życie sobie, i oto pewnego dnia tata ze zgrozą dowiaduje się, że Grzesiek nie ma pojęcia czyj pomnik stoi na Placu Zamkowym. Szok jednak szybko mija i tato postanawia nadrobić braki w warszawskim wykształceniu własnych dzieci.

W czasie jedenastu spacerów młodzi Ciumkowie, a my razem z nimi, poznają zabytki, muzea, pomniki świadczące o bogatej historii własnego miasta oraz słuchają legend i anegdot związanych z oglądanymi obiektami. Każdy spacer opatrzony jest mapką z naniesioną trasą oraz znajdującymi się przy niej zabytkami, tak, że może stanowić inspirację dla własnego odkrywania stolicy. Na marginesach znajdują się najważniejsze informacje na temat historii i współczesności miasta, zabytków oraz innych ciekawych miejsc, które warto odwiedzić. Dopełnieniem tekstu są liczne fotografie i rysunki przedstawiające omawiane obiekty. Książka zaopatrzona jest w słowniczek trudniejszych wyrazów znajdujących się w tekście, oraz (co powinno zainteresować np. nauczycieli planujących wycieczkę po Warszawie) informacje na temat zajęć edukacyjnych organizowanych przez stołeczne muzea. Dodatek do książki stanowi również zeszyt z krzyżówkami, które pomogą sprawdzić co zapamiętaliśmy z lektury.

"Warszawa. Spacery z Ciumkami" to coś pośredniego pomiędzy powieścią a przewodnikiem, bowiem historyczne informacje są bardzo zgrabnie wplecione w fabułę. Tata i mama starają się jak najwięcej przekazać dzieciom, natomiast Grzesiek i Kasia dokładają sił, aby jak najmniej się dowiedzieć - jednak dorośli prośbą, groźbą i podstępem przeprowadzają swoje plany i przebiegają wraz ze swoimi opornymi pociechami staromiejskie ulice, place i parki. 
Narratorem książki jest Grzesiek i przyznam, że świetnie się bawiłam patrząc na Warszawę jego oczami - np. w czasie zwiedzania Łazienek zazdrościł królowi Stasiowi... skrzyni z filcowymi kapciami. Bo przecież król miał świetną zabawę ślizgając się w tych kapciach po pałacowych parkietach;)

Większość historii napisana jest w zabawnym tonie, jednak autor nie pomija tragicznych wydarzeń z najnowszej historii - pomnik Stefana Starzyńskiego, Małego Powstańca, Bohaterów Getta czy Arsenał stanowią punkt wyjścia do opowieści na temat wojennej przeszłości miasta. Przy okazji Pałacu Kultury i Nauki tata Ciumko mówi dzieciom o czasach PRL-u, a spacer po Placu Zwycięstwa prowokuje mamę do wspomnień związanych z pierwszą wizytą Jana Pawła II i pamiętnej mszy odprawianej w tym właśnie miejscu.  

Książka Pawła Beręsewicza to z jednej strony dobra zabawa dla młodego (a i starszego też) czytelnika, ale równocześnie wspaniała propozycja dla wszystkich, którzy chcieliby bliżej poznać własną stolicę.
Serdecznie polecam.

Książkę przeczytałam dzięki


piątek, 22 listopada 2013

Młodzi archeolodzy znów w akcji

Bartek i Ania Ostrowscy oraz Mary Jane, Jim i Martin Gardnerowie to główni bohaterowie cyklu "Kronik Archeo", którego autorką jest Agnieszka Stelmaszyk. Ich rodzice są światowej sławy archeologami, więc dzieci od zawsze miały styczność z historią. Do tej pory powstało sześć książek o ich przygodach, a w ostatnim czasie pojawił się siódmy tom pt. "Przepowiednia Synów Słońca". 
W poprzednich tomach dzieciaki szukały już zaginionego grobowca egipskiej królowej, złotego posągu greckiego boga, krzyżackiego skarbu, japońskiego wachlarza dającego swojemu właścicielowi nieśmiertelność oraz Diamentowej Doliny, świętego miejsca australijskich Aborygenów. Tym razem los (i fantazja autorki) funduje im wyprawę w głąb południowoamerykańskiej dżungli...

To miały być spokojne wakacje w angielskim zamku - młodzi Ostrowscy i Gardnerowie przebywają z wizytą u lady Ginevry Carnarvon, natomiast ich rodzice prowadzą prace wykopaliskowe w Chinach. Pewnej nocy Bartek odbiera rozpaczliwy telefon od panny Ofelii Łyczko - młoda kobieta znajduje się w Peru i najprawdopodobniej została porwana. Dzieciaki  postanawiają ruszyć na ratunek - oczywiście muszą mieć opiekę, więc razem z nimi wybiera się lady Ginevra oraz słynny londyński detektyw Gordon Archer. Z Polski ma dojechać stryj Bartka i Ani, jednak okazuje się, że nie tylko panna Ofelia znalazła się w poważnych kłopotach. 
W dalekich Chinach kończą się wykopaliska w których uczestniczą polscy i angielscy archeologowie - w ostatnim dniu pani Beata Ostrowska odnajduje tajemniczą skrzynkę ze złotą rzeźbą przedstawiającą tratwę z inkaskimi wojownikami. W nocy w obozie wybucha pożar, znika chiński profesor i tajemnicze znalezisko, a Ostrowscy i Gardnerowie trafiają do więzienia z zarzutem popełnienia morderstwa, za które grozi im kara śmierci... 

Książkę przeczytałam w jedno popołudnie i mam trochę mieszane uczucia jeśli o nią chodzi... Odbiorcą docelowym jest czytelnik w wieku około 10 lat, więc w książce musi się sporo dziać, bohaterowie mają cudem unikać niebezpieczeństw i ostatecznie wszystko musi się skończyć dobrze - i to wszystko tu jest, więc niby w porządku. Ale tylko niby, bowiem nawet książka dla dzieci (o ile nie jest to czysta fantastyka) powinna się chociaż trochę trzymać realiów. A z tym w "Przepowiedni Synów Słońca" jest bardzo różnie. 
Już na samym początku mamy taki obrazek - Bartek po odebraniu telefonu od panny Ofelii decyduje, że muszą jechać do Peru i już trzeciego dnia lądują w Limie... Nawet jeśli Polacy nie muszą mieć wiz aby odwiedzić Peru (bo nie wiem czy muszą czy nie muszą), to jednak Ostrowscy są nieletni, tak samo jak ich angielscy przyjaciele i chyba podróż na antypody wymaga jakiejś zgody rodziców, albo co... 
Dalej wcale nie jest lepiej - dzieci praktycznie nie znają języka hiszpańskiego, ale bez problemów dogadują się z krajowcami, w ciągu niecałej godziny znajdują informację na temat rejonu kraju gdzie zaginęła panna Ofelia oraz przewodnika, który niemal się narzuca z chęcią pomocy, pomimo, że chodzi o wyprawę w niezwykle niebezpieczne okolice. A następnie dzieciaki (praktycznie bez przygotowania) ruszają w podzwrotnikową dżunglę... 
A tak z drugiej strony, może się czepiam, bo jestem dorosła i inaczej patrzę na świat niż dziesięciolatki? I to co mnie drażni dla nich jest zupełnie nieistotne? Muszę chyba przetestować tę lekturę na docelowej grupie wiekowej.

Podobnie jak to było z poprzednimi książkami z cyklu, na marginesach znajdują się objaśnienia trudniejszych słów oraz biogramy sławnych postaci wspominanych w tekście, więc przy okazji lektury młody człowiek może się czegoś nauczyć.
Dla wszystkich wielbicieli "Kronik Archeo" jest to pozycja obowiązkowa, a ja, pomimo pewnych obiekcji, myślę, że młodemu czytelnikowi ta historia się spodoba. 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości 



czwartek, 21 listopada 2013

Nie sądź nigdy po pozorach

W czasach, kiedy wszyscy porozumiewamy się za pomocą SMS-ów i maili, otrzymanie listu napisanego na papierze i wysłanego w kopercie robi spore wrażenie. A jeśli do tego nadawca był dla nas kimś bliskim i niestety już od jakiegoś czasu nie żyje to jest to wydarzenie z rzędu niezwykłych.
Taki list z przeszłości dostała Vianne, bohaterka znana z bestsellerowej powieści "Czekolada" (oraz z jej kontynuacji pt. "Rubinowe czółenka"), której autorką jest brytyjska pisarka Joanne Harris. Trzecia powieść o Vianne i jej bliskich nosi tytuł "Brzoskwinie dla księdza proboszcza" i po raz kolejny przenosi nas na francuską prowincję, do zamkniętej społeczności małego miasteczka.

Minęło już osiem lat od chwili, kiedy Vianne z córeczką Anouk opuściła Lansquenet, swój mały sklepik z czekoladą, kilkoro przyjaciół, kilku wrogów oraz księdza Reynauda. I oto teraz otrzymuje wiadomość zza grobu - jej nieżyjąca przyjaciółka Armande wzywa ją do powrotu, bo w miasteczku źle się dzieje...
Vianne nie chce wracać do przeszłości i do Lansquenet, do ludzi, którzy wyrządzili jej krzywdę, jednak nie potrafi odmówić prośbie starszej pani. I tak oto pewnego sierpniowego dnia Vianne z Anouk i młodszą córeczką Rosette przybywają do miasteczka. Na pierwszy rzut oka niewiele się tu zmieniło, jednak szybko okazuje się, że to tylko pierwsze wrażenie. Do miasta przybyli obcy - nad rzeką, tam gdzie dawniej cumowały łodzie "rzecznych szczurów" powstała kolonia muzułmańska. Na ulicach Lansquenet pojawiły się kobiety w czarnych chustach i mężczyźni o ciemniejszej skórze, a z głosem kościelnych dzwonów zaczął rywalizować głos muezina wzywającego wiernych do modlitwy. Nić porozumienia, która początkowo zaczęła się tworzyć pomiędzy obydwoma społecznościami została zerwana i wszystko wskazuje, że wystarczy niewielki kamyczek, który poruszy lawinę i ledwie skrywana niechęć przemieni się w otwartą wojnę. Po raz kolejny zarzewiem konfliktu staje się miejscowy proboszcz - surowy, kostyczny, nieco staroświecki w poglądach ksiądz Reynaud...

"Brzoskwinie" to, podobnie jak "Czekolada", powieść o magii (chociaż tu jej stężenie jest nieco mniejsze), uczuciach i ludzkiej wrażliwości. Jednak tym razem jest tu coś jeszcze. Zderzenie dwóch, jakże odmiennych, kultur pokazuje jak ważną rzeczą jest tolerancja, poszanowanie prawa każdego człowieka do wolności, do możliwości uzewnętrzniania swojej osobowości, wiary i przekonań. To również historia o tym, że każdy może się zmienić i dlatego każdemu należy dać jeszcze jedną szansę - nawet komuś, kto w przeszłości wyrządził nam krzywdę. Przy tej okazji warto się zastanowić nad faktem, że bardzo często sądzimy po pozorach, oznaczamy ludzi swoistymi etykietkami ze względu na jakąś powierzchowną obserwację lub, co gorsza, ze względu na powszechnie panujący stereotyp. A tymczasem czarna burka noszona przez muzułmanki może ukrywać gorące namiętności, tragiczne historie czy strach i wyobcowanie, a piękna twarz może ukrywać podłość, szaleństwo i zwyrodnienie...

"Brzoskwinie dla księdza proboszcza" to kolejna książka Joanne Harris, która wzbudziła mój niekłamany zachwyt - niebanalna historią, wyraziści bohaterowie, zaskakujące zwroty akcji, piękna warstwa językowa to niezaprzeczalne atuty tej książki i namawiam do jej przeczytania. Tylko moim zdaniem, pomimo, że książka stanowi odrębną całość, warto znać poprzednie dwa tomy, bowiem są dosyć liczne nawiązania tak do "Czekolady" jak i do "Rubinowych czółenek".

wtorek, 19 listopada 2013

Kiedy zabraknie mleka wszystko się zdarzyć może...

Kilka dni temu w znajomym gronie rozmawiałyśmy o rozmaitych znajomych artystach - o ich zawirowaniach, niebanalnych osobowościach oraz pogardzie dla powszechnie przyjętych norm. Jedna z obecnych osób przywołała historię takowego twórcy, który wyszedł był rano po chleb i wrócił... dwa lata później.

Czy to prawda, czy tylko anegdota nie mnie oceniać, ale ta historia przyszła mi na myśl przy lekturze najnowszej powieści Neila Gaimana "Na szczęście mleko...".

Historia zaczyna się banalnie - mama wyjeżdża służbowo na kilka dni i zostawia w domu męża i dwójkę dzieci. W zamrażarce znajdują się obiady na wszystkie dni, hydraulik do cieknącej rury jest zamówiony, zapasowe klucze u sąsiadów - wydaje się, że mama pamiętała o wszystkim. Niestety, zapomniała o mleku, które się właśnie skończyło i dzieciaki nie mają z czym zjeść śniadaniowych chrupek. W związku z tym kochający tatuś rusza do sklepiku za rogiem i jest prawie jak u Mickiewicza: 
"Tato nie wraca ranki i wieczory,
We łzach go czekam i trwodze.
Wylały rzeki, zwierza pełne bory
I pełno zbójców na drodze."
Kiedy głodne i zdesperowane dzieci poważnie zaczynają rozważać spożycie chrupek w towarzystwie wody spod ogórków wraca tato i opowiada jakież to trudności spotkały go po drodze. Czego tu nie ma - kosmici, piraci, stegozaur w balonie, Indianie, różowe kucyki, wumpiry i galaktyczna policja - do wyboru, do koloru... 

To moje drugie spotkanie z Neilem Gaimanem (poprzednio był "Gwiezdny pył", czyli książka dla dorosłego odbiorcy) i ja chcę jeszcze. Autor stworzył świetną historię dla młodego (moim zdaniem 8-10 lat) czytelnika - dynamiczna akcja, postacie bliskie wszystkim małolatom, odrobina strachu i sporo dobrego humoru to niezaprzeczalne atuty tej książki.
Jako, że jest to książka dla dzieci bardzo ważną rolę pełnią ilustracje autorstwa Chrisa Riddella - biało-czarne, trochę z przymrużeniem oka, z dużą dozą fantazji - mnie podobały się stylizowane wumpiry, natomiast zachwyt mojego syna wzbudziły dinozaury na ścigaczach i, jakżeby inaczej, glutowaci kosmici...

Dodam, że książka jest bardzo starannie wydana, na dosyć grubym papierze, zdolnym wytrzymać intensywne użytkowanie, w twardej oprawie - może stać się miłym prezentem dla jakiegoś znajomego małolata (raczej dla chłopca, bo dziewczynki w glutowatych potworkach raczej nie gustują), a w najbliższym czasie sporo takich "prezentowych" okazji nas czeka.

I na koniec taki apel do wszystkich mam - sprawdzajcie przed każdym dłuższym wyjazdem czy w lodówce jest wystarczająca ilość mleka, bo a nuż waszego męża w drodze do sklepu porwą kosmici? Nie ma co ryzykować...

niedziela, 17 listopada 2013

Paryż po raz kolejny, mam nadzieję, że nie ostatni

Małgorzatę Gutowską-Adamczyk znają (przynajmniej z nazwiska) wszyscy wielbiciele współczesnej polskiej literatury, a to za sprawą bestsellerowej "Cukierni pod amorem", którą zaczytują się kobiety niemal w każdym wieku, a z tego co wiem, to i wielu panów znalazło się pod urokiem tej sagi. 
Rok temu do księgarń trafiła kolejna książka tej autorki, a mianowicie "Podróż do miasta świateł: Róża z Wolskich" a w ostatnich tygodniach swoją premierę miała jej kontynuacja pt. "Podróż do miasta świateł: Rose de Vallenord".

Ci co czytali "Różę z Wolskich" wiedzą, że książka ta stanowi "odprysk" cukiernianej sagi i spotkamy na jej kartach (co prawda tylko w epizodach, ale jednak) znanych nam wcześniej bohaterów - Igę i Xawiera Toroszynów.
Akcja "Rose de Vallenord" (podobnie jak to miało miejsce w poprzednich książkach Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk) toczy się dwutorowo - oczami Róży oglądamy Paryż końca XIX i pierwszej połowy XX wieku, natomiast Nina, historyk sztuki, zainteresowana pracami polsko-francuskiej malarki , szukając jej śladów, prowadzi nas po ulicach i placach współczesnej metropolii. 

Rose de Vallenord to już nie podlotek, nie młoda, wrażliwa i zakochana bez pamięci dziewczyna. Przeżyła wiele osobistych tragedii, straciła niemal wszystkich przyjaciół i pomimo wieloletniego pobytu we Francji nadal czuje się tu wyobcowana. To kobieta przepełniona miłością macierzyńską - nie dane jej było urodzić własnego dziecka, dlatego też kiedy umiera żona Fabiena, biednego robotnika i jednego z jej najdawniejszych paryskich przyjaciół, szybko podejmuje decyzję o opiece nad jego maleńką córeczką. Rose ma wreszcie kogoś kogo może kochać, ma dla kogo żyć.
W jej życiu pojawia się również nowy mężczyzna, który ją kocha, adoruje, niemal nosi na rękach. Kobieta ma jednak poważne wątpliwości co do tego związku (jak się okazuje uzasadnione, bowiem adorator nie do końca jest z nią szczery), jednak kiedy on ociera się o śmierć jej skrupuły nikną jak śnieg  na słońcu i Rose oddaje swoją rękę ukochanemu. Jak potoczą się dalej losy tego związku i czy decyzja podjęta pod presją była tą jedynie słuszną dowiecie się czytając książkę.
We współczesnym Paryżu Nina również spotyka kogoś, kto wydaje się wymarzonym księciem z bajki...

Podobnie jak w pierwszej części "Podróży do miasta świateł" równorzędnym głównym bohaterem powieści jest Paryż - miasto, które nigdy nie śpi, które było i jest jedną z najbardziej opiniotwórczych metropolii, które stało się mekką artystów, którzy, często bez grosza przy duszy, przybywali aby tu szukać szczęścia i uznania publiczności. Oglądamy go w ostatnich latach belle epoque, w czasie obydwu wojen światowych i w okresie międzywojennym, razem z Różą obserwujemy przemiany zachodzące w mieście i ludziach - pojawienie się pierwszych samochodów, zamiana konnych omnibusów na elektryczne tramwaje, rozbudowę miasta i jego dynamiczny rozwój. Równie ważne są przemiany społeczno-obyczajowe - kobiety zrzucają gorsety, ścinają włosy, noszą coraz krótsze suknie (a nawet spodnie!), zasiadają za kierownicą samochodu i zajmują się pracą zawodową...

Warto zanurzyć się w tę książkę, poznać tamtą niepowtarzalną atmosferę, nacieszyć zmysły tym klimatem i, być może, znaleźć inspirację do własnego spotkania z miastem świateł. Polecam:)

piątek, 15 listopada 2013

Przeczytane w busie - część pierwsza

Przez większość życia cierpiałam na swego rodzaju chorobę lokomocyjną - mogłam jechać na każdą dowolną odległość, każdym środkiem lokomocji i nic mi się nie działo dopóki nie zaczynałam czegoś czytać. Nie wiem czy to była kwestia dziurawych dróg, byle jakich pojazdów czy jeszcze jakichś innych powodów - nie dawałam rady i już...
Od kilku tygodni (z racji pobierania nauk) soboty i niedziele spędzam w Krakowie i sporo czasu zajmuje mi podróżowanie "tam i z powrotem" - około godzinę w jedną stronę. Ogromna strata czasu... Kiedy jechałam na pierwsze zajęcia zabrałam (bez większego przekonania) książkę i albo mi się organizm przestawił, albo okoliczności przyrody się zmieniły, dość na tym, że udało mi się kilkadziesiąt stron przeczytać. 
I tak oto, dzięki tym wyjazdom, kilka książek, które od jakiegoś czasu na swoją kolej czekało, zostało przeczytane. Oczywiście nie każda literatura nadaje się do busa relacji "Miechów-Kraków" - zdecydowanie najlepiej się sprawdzają kryminały i sensacje. 

Jako, że czasu mi nie starcza na jakieś długie elaboraty to w skrócie o trzech książkach przeczytanych w autobusie będzie - chociażby dlatego, że wszystkie zasługują na uwagę. Dwie z nich to świeżynki są, jedna ma już trochę wieku, autorzy są różnej płci i narodowości, prezentują różne style - tak więc do wyboru do koloru.

Kolejność nieprzypadkowa, bo alfabetyczna;)

******************************************

Czy jest ktoś, kto przynajmniej nie słyszał o Danie Brownie? Podejrzewam, że nikt, albo bardzo niewiele osób. Nawet jeśli nie pałacie jakimś specjalnym nabożeństwem do książek tego autora, to może widzieliście filmy nakręcone na podstawie dwóch jego powieści, gdzie główną rolę profesora Roberta Langdona gra Tom Hanks. Brown łączy w swoich powieściach wątek sensacyjny z historią, akcja toczy się w zawrotnym tempie, a czytelnik oprócz rozrywki może się również czegoś ciekawego dowiedzieć - ja tak miałam na okoliczność włoskiego rzeźbiarza Berniniego, o którym pojęcie miałam dosyć mętne, a którego dzieła są motywem przewodnim "Aniołów i demonów". Oczywiście wspomniana książka nie stała się dla mnie jedynym źródłem wiedzy na temat artysty, ale stanowiła inspirację do poszukania bardziej fachowej literatury.
Tym razem Robert Langdon znajduje się we Florencji do której sprowadziła go sprawa... No właśnie, nie do końca wiadomo kto, dlaczego i w jaki sposób przemieścił pana profesora przez pół świata, w jednym ubraniu i bez dokumentów - niemalże na początku pobytu, w wyniku napadu Langdon traci pamięć. Przed oczami pojawiają mu się koszmarne wizje inspirowane jednym z najsłynniejszych dzieł literackich, a mianowicie "Boską Komedią" Dantego, a konkretnie pierwszą jej częścią noszącą tytuł "Piekło". Skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu - Florencja to rodzinne miasto tego pisarza. Ze strzępków wspomnień wyłania się straszna prawda - ktoś spróbuje rozprzestrzenić niezwykle groźnego wirusa, aby za jego pomocą rozwiązać problem przeludnienia na świecie.
Profesor Langdon w (jak zwykle) atrakcyjnym damskim towarzystwie po raz kolejny rusza na ratunek, tyle, że tym razem nie będzie to akcja ku czci jednej lub kilku osób, a całej ludzkości...

"Inferno" to czwarta z kolei książka o Robercie Langdonie. "Anioły i demony" oraz "Kod Leonarda da Vinci" podobały mi się, "Zaginiony symbol" przeczytałam właściwie tylko siłą woli i przyznam szczerze, że przed lekturą tego tomu miałam pewne obawy - tym bardziej, że książka stanowiła prezent na Dzień Nauczyciela od mojej kochanej klasy IIIB. Na szczęście "Inferno" wpisuje się w klimat dwóch pierwszych tomów i czyta się go z przyjemnością. 
Uczciwie trzeba przyznać, że Dan Brown stworzył sobie pewien schemat i jest on w tej książce widoczny, ale z drugiej strony, jeśli coś się sprawdza, to dlaczego tego nie wykorzystać?

Jak dla mnie całkiem sprawnie napisany i wciągający kawałek literatury sensacyjnej.

******************************************************

O Tatianie Polakowej już zdarzyło mi się już pisać dwukrotnie na okoliczność jej cyklu o przygodach dwóch zwariowanych przyjaciółek Żeni i Anfisy, a teraz kolejna, trzecia już odsłona serii, czyli "Niezidentyfikowany obiekt chodzący".
Anfisa w dalszym ciągu pozostaje małżonką pułkownika specnazu Romana, który to mąż jest o swoją żonę niezwykle zazdrosny, co utrudnia jej życie i kontakty towarzyskie (nawet najbardziej niewinne) z płcią przeciwną. Po kolejnej awanturze w miejscu publicznym Anfisa ma już tego dosyć i postanawia zazdrośnika ukarać - ucieka z domu i razem z Żenią szuka miejsca gdzie mogłaby się ukryć na kilka dni. Jakby na zamówienie Żenia, pracująca w jednej z miejscowych gazet, zostaje wysłana w teren, do wioski gdzie mówiąc obrazowo "diabeł mówi dobranoc". 
Lipatowo jest dosłownie odcięte od świata - położone między rzeką a bagnami, zupełnie niedostępne dla normalnych samochodów (można się do niego dostać wozami terenowymi, a i to z wielkim trudem), pozbawione łączności telefonicznej, a żeby było jeszcze weselej, w dniu kiedy docierają do niego nasze przyjaciółki ktoś kradnie fragment trakcji elektrycznej i wieś zostaje bez prądu.
Tymczasem w okolicy dzieją się dziwne rzeczy - giną ludzie, na bagnach straszą upiory, a po wsi błąka się nocami tajemniczy zwierz (Anfisa uważa, że to zdziczały owczarek kaukaski, ale autochtoni upatrują w nim wilkołaka). Do tego coś się dzieje w pensjonacie w którym zamieszkały kobiety, a wszyscy jego goście mają coś do ukrycia...

Jako, że mam już pewne porównanie jeśli chodzi o książki tej autorki muszę przyznać, że jakoś mnie ta książka nie rzuciła na kolana - tzn. całkiem niezła, jest kilka fajnych momentów, czyta się gładko i sprawnie, ale brak tego czegoś co zachwyciło mnie w poprzednich tomach. 
Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy tej autorki i kolejne jej książki trafią w moje czytelnicze gusta;)

***********************************************

Kilka dni temu pisałam o przedostatniej książce Joanny Chmielewskiej, a dzisiaj słów parę o ostatniej, noszącej tytuł "Zbrodnia w efekcie".

Była sobie działka. Taka zwykła, pracownicza, na której  rosły sobie kwiatki i krzewy owocowe, ktoś od czasu do czasu posiał marchewkę i buraczki a w altance trzymano rozmaite narzędzia ogrodnicze. Sprawa własności działki była nieco zagmatwana, ale ponieważ całe stado użytkowników egzystowało we względnej zgodzie nie zachodziła konieczność stosowania sankcji prawnych. Jedną z użytkowniczek działki była niejaka Marzenka, dziewczę zafiksowane na ziołolecznictwo oraz z dobrą ręką do roślinek. Zdarzyło się jej zasadzić na owej działce kawałek bambusa, który jest rośliną niezwykle inwazyjną i kiedy w pośpiechu usiłowała go usunąć okazało się, że pod korzeniem spoczywają jakieś zwłoki... Co dziwne, był to tułów pozbawiony głowy (że o dokumentach nie wspomnę) w związku z czym nie było możliwości identyfikacji denata.
Kilka lat później Barbara Rościszewska, właścicielka działki leżącej naprzeciwko miejsca pochówku bezgłowego tułowia postanowiła sprzedać swój areał i w czasie trzebienia zaniedbanych krzewów dokonała makabrycznego odkrycia - w krzakach leżała ludzka czaszka...
Zawezwani stróże prawa szybko dodali do siebie te dwa znaleziska i wreszcie można było ruszyć śledztwo z miejsca - odtworzyć rysy twarzy zamordowanego osobnika, ustalić personalia, motyw zabójstwa i odnaleźć sprawcę. Niestety, śledczy prowadzący sprawę szybko doszedł do wniosku, że nadmiar świadków może być gorszy niż niedobór. A że jedną ze znajomych denata była Joanna to już wiadomo, że problemy będą się mnożyć lawinowo.

Trochę trudno pisać krytycznie o książce kogoś, kto zmarł ledwie kilka tygodni temu, kogo wszystkie powieści pochłaniało się niemal jednym tchem, kto miał znaczący wpływ również na nasze życie - niektóre określenia pani Joanny, chociażby słynny "mężczyzna wzrostu siedzącego psa", na stałe zagościły w moim słowniku, a kiedy mam chandrę biorę "Wszystko czerwone", otwieram na przypadkowej stronie i po kilku zdaniach humor się poprawia i płaczę, ale ze śmiechu.
"Zbrodnia w efekcie" nie jest złą książką, ale niestety arcydziełem też nie jest. Mam nadzieję, ze duch pani Joanny, który tam pewnie szaleje gdzieś w niebieskim kasynie, wybaczy mi, ale mam wrażenie, że powieść jest trochę na siłę pozlepiana z wątków obecnych w innych jej kryminałach - przykład pierwszy z brzegu: postać Feliksa ze wszystkimi jego obsesjami jest niezwykle podobna do kreacji Przemysława z "Szajki bez końca". Dlatego przy czytaniu miałam odczucie pewnej wtórności i braku nowych pomysłów.
Książkę czyta się jednak całkiem przyjemnie - dla fanów Joanny Chmielewskiej pozycja zapewne obowiązkowa, dla nie-fanów całkiem zbędna, dla wahających się... No cóż, wahającym się (w sensie "być albo nie być" fanem Chmielewskiej) doradzałabym zapoznanie się z tą akurat powieścią dopiero wtedy, kiedy zostaną zdeklarowanymi wielbicielami pisarki;)


A ponieważ jutro i pojutrze znów jadę do szkół, więc idę szukać kolejnej busowej lektury...

wtorek, 12 listopada 2013

Propozycja dla wszystkich fanów Harrego Pottera

Jesienne wieczory sprzyjają czytaniu, prawda?
Nawet dziecię moje jedyne, które ku rozpaczy rodzicielki oporne jest na słowo pisane, życzy sobie głośnego czytania. Ostatnio trochę mu się przestawiły gusta czytelnicze/słuchacze i życzy sobie "coś fantastycznego...".
I tak mi się coś wydaje, że w ubiegłym tygodniu pokazało się w księgarniach coś w tym temacie:



"Dom Tajemnic" to wspólne dzieło pisarza Neda Vizzini oraz reżysera, scenarzysty i producenta wielu kinowych hitów Chrisa Columbusa. Polskim ambasadorem książki, jak również głosem jej audiobooka jest Piotr Fronczewski, który tak o niej mówi:
"Dom Tajemnic to niebezpiecznie wciągająca opowieść o potędze czarnej magii, sile przyjaźni i poświeceniu. Niewyjaśnione sekrety sprzed lat, walka trójki rodzeństwa o życie swoich najbliższych i ostateczne starcie dobra ze złem. Tej jesieni magia powraca..."

TU można zobaczyć wywiad z autorami książki, a TUTAJ przeczytać jej fragment. Brzmi interesująco... 

sobota, 9 listopada 2013

Tam gdzie rośnie pieprz i wanilia

Brakuje mi czasu...
Niestety (albo stety, zależy jak na to spojrzeć) musiałam po raz kolejny iść do szkoły (jako kursant) i od połowy października niemal wszystkie soboty i niedziele spędzam na wykładach. Na to konto przepadły mi Targi Książki w Krakowie, potargowe spotkanie blogerów i pewnie jeszcze kilka fajnych imprez mi do końca marca (zajęcia na kursie kończę w pierwszą sobotę kwietnia) poleci. Nie mam też za dużo czasu na pisanie, bo oprócz pracy i kursu mam przecież dom i rodzinę.
Mam nadzieję, że nie zapomnicie o moim istnieniu przez te kilka miesięcy - będę się starała jak najczęściej o sobie przypominać;)


Kiedy jeszcze Wojciech Cejrowski nie chodził boso przez świat, kiedy Beata Pawlikowska była jedną z tysięcy blondynek chodzących po naszych ulicach, kiedy Martyna Wojciechowska chodziła jeszcze do szkoły podstawowej - czyli w dosyć zamierzchłych czasach pewna polska dziennikarka wyjechała na stypendium do Ameryki Południowej i przy tej okazji udało jej się przeprowadzić wywiad ze znanym podróżnikiem, dziennikarzem i wielbicielem wszystkiego co indiańskie, czyli Tonym Halikiem. Dziennikarką tą była Elżbieta Dzikowska, a przypadkowe spotkanie zamieniło się w trwający ponad dwadzieścia lat związek dwojga ludzi połączonych oprócz uczuć wspólną pasją. Dzikowska i Halik nakręcili wspólnie około 300 filmów dokumentujących ich podróże po całym świecie, które można było oglądać w naszej telewizji. W moją pamieć najbardziej zapadł jednak program "Pieprz i wanilia", który nadawany był w niedzielne popołudnia z domowego studia pani Elżbiety i jej męża. 

Elżbieta Dzikowska jest również autorką kilkunastu książek podróżniczych, a w tym roku ukazała się najnowsza z nich pt. "Tam gdzie byłam".
Jest to książka autobiograficzna, mamy więc możliwość dowiedzieć się czegoś na temat dzieciństwa i młodości przyszłej dziennikarki i podróżniczki. I tak: w wieku 15 lat spędziła kilka miesięcy w areszcie za udział w nielegalnej organizacji politycznej; maturę zdała w wieku 16 lat; z racji przeszłości własnej, a także na okoliczność AK-owskiej przeszłości ojca nie dostała się na studia dziennikarskie; z wykształcenia jest sinologiem; pracowała m.in. w Centrali Importu i Eksportu Chemikaliów - to tylko kilka ciekawostek z niezwykle bogatego życiorysu pani Elżbiety.

Kiedy wreszcie udało jej się ukończyć studia dziennikarskie i wyjechać po raz pierwszy do Ameryki Południowej zakochała się w tamtym rejonie świata niemal od pierwszego wejrzenia. Początkowo barierę stanowił język hiszpański, a właściwie brak jego znajomości, ale szybko udało się zniwelować tę przeszkodę i można było ruszać na szlak wielkiej przygody. Dzięki rozmaitym kontaktom Toniego miała Elżbieta Dzikowska  możliwość dotrzeć do plemion indiańskich żyjących z dala od popularnych szlaków, badać ich kulturę, zwyczaje i sztukę, podziwiać wyroby rzemieślnicze, a nawet uczestniczyć w magicznych rytuałach i poznać w praktyce tradycyjne zabiegi medyczne - niestety jej sceptycyzm i brak wiary w skuteczność tych działań sprawił, że nie odniosły one pożądanego skutku...  

Pani Elżbieta dosyć swobodnie traktuje w swojej książce chronologię - wspomnienia nie są ułożone według kolejności czasowej, tylko tematycznie. Osobom uważającym, że biografię powinno się pisać według dat może to przeszkadzać, ale moim zdaniem takie uporządkowanie faktów daje lepszy obraz świata, który Elżbieta Dzikowska przemierzyła ze swoją kamerą.

Książka, jak zresztą wszystkie wychodzące z Wydawnictwa Bernardinum, jest wydana niezwykle starannie, na kredowym papierze, z twardą okładką, a tekst ilustrują setki pięknych kolorowych fotografii. Z racji takiego a nie innego potraktowania warstwy edytorskiej wydanie ma jeden niewielki minus - cieszy oko, ale swoje waży... No ale dla prawdziwego wielbiciela literatury podróżniczej taka przeszkoda nie jest warta nawet wzmianki.
Serdecznie polecam lekturę tej kisążki:)

wtorek, 5 listopada 2013

Śpiewająca Eurydyka

25 sierpnia 2012 roku minęło 30 lat od śmierci Anny German, jednej z najwybitniejszych polskich piosenkarek. Rocznicę tę zaakcentowała m.in. TVP poprzez realizację i emisję serialu biograficznego o artystce, w czasie tegorocznego festiwalu w Opolu odbył się koncert piosenek Anny German a w opolskiej Alei Gwiazd Festiwalu Polskiej Piosenki pojawiła się gwiazda jej poświęcona. 

Mariola Pryzwan skończyła polonistykę, pracuje jako bibliotekarka, ale jej największą pasją są biografie sławnych ludzi - pisała już o Zbigniewie Cybulskim, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej oraz bydgoskiej poetce Małgorzacie Szułczyńskiej, a w ubiegłym roku nakładem Wydawnictwa MG ukazała się książka "Anna German o sobie" składająca się z fragmentów wywiadów, listów i wspomnień piosenkarki. Całości dopełniają zdjęcia przedstawiające artystkę, jej najbliższych, przyjaciół i kolegów, ale także okładki płyt, programy festiwalowe, dokumenty, autografy listów i okładki czasopism na których gościła piosenkarka.

Anna German to jedna z oryginalniejszych postaci naszej sceny muzycznej. Urodziła w Uzbekistanie, jej przodkowie ze strony ojca pochodzili z Niemiec, rodzina mamy miała korzeni holenderskie i właściwie tylko przypadek sprawił, że po wojnie mała Ania wraz z mamą i babcią znalazły się w Polsce, we Wrocławiu.
Anna German ukończyła studia na wydziale geologii, lecz nigdy nie pracowała w wyuczonym zawodzie - jeszcze w czasie studiów rozpoczęła swoją drogę artystyczną, początkowo w studenckim teatrze, a później, po zdaniu egzaminów, w estradzie wrocławskiej i rzeszowskiej. W 1963 roku odniosła pierwszy znaczący sukces (III miejsce w czasie dnia polskiego III Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie) a rok później w Opolu zaprezentowała jeden ze swoich największych przebojów "Tańczące Eurydyki". Od tej pory jej kariera nabrała rozpędu, co więcej wkrótce stała się gwiazdą międzynarodową (piosenkarka śpiewała w siedmiu językach), podpisała kontrakt płytowy z włoską firmą fonograficzną i wyjechała z kraju. Pobyt we Włoszech omal nie zakończył się dla niej tragicznie - została ciężko ranna w wypadku samochodowym i przez kolejne trzy lata walczyła o powrót do zdrowia  i do śpiewania. Chorobę na szczęście udało się przezwyciężyć i jeszcze przez kilkanaście lat wielbiciele artystki mogli się cieszyć jej nowymi piosenkami i płytami.

Anna German nie przepadała zbytnio za wywiadami, dlatego tym cenniejsze są te, których zgodziła się udzielić. Autorka książki wykonała niezwykle mozolną pracę zbierając teksty publikowane w naszej, ale również rosyjskiej i włoskiej prasie.
Książka ma układ chronologiczno - tematyczny, a kolejne rozdziały zawierają bądź wspomnienia artystki, bądź też jej opinie i poglądy na tematy artystyczne: śpiewanie, komponowanie, aranżację utworów, festiwale na których występowała czy doświadczenia z pobytu i występów w różnych krajach. 
Z tych wypowiedzi przebija przede wszystkim ogromna skromność, która dosyć często cechuje prawdziwe gwiazdy (w odróżnieniu od całej rzeszy różnej maści celebrytów), autentyczna radość z własnej pracy oraz miłość i przywiązanie do najbliższych. Unikała natomiast artystka wypowiedzi na tematy polityczne - jest to szczególnie widoczne w wywiadach, których udzielała w czasie pobytu we Włoszech.

Piosenki Anny German były od zawsze obecne w moim życiu, moja mama była i jest ogromna wielbicielką tych utworów, natomiast samej piosenkarki ze dobrze nie pamiętam, bowiem w chwili kiedy umierała byłam jeszcze dzieckiem. Z książki pani Marioli Pryzwan miałam nadzieję dowiedzieć się coś więcej na temat artystki, ale czy to się udało? Cóż, mam wrażenie, że Anna German odsłoniła siebie tylko w niewielkim stopniu - tyle ile uznała za stosowne, natomiast większą część swojej osobowości starannie ukryła przed światem. Biorąc pod uwagę czasy w których przyszło jej żyć nie ma się co temu dziwić...

Serdecznie polecam lekturę tego zbioru wszystkim wielbicielom piosenkarki. A i nie wielbicielom takoż.

Za książkę serdecznie dziękuję




niedziela, 3 listopada 2013

Wirująca anatomia panny Emilki

Kilka tygodni temu odeszła najpopularniejsza współczesna pisarka - Joanna Chmielewska. Pozostawiła po sobie ogromny dorobek pisarski - ponad 60 książek dla dorosłych, dzieci i młodzieży. Pisała głównie kryminały, powieści obyczajowe z wątkiem sensacyjnym ale również poradniki "z przymrużeniem oka". Pisarka miała liczne grono oddanych wielbicieli i sporą grupę zaciętych adwersarzy - jedno jest pewne, każdy kto przynajmniej raz zetknął się z jej twórczością nie pozostawał wobec niej obojętny.
Ja osobiście zaliczam się do grona fanów Chmielewskiej, chociaż uczciwie przyznaję, że najlepsze są według mnie jej starsze powieści, te z lat 60-tych i 70-tych, natomiast te bardziej współczesne gdzieś zatraciły wdzięk i lekkość, chociaż w dalszym ciągu czyta się je całkiem nieźle.

"Krwawa zemsta" - przedostatni utwór, który wyszedł spod pióra pani Joanny, ujrzał światło dzienne w ubiegłym roku. Przyznam, że podchodziłam do niego z pewną obawą, mając w pamięci całkowicie nieudany "Gwałt" (poprzednia książka tej autorki)... Na szczęście okazało się, że może nie jest to arcydzieło na miarę "Wszystko czerwone" (moja ulubiona Chmielewska) ale książka jest całkiem udana.

Postacią wokół której obraca się cała intryga jest niejaka Emilka vel Dulcynea vel Kręcidupcia - dziewczę niebrzydkie, aczkolwiek bez szaleństwa, posiadające intelekt w stanie szczątkowym i mające ambicję zostać "kimś" poprzez udany mariaż - taka "pani kierownikowa" brzmi całkiem nieźle, nieprawdaż? Niestety większość kierowników posiada już zaplecze w postaci żony i dziatek, ale od czego instytucja rozwodu? I tak oto pannica zarzuca sieci na niejakiego Dominika, architekta, kierownika zespołu konstruktorów w wielobranżowym przedsiębiorstwie, szczęśliwego męża dekoratorki Majki i ojca dwójki bardzo udanych dzieci. 
Wydawać by się mogło, że małżeństwo Majki i Dominika jest nie do ruszenia przez osobę pokroju Emilki - niestety ma ona pewien atut, który z perfidią wykorzystuje dla przeprowadzenia własnych planów. Otóż panna potrafi tak kręcić odwłokiem, że zawróci w głowie nawet najinteligentniejszemu facetowi - jak się okazuje Dominik nie jest odosobnionym przypadkiem i staje się kolejną ofiarą Kręcidupci. Majka natomiast powieksza grono pań pałających żądzą zemsty w stosunku do tej gimnastyczki-amatorki. W jej głowie, podobnie jak w głowach Luizy i Anusi, rodzą się kolejne pomysły jakby tu uspokoić raz na zawsze wirującą anatomię rywalki - bo z męża Majka nie ma zamiaru rezygnować.

"Krwawa zemsta" nie jest powieścią kryminalną, choć na samym początku pojawiają się damskie zwłoki. To powieść obyczajowa z  wątkami kryminalnymi, bo różne osoby, nie tylko wymienione wyżej panie próbują "usadzić" Emilkę. Tło do tych działań stanowi pracownia architektoniczna oraz (co daje zdecydowanie więcej możliwości) plac budowy, na którym ma powstać wesołe miasteczko. 

Że Chmielewska ma specyficzny język, rozpoznawalny zaledwie po kilku zdaniach o tym pisać nie muszę. Że bohaterowie lubią sobie golnąć coś mocniejszego (aczkolwiek w granicach rozsądku) to też żadna nowość. Że dialogi oparte są na przeróżnych skojarzeniach skaczących jak koniki polne to również wszyscy wielbiciele pisarki wiedzą. Wszystko to w "Krwawej zemście" jest, ale... No cóż, autorka przyzwyczaiła nas  przez lata do czegoś zupełnie innego i teraz każda słabsza pozycja przyjmowana jest z rozczarowaniem.

Jest w tej powieści jednak coś co do mnie kompletnie nie przemawia, pomimo tego, że zawsze do historii wymyślonych przez panią Joannę podchodziłam z pewnym przymrużeniem oka i dystansem. Otóż całkiem niewiarygodna jest dla mnie Majka, żona usidlonego przez Kręcidupcię Dominika. Kiedy ogłupiały małżonek zwraca się do niej z propozycją rozwodu Majka odmawia... ponieważ bardzo go kocha, nawet pomimo jego zdrady. Rozumiem, gdyby odmówiła tego rozwodu na okoliczność podkładania kłód pod nogi rozszalałego uczucia Dominika i Emilki, ale z miłości? Nijak mi się to w głowie nie mieści, tym bardziej, że Dominik charakter miał dosyć chimeryczny i jakiejś wielkiej odpowiedzialności za dom nie przejawiał - tzn. pracował i zarobki przynosił, w prace domowe się angażował jednak wszystkie bardziej uciążliwe sprawy składał na barki Majki. No ale może się mylę i take postawienie sprawy (czyli niech zdradza, ja go i tak kocham i wszystko wybaczę) jest aktualnie na topie i świadczy o nowoczesnym podejściu do związku?

Cóż, pomimo wszelkich minusów uważam, że "Krwawa zemsta" to całkiem poprawna powieść i warto ją przeczytać - aczkolwiek nie na pierwsze spotkanie z pisarką, bo jeśli ktoś się zniechęci to już nigdy nie sięgnie po najlepsze Chmielewskie - "Wszystko czerwone", "Wszyscy jesteśmy podejrzani" czy "Romans wszech czasów"

sobota, 2 listopada 2013

Tym którzy odeszli...


Palą się znicze - przypominają,
Że ktoś odchodzi. Inni zostają...

W tym roku odeszli na zawsze:


Borys Strugacki 19.11.2012



Kveta Legatova 22.12. 2012



Teresa Torańska 2.01.2013



James Herbert 20.03.2013



Cezary Chlebowski 9.05.2013



Sławomir Mrożek 15.08.2013



Seamus Heaney 30.08.2013



Tom Clancy 1.10.2013



Joanna Chmielewska 7.10.2013



Edmund Niziurski 9.10.2013 


Henryk Markiewicz 31.10.2013