sobota, 30 kwietnia 2011

Z "Włóczykijką" na antypodach

Być może z tego powodu, że za granicą byłam wszystkiego ze cztery razy (najdalej w Budapeszcie) bardzo lubię czytać opowieści tych, którzy znają tego świata trochę więcej. Do tej pory największy mój zachwyt budziły podróżnicze książki Wojciech Cejrowskiego ale od kilku dni wyrósł mu dosyć poważny konkurent w osobie Marka Tomalika. Stało się to za sprawą książki „Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia”, którą miałam możliwość przeczytać dzięki wędrującej „Włóczykijce”.
Żeby książeczka miło się u nas czuła przywitał ją jeden
z pluszaków mojego synka.

Na początek słów kilka na temat wizualnej strony tej opowieści sygnowanej przez wydawnictwo „Otwarte”. Już sama okładka zachwyca a w środku jest jeszcze lepiej. Książka wydana jest na kredowym papierze, w środku jest mnóstwo zdjęć, niekiedy stanowiących bezpośrednie tło do tekstu – a są tak piękne, że nawet czytanie czarnego druku na kolorowym tle mi nie przeszkadzało, pomimo, że zasadniczo bardzo tego nie lubię. Żeby dokończyć temat zdjęć – jest to dokumentacja kilku podróży, które autor odbył na najmniejszy z kontynentów – próżno tu szukać fotografii najbardziej znanych australijskich obiektów jak choćby opera w Sydney czy aborygeńska święta skała Uluru, bardziej znana pod swoją angielską nazwą Ayers Rock. Znajdziemy zamiast tego krajobrazy buszu, piękne plaże, niepowtarzalne okazy australijskiej flory i fauny oraz portrety Australijczyków – i tych o europejskich korzeniach jak i odwiecznych mieszkańców tamtych ziem – Aborygenów.

Jeśli chodzi o warstwę tekstową to książkę pochłania się niemal jednym tchem – w moim domu gościła akurat w okresie przedświąteczno-świątecznym i muszę się przyznać, że na konto tej lektury okna umyte zostały dopiero po świętach…
Autor potrafi fascynująco opowiadać, ma ogromne poczucie humoru, dystans do samego siebie i wyraźnie widać, że kocha to co robi. Ma wokół siebie innych zapaleńców, z którymi świetnie się rozumie i może spełniać swoje pasje. Jego książka może być również doskonałym podręcznikiem dla innych wielbicieli prawdziwej męskiej przygody – można tu znaleźć mnóstwo praktycznych porad na temat jak sobie radzić na australijskich bezdrożach, na co zwracać uwagę a czego bezwzględnie unikać. Marek Tomalik nie kreuje się tutaj na jakiegoś supermena czy arcymistrza survivalu – wręcz przeciwnie udowadnia, że jeżeli dobrze i co najważniejsze rozsądnie przygotujemy się do wyprawy to mamy ogromne szanse przeżyć w Australii przygodę życia i szczęśliwie wrócić do domu.

Książkę polecam wszystkim lubiącym literaturę podróżniczą ale również tym, którzy do tej pory nie mieli okazji po tego typu opowieści sięgnąć – ten obraz Australii w pigułce z pewnością Was zachwyci. 



Książka z akcji Włóczykijka przekazana przez Wydawnictwo Otwarte

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Powróćmy jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat...

Czy zastanawialiście się czasem jaki jest przepis na bajkę?
 Otóż trzeba wymyślić bohatera lub bohaterkę o kryształowym charakterze, miłym usposobieniu i przyjemnej powierzchowności (to akurat nie jest warunek niezbędny ale mile widziany). Kiedy już mamy naszą główną postać musimy wymyślić dla niej szereg życiowych perturbacji (co jedna to bardziej tragiczna), z których podniesie się z uśmiechem na twarzy i stanie się jeszcze bardziej, o ile to możliwe, doskonalszym człowiekiem. Na koniec jako nagrodę fundujemy jej/jemu księcia lub księżniczkę z bajki i kończymy sakramentalnym „I żyli długo i szczęśliwie”.

Karol Arentowicz pisząc swoja debiutancką książkę udowodnił, że nie tylko zna ten przepis ale również potrafi go zastosować. „Bajki dla niektórych dorosłych” to dwa baśniowe opowiadania o tym, że nie należy tracić nadziei i, że dobro zawsze zostanie nagrodzone.
Bohaterem pierwszej bajki jest Paweł S. – ja to S odczytałam jako „Samarytanin”. Ratuje napadniętą w parku dziewczynę, opiekuje się staruszką sąsiadką, jest wolontariuszem w Domu Dziecka, jest idealnym bratem i wujkiem małej Kasi a wszystko to i jeszcze parę innych rzeczy robi z potrzeby serca nie szukając sławy i poklasku. Życie nie szczędziło mu problemów – pierwsza dziewczyna wybrała innego, matka zmarła na raka, narzeczona utonęła ratując topiące się dziecko – większość by się załamała ale nie Paweł…
Druga bajka to historia Joanny D. – D jak „Dobry Duch”. Joasia podobnie jak Paweł przeżyła ogromną tragedię – jej ukochany mąż zginął w wypadku. Nie załamuje się, przezwycięża ból i rozpacz po tej stracie i staje się takim właśnie dobrym duchem dla swojej rodziny, przyjaciół ale i dla całkiem obcych ludzi.
Czy los wynagrodzi Pawła i Joannę? Czy będą żyli długo i szczęśliwie? A tego już nie zdradzę – kto ciekawy niech sięgnie po tę książkę.

Tytuł książki sugeruje, że nie jest to lektura dla wszystkich. Tu się z autorem zgadzam. Jeżeli ktoś szuka ambitnej literatury, na miarę literackich nagród niech sobie „Bajki” daruje. Natomiast jeżeli drogi czytelniku poszukujesz wzruszającej ale optymistycznej historii, gdzie ludzie są bezinteresowni a dobro jest nagrodzone to jest to książka w sam raz dla ciebie. Że to nieprawdziwe historie, że życie nie jest takie różowe? No przecież to bajki są!
Zaniepokoił mnie nieco dopisek na okładce – „Tylko dla kobiet”. Wydaje mi się, że trochę  deprecjonuje to tę książkę, gdyż z jakiegoś powodu utarło się u nas, że tzw. „literatura kobieca” jest jakoby mniej wartościowa. Czyżby panowie nie mogli czasem poczytać o miłości, szczęściu, poświęceniu dla innych? Ciekawe czy dopisek pochodzi od autora czy jest wymysłem wydawcy i chwytem marketingowym – kobiety ponoć częściej kupują książki niż mężczyźni.
Książkę połknęłam w ciągu dwóch godzin – to zasługa zarówno niewielkiej objętości jak i stylu pisarskiego prezentowanego przez autora. Bardzo mi się podobała, chociaż mam takie jedno zastrzeżenie – niektóre wypowiedzi Pawła i Joanny (szczególnie jej) były zbytnio przeładowane dydaktyzmem. Chociaż z drugiej strony bajka ma uczyć więc dydaktyzm jest w niej wskazany…
Historie opowiedziane przez Karola Arentowicza dzieją się tu i teraz – może w Twoim mieście, na Twoim osiedlu? Może opowiadają o Twoim sąsiedzie, przyjacielu, osobie mijanej na ulicy? Bo tak naprawdę wśród nas jest wielu takich ludzi, którzy rozsiewają dobro tylko strasznie trudno ich zauważyć w dzisiejszym zwariowanym świecie.

Książkę do recenzji otrzymałam od portalu Lubimy Czytać

niedziela, 24 kwietnia 2011

Taki zwyczajny, że aż papierowy...


Małgorzatę Kalicińską polubiłam przy okazji rozlewiskowej trylogii, wzruszyła mnie „Fikołkami na trzepaku” (całkiem nieźle pamiętam okres PRL-u, więc to były i moje wspomnienia) więc bardzo chętnie skorzystałam z propozycji koleżanki z pracy i pożyczyłam od niej „Zwyczajnego faceta”. Książka odleżała swoje na półce aż wreszcie kilka dni temu zabrałam się za jej lekturę. I niestety rozczarowałam się…

Wiesiek – bohater powieści to mieszkaniec jednego z nadmorskich miast, były stoczniowiec, inżynier od kadłubów, który po okresie bezrobocia znalazł pracę w Finlandii. Ma żonę Joannę, dwoje dorosłych dzieci - Kasię i Tomka, dwóch przyjaciół Roberta i Ryśka, domek jednorodzinny i całkiem spaprane życie. Żona Wieśka to kobieta z ogromnymi problemami emocjonalnymi – egocentryczna, zaborcza i zazdrosna, a przy tym niezwykle utalentowana w manipulowaniu otoczeniem. Jej mąż to facet spokojny, uległy, gotowy dla świętego spokoju zrobić wszystko – wyrzec się przyjaciół, niemal zerwać stosunki z własną matką i ogólnie wdać sobie wejść na głowę. Dopiero po wyjeździe i wyrwaniu się spod wpływu Joanny Wiesiek spogląda z dystansu na swoje życie i chce w nim coś zmienić.

Opowieść jakich wiele i pewnie większość z nas podobne historie zna z własnej obserwacji. Dlaczego więc jestem nieco rozczarowana?  
Otóż jakoś nie przemawia do mnie postać Wieśka – w tym człowieku prawie wcale nie ma życia. Aśka niszczy go na każdym kroku, ośmiesza w pracy i wśród znajomych, obraża i poniża wobec dzieci a on stoi jak cielę i nic… Nie chcę przez to powiedzieć, że powinien stłuc żonie buzię ale przysłowiową pięścią w stół chociaż raz mógłby uderzyć – a tu taka jakaś galareta nie facet.
Poza tym narracja jest prowadzona w pierwszej osobie – i to też nie był chyba najlepszy pomysł. Mało jest autorów, którzy potrafią się wiarygodnie wczuć w płeć przeciwną – niestety pani Małgorzata Kalicińska do tej grupy nie należy.

I tak teraz sobie myślę, że może gdyby historia „Zwyczajnego faceta” opowiadana była z perspektywy postronnego obserwatora to byłaby bardziej prawdziwa a jej bohater mniej papierowy? 

sobota, 23 kwietnia 2011

Świątecznie i stosikowo:)

Z okazji nadchodzących świątecznych dni chciałabym złożyć wszystkim, którzy odwiedzają tego bloga najserdeczniejsze życzenia. Tym którzy obchodzą Święta Wielkanocne życzę świątecznej atmosfery i prawdziwie duchowego przeżycia tajemnicy Zmartwychwstania, tym którzy nie obchodzą tych świąt życzę spokoju i przyjemnie spędzonego przedłużonego weekendu a wszystkim bez wyjątku - ślicznej, słonecznej pogody, sympatycznych spotkań w gronie rodziny i przyjaciół i oczywiście (jako, że jeszcze jedno, dla nas wszelkiej maści czytaczy szczególnie miłe, święto dziś wypada) chwili wytchnienia z jakąś przepiękną lekturą.

Stosik składał się przez dwa tygodnie - a oto co w nim jest patrząc od dołu:

Marek Tomalik  "Australia"  - książka z akcji "Włóczykijka
Alex Kawa "Kolekcjoner" - kupiona w "Biedronce" i przemycona wśród świątecznych zakupów
Allison Winn Scotch "Jillian Westfield wyszła za mąż" - z "Targu z książkami"
Taavi Soininvaara "Wirus Ebola w Helsinkach" - j.w.
Katarzyna Michalak "Lato w Jagódce" - zakup w Empiku (po raz pierwszy mi się zdarzyło z wywieszonym językiem czekać na dzień premiery, ale terminy wymiankowe u Sabinki mnie zdopingowały;))
Monika Szwaja "Nie dla mięczaków" - bonus dodany do zakupów empikowych
Agnieszka Fibich "Requiem dla tancerki" - wygrana w konkursie u Femme - dziękuję:)
Karol Arentowicz "Bajki dla niektórych dorosłych" - do recenzji z LC (już przeczytana - recenzja się pisze i pewnie jeszcze dzisiaj się pojawi)
Lyndsey Harris, Andrew Crofts "Zdradzona" - z wymianki u Sabinki.  


Po raz kolejny wzięłam udział w wymiance organizowanej przez Sabinkę. Tym razem paczkę dla mnie przygotowywała Irenka - bardziej znana jako Bujaczek;). Serdecznie dziękuję za książkę, śliczną zakładkę i słodycze - dobrze, że zdążyłam zrobić zdjęcie zanim mój Piotrek się nimi zaopiekował...

Moja paczka już też dotarła do miejsca przeznaczenia czyli do Sabinki - cieszę się, ze sprawiła radość i pomogła Miłkowi w takim paskudnym dniu:)
Swego czasu Tajemnica stwierdziła, że mam jakieś układy z Pocztą Polską. Niniejszym ogłaszam, że nic z tych rzeczy ale coraz bardziej tę instytucję lubię i nie pozwolę na nią złego słowa powiedzieć. Wysyłałam moją paczkę w czwartek przed południem, w okresie przedświątecznym i dotarła do Sabinki w piątek w południe - aż sobie sprawdziłam w atlasie nasze miejscowości dzieli ok. 350 km. PP zadziałała jak firma kurierska:)

sobota, 16 kwietnia 2011

Zamiast sobotniego stosika

Dzisiaj zamiast stosika będzie... tort i stado dinozaurów:)
W poniedziałek mój synek kończy 6 lat. Ponieważ to już Wielki Tydzień i nie bardzo wypada imprezować więc przenieśliśmy świętowanie na dzisiaj.

Był tort...

... i świeczki...

... zabawa z kuzynami...

... kolejne dinozaury do kolekcji...

...oraz nowa gra, oczywiście z dinozaurami w roli głównej.

Główną atrakcją miał być prezent od rodziców (ze wskazaniem na tatusia) czyli trampolina, ale niestety z powodu lekkiego przeziębienia dostojnego jubilata ten punkt programu został pominięty - młody mógł sobie tęsknie powyglądać na nią przez okno;(

Ale  co się odwlecze, to nie uciecze:)



piątek, 15 kwietnia 2011

Starcie gigantów


 




Terry Brighton to brytyjski historyk wojskowości, który zaistniał na polskim rynku wydawniczym w 2006 roku książką „Szarża lekkiej brygady”. W bieżącym roku do rąk czytelników zainteresowanych historią trafiła jego kolejna praca pt. „Gry wojenne: Patton, Monty i Rommel”. Książkę wydała krakowska oficyna „Znak literanova” mająca w planach całą serię poświęconą najważniejszym momentom II wojny światowej i ludziom, którzy je współtworzyli.


Bohaterami swojego opracowania uczynił autor trzech wybitnych dowódców walczących po obu stronach konfliktu. Śledzimy losy Niemca Joachima Rommla, Anglika Bernarda Montgomery’ego i Amerykanina Georga Pattona od chwili urodzenia (wszyscy trzej przyszli na świat w listopadzie i byli zodiakalnymi skorpionami) poprzez dzieciństwo, lata szkolne, udział w I wojnie światowej, rozwój kariery wojskowej w okresie XX-lecia międzywojennego aż do najważniejszego okresu w ich życiu – II wojny światowej. I tu objawia się wojskowy geniusz każdego z nich. Rommel to mistrz wojny błyskawicznej, Montgomery do perfekcji doprowadził działania defensywne zaś Patton swoją osobowością i sposobem bycia tak czarował swoich żołnierzy, że poszliby za nim do samego piekła. Spotykają się kilkakrotnie na polu bitwy – w Afryce Północnej, na Sycylii oraz w Normandii i w pewnej chwili działania wojenne, pomimo zaangażowania ogromnej ilości ludzi, stają się niejako prywatną rozgrywką pomiędzy tą trójką. Bo jak jasno wykazuje to Brighton - Patton i Monty nie tylko walczyli przeciwko Rommlowi ale z równą determinacją toczyli boje pomiędzy sobą.
Pustynne  gogle przymocowane do czapki Rommla, charakterystyczny beret i sweter założony na mundur Montgomery’ego czy perłowe okładziny pistoletów Pattona przeszły do historii podobnie jak ich właściciele i stały się symbolami tej wojny. Wokół tej trójki kręciła się potężna machina propagandowa. Tłumy korespondentów wojennych i kamery kroniki filmowej rejestrowały ich poczynania a następnie przekazywały je rodakom w kraju wpływając na ofiarność oraz na pozyskiwanie nowych żołnierzy.

Książka jest niezwykle starannie wydana – twarda okładka, gruby, lekko kremowy papier i wklejki ze zdjęciami na białym, kredowym papierze.  Fotografii jest dużo, nie tylko tych najbardziej znanych przedstawiających „wodzów przy pracy” ale również ilustrujących ich życie prywatne czy rzadkie chwile wytchnienia pomiędzy kolejnymi starciami. Do książki dołączone jest kilka map, jednak niewiele z nich można się dowiedzieć – a szkoda. Autor wykorzystuje w swojej książce zarówno oficjalne dokumenty jak i wspomnienia, listy czy opinie autorstwa Rommla, Monty’ego, Pattona oraz osób z  nimi w jakiś sposób związanych – od generała Eisenhowera czy premiera Churchilla po prostych żołnierzy co zdecydowanie wpływa na wiarygodność zamieszczanych opinii. Autor posługuje się językiem zrozumiałym dla laika, stara się nie zasypywać terminami czy opisami czysto technicznymi, które mogłyby odstraszyć szersze rzesze czytelników.

Niestety w tej naprawdę bardzo dobrej książce jak w przysłowiowej beczce miodu trafia się łyżka dziegciu. Oto zdanie, które mnie, absolwentkę historii oraz wieloletnią nauczycielkę tego przedmiotu, wprawiło w nie lada konsternację – „W listopadzie 1944 roku na konferencji w Jałcie spotkali się Roosevelt, Churchill i Stalin.”[1] Tymczasem już średnio zdolny uczeń trzeciej klasy gimnazjum wie, że konferencja w Jałcie miała miejsce w lutym 1945 roku. Początkowo miałam nawet obawy, że mam jakieś braki w wykształceniu i przyznam, że przeszukałam dostępne mi publikacje pod kątem ewentualnego spotkania przywódców koalicji w podanym w książce miejscu i terminie. Nic takiego oczywiście nie znalazłam i teraz mam ogromny żal do osób odpowiedzialnych za wydanie tej książki, że nikt nie zwrócił uwagi na taki, jakby nie było, szkolny błąd.

Jednak nawet z tym błędem merytorycznym książka jest naprawdę doskonałym kompendium wiedzy o trzech wybitnych wodzach z czasów II wojny swiatowej i toczonych przez nich kampaniach. Bez większych obaw mogę ją polecić każdemu, kto chociaż trochę interesuje się historią najnowszą jak również tym, którzy to zainteresowanie chcą w sobie rozbudzić.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak literanova






[1] Brighton Terry, „Gry wojenne: Patton, Monty i Rommel”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2011, s. 343

czwartek, 14 kwietnia 2011

Miłość w jeszcze dawniejszym Paryżu - "Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux"

 
Jakiś czas temu recenzowałam na tym blogu powieść Aleksandra Dumasa syna pt. „Dama kameliowa”. Dosyć istotną rolę w tej książce pełni XVIII-wieczny romans księdza Antoniego Prevosta „Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux”. Kiedy odkryłam, że w mojej gminnej bibliotece jest ta książka postanowiłam ją przeczytać.
Zanim przejdę do treści książki wypadałoby powiedzieć kilka słów o autorze, którego życie mogłoby być fabułą nie jednego a kilku romansów. Urodzony pod koniec XVII wieku w szlacheckiej rodzinie, ukończył kolegium jezuickie i postanowił zostać księdzem. Dosyć szybko jednak zmienia plany i wstępuje do wojska. Tam również nie zagrzewa długo miejsca, wraca do klasztoru, znów z niego ucieka do wojska gdzie zdobywa patent oficerski aby wreszcie zdecydować się ostatecznie na karierę duchowną. Niestety jego przełożeni nie do końca mu ufają, tak, że w wyniku nieporozumienia ksiądz Prevost ucieka do Anglii a stamtąd przeprawia się do Holandii, gdzie wydaje swoje pierwsze dzieła. Z powodu skandalu opuszcza Holandię i przez Anglię wraca do Francji gdzie udaje mu się uzyskać przebaczenie dawnych grzechów. Jego awanturnicza natura daje jeszcze raz znać o sobie i po raz kolejny musi opuścić ojczyznę. Po kilkuletnim pobycie w Brukseli i Frankfurcie wraca, tym razem już ostatecznie, do Francji, zostaje przeorem w Saint-Georges-de-Gesne gdzie w spokoju pędzi ostatnie lata swego życia.

Antoni Prevost napisał kilkadziesiąt powieści, jednak najsłynniejszym jego dziełem jest „Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux”. Narratorem jest tytułowy kawaler, opowiadający historię swej tragicznej miłości do pięknej acz płochej Manon. Autor wyposażył swojego bohatera w pewne szczegóły swojej biografii – des Grieux planuje bowiem karierę duchowną z której rezygnuje po poznaniu Manon, razem z kochanką i jej bratem prowadzi rozrywkowe życie w Paryżu, a gdy w sakiewce zaczyna brakować pieniędzy zdobywa je przy karcianym stoliku. Bezgraniczna miłość jaką Manon ponoć darzy swojego kawalera nie przeszkadza jej w poszukiwaniu zamożniejszego protektora. Jej odejście załamuje kochanka, który jednak dosyć szybko wybacza niewiernej i już w zupełnej zgodzie i harmonii planują jak oszukać bogatego wielbiciela wdzięków dziewczyny. Dalsze losy Manon i kawalera to ciąg wzlotów i upadków, które zmierzają do tragicznego finału.

Książka napisana jest pięknym, barwnym językiem. Autor nie ustrzegł się niestety przed nadmierną egzaltacją – te wszystkie omdlenia, potoki łez, tkliwe uczucia i najszczersza przyjaźń ze strony osób widzianych po raz pierwszy w życiu mogą być dla współczesnego czytelnika śmieszne, jednak w czasach kiedy powieść powstała były czymś zupełnie normalnym. Powieść ma wartką  akcję, bohaterowie ciągle pakują się w nowe kłopoty, jesteśmy świadkami pojedynków, ucieczek z więzienia i gwałtownych rodzicielskich interwencji.
I jedyne co mnie drażniło to ten nieszczęsny kawaler – przecież on zwyczajnie się prosił, żeby go robić w konia. Manon nie jest szczególnie inteligentna ale okłamuje go na każdym kroku a ten fajtłapa przyjmuje wszystkie jej krętactwa za dobrą monetę. Wie, że dziewczyna go zdradza i zamiast machnąć na nią ręką leje strumienie łez i tylko czeka żeby do niego wróciła. Książka ujrzała światło dzienne w 1731 roku a więc 280 lat temu. Mimo wszystko jednak jakoś nie mogę uwierzyć, że ówczesne kobiety mogły szaleć za mężczyznami pokroju kawalera des Grieux…

 Czytając zastanawiałam się czy Manon go kiedykolwiek kochała i doszłam do wniosku, że może na początku znajomości była oczarowana nim i jego uwielbieniem ale dość szybko jej przeszło. Pięknymi słowami i najgorętszymi nawet zapewnieniami miłości nie można się najeść, pięknie ubrać czy zabawić a to było dla Manon najważniejsze. Bo tak naprawdę to panna Lescaut kochała siebie i tylko siebie.

niedziela, 10 kwietnia 2011

"Aleje wykolejeńców" Ilony Hruzik - recenzja i fotorelacja

Po raz kolejny zawitała do mnie „Włóczykijka”. Z koperty wyjrzała niewielka książeczka w brązowej, nieciekawej okładce. W księgarni pewnie bym na nią nawet nie zwróciła uwagi a szkoda by było bo pod nijaką okładką kryje się bardzo prawdziwy obraz naszej współczesności przepełniony ogromem emocji .

Książka Ilony Hruzik składa się z trzech opowiadań, których tematem przewodnim jest egzystencja rodzin dotkniętych alkoholizmem. Scenerię tych historii stanowi Bytom. Nie znajdziemy tu jednak opisu pięknego bytomskiego rynku czy ulic w centrum miasta. Autorka prowadzi nas do rozsypujących się familoków, do obskurnych mieszkań w zakazanych dzielnicach czy wreszcie do dworcowej poczekalni i  parkowych ławek okupowanych przez bezdomnych.

Tytułowe opowiadanie to historia Joli. Córka wiecznie pijanych rodziców nie ma żadnych szans aby wyjść ze swojego środowiska. Gwałt, wczesna ciąża, utrata dziecka odebranego jej zaraz po porodzie to zbyt duży ciężar z którym młoda dziewczyna nie jest sobie w stanie poradzić. Bez oparcia w rodzinie, bez pracy i mieszkania szybko znajduje się na marginesie społeczeństwa. Nikt nawet nie podejrzewa, że ta bezdomna, często podpita żebraczka ma w sobie ogromne pokłady wrażliwości i niesamowitą umiejętność obserwowania i opisywania otaczającego ją świata.

Drugie opowiadanie pt. „Życiorysy przeklęte” dotyczy problemu o którym ostatnio coraz głośniej się mówi a mianowicie nadużywania alkoholu wśród kobiet. Historia jakich wiele – przypadkowa znajomość, ciąża, szybki ślub pomimo ostrzeżeń przyjaciół i gorzka prawda: Barbara jest alkoholiczką. Pije pomimo ciąży, do porodu zgłasza się pod wpływem alkoholu a po urodzeniu Agatki potrafi zostawić wózek z kilkumiesięcznym dzieckiem na trzaskającym mrozie. Mąż próbuje walczyć z uzależnieniem żony jednak wszystkie metody zawodzą. Miota się w tym toksycznym związku, odchodzi i wraca, w pewnym momencie myśli nawet o samobójstwie. Przed ostatecznym rozwiązaniem powstrzymuje go tylko lęk o ukochaną córeczkę, która ma w nim jedyne oparcie.

„Tylko grudnia nie lubię” to z kolei historia spotkania dwójki młodych ludzi. Ona, z powodu alkoholizmu matki  wychowywała się w domu dziecka. On pochodzi z zamożnej ale rozbitej rodziny i właśnie przeżywa ogromną tragedię – u jego matki wykryto złośliwy nowotwór. Przypadkowe spotkanie w dworcowej poczekalni, kilkugodzinna, szczera „nocna Polaków rozmowa” pomogła nawiązać nić porozumienia i sympatii z której rozwija się prawdziwe i szczere uczucie.

Lektura tej książki w połączeniu z fatalną pogodą za oknem dosyć mocno mnie przygnębiła. Autorka opowiada w sposób bardzo realistyczny, nie upiększa swoich bohaterów, nie wymyśla cudownych Happy Endów ale nie pozbawia też zupełnie nadziei na zmianę losu. Jednak ta zmiana nie dokona się za pomocą magicznej różdżki czy szczęśliwego zbiegu okoliczności – trzeba o nią walczyć a i w takim wypadku wcale nie ma pewności, że wszystko się uda. Realizmu przedstawionym historiom dodaje sposób prowadzenia narracji. To ciąg retrospekcji, oderwanych obrazów z których wyłaniają się poplątane losy bohaterów ich tragiczne przeżycia i skromne marzenia.

Dlaczego  książka powinna dalej wędrować? Bo podejmuje bardzo poważny i ważny społecznie temat który może nas samych nie dotyczy osobiście ale pewnie w naszym otoczeniu znajdzie się przynajmniej jedna rodzina borykająca się z problemem alkoholowym i nie wolno nam być wobec nich obojętnym. Czasami wystarczy bardzo niewiele aby coś zmienić i dać szansę na nowe, lepsze życie…

Książka przeczytana w akcji "Włóczykijka"  dzięki wydawnictwu Telbit

A teraz będzie relacja z pobytu włóczącej się książki w moim domu:)

Otwieramy kopertę...

Książeczka i załączniki przesłane przez Tajemnicę:)

Przygotowania do lektury - papierowe ręczniki na wypadek "pocących się" oczu...

Dwie godziny i rolkę ręczników później...

sobota, 9 kwietnia 2011

Stosik nr 9

Kolejna sobota i kolejna porcja nowości na mojej półce.

Patrząc od góry:

"Aleje wykolejeńców"Ilony Hruzik - kolejna książka z akcji "Włóczykijka" - już przeczytana, recenzja już się pisze.
"Co widział pies i inne przygody" Malcolma Gladwella od wydawnictwa "Znak literanova" - Dziękuję:)
"Kuzynki" Andrzeja Pilipiuka z biblioteki - przyniosłam jeszcze inne książki ale "rodzinna mafia" wyrwała mi je z rąk pomimo próśb, że chociaż zdjęcie zrobię. Pokażę je jak do mnie wrócą:)
"Uwięzieni" Hilary Norman wygrana w kanapowym konkursie.
"Dlaczego nie jestem ateistą" Marka Lipskiego z tego samego źródła.

Ponieważ sprzęt komputerowy sprawiał mi niejakie problemy w tym tygodniu więc teraz nadrabiam zaległości recenzyjne i dlatego już dzisiaj powinna się ukazać recenzja "Alej wykolejeńców".

piątek, 8 kwietnia 2011

Jako na ziemi tak i w niebie...

Na jednym z zaprzyjaźnionych blogów złożyłam kilka dni temu obietnicę, że postaram się zawrzeć bliższą znajomość z fantastyką którą w moim czytelniczym dorobku reprezentowali do tej pory jedynie Harry Potter, Frodo Baggins i wiedźmin Geralt. I tak oto w tym tygodniu przeszłam od słów do czynów i przeczytałam książkę pt. „Obrońcy Królestwa” której autorką jest Maja Lidia Kossakowska.

Wydana w 2003 roku nakładem wydawnictwa „Runa” książka to zbiór opowiadań z których część była wcześniej drukowana w czasopismach „Fenix” oraz „Magia i miecz”. Akcja tych opowieści toczy się w tytułowym Królestwie oraz w Otchłani, które my śmiertelnicy nazywamy odpowiednio Niebem i Piekłem oraz na swego rodzaju ziemi niczyjej pomiędzy nimi czyli w Limbo. Bohaterami są Świetliści - od postawionych najwyżej archaniołów do zwykłych aniołów służebnych oraz ich antagoniści Mroczni (piekielna arystokracja) i cała masa pomniejszych dżinnów.

Przy lekturze tej książki przypomniała mi się rozmowa z moim dziadkiem, który kiedyś zadał mi pytanie, czy czasami zastanawiam się o co się modlę odmawiając „Ojcze nasz”. Zwrócił mi uwagę szczególnie na wers „jako w niebie tak i na ziemi”. Fakt, że wyrwany z kontekstu ma nieco inne znaczenie, ale tu akurat jest dosyć adekwatny. Bo Królestwo bardzo przypomina nasze ziemskie warunki, a jego mieszkańców od ludzi różni posiadanie skrzydeł oraz nieśmiertelność (chociaż nie zawsze - mogą zginąć np. w czasie wojny). Aniołowie nie są wolni od słabostek, wśród których uzależnienie od wody z Lourdes czy suszonej trawki z Fatimy nie jest wcale największym występkiem. Jaldabaot jest okrutny i zawistny zaś Gabriel, aby utrzymać władzę, nie cofnie się przed układami z Lucyferem. Archanioł Rafał jest mazgajem, Daimon – Anioł Zagłady chce przejść na zasłużony odpoczynek a Asmodeusz nie radzi sobie ze swoją rozrywkową mamusią, która w jego domu urządza orgie połączone z totalną demolką. Aniołowie w poszukiwaniu ekscytujących rozrywek wyprawiają się do przedpiekla, noszą przy sobie broń a kiedy trzeba to i nie uchylają się od rękoczynów. Tak samo czynią zresztą mieszkańcy Otchłani, chociaż to akurat chyba nikogo nie dziwi.

Chociaż nie przepadam za opowiadaniami ten akurat zbiór czytało mi się bardzo dobrze.Widać, że autorka dokładnie przemyślała koncepcję swojej wizji Królestwa i Otchłani. Poszczególne utwory powstawały bowiem na przestrzeni kilku lat ale nie ma w nich, a przynajmniej ja nie zauważyłam, nieścisłości dotyczących bohaterów pojawiających się w więcej niż jednym tekście. Opisy scenerii poszczególnych wydarzeń są bardzo plastyczne, widać w nich dbałość o szczegóły i przy odrobinie wyobraźni można się doskonale wpasować w ten świetlisto-mroczny świat. Znakomita narracja, poczucie humoru, zaskakujące zwroty akcji, świetnie skonstruowani, wręcz „jak żywi” bohaterowie  – to sprawiło, że pochłonęłam tę książkę niemal jednym tchem, a po skończeniu ostatniego tekstu jęknęłam sobie z zawodem: „szkoda, że to już koniec…”. 

A teraz nie pozostaje mi nic innego tylko iść za ciosem i szukać kolejnych cudownych książek na półkach z literaturą fantastyczną.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Książka do torebki

Gdyby komuś wpadło do głowy zrobić wśród osób które mnie znają sondę pt. „Wymień jedną rzecz, którą Ania ma na pewno w swojej torebce” to podejrzewam, że znakomita większość odpowiedziałaby, że książkę. Faktycznie jest to jedyny stały element mojego osobistego bagażu bowiem klucze, pieniądze, karty bankomatowe i telefon noszę najczęściej w kieszeniach albo beztrosko zapominam zabrać z domu.

Te książki przydają się po to żeby nie tracić czasu na przerwie w szkole, zająć czymś oczy na klasówce, coby młodzieża mogła skorzystać z „pomocy naukowych”, nie nudzić się na zebraniu, odseparować się od narzekających współtowarzyszy niedoli w poczekalni u lekarza i w wielu jeszcze innych sytuacjach. Większość z wymienionych przeze mnie sytuacji związana jest z pewnym brakiem ciszy i spokoju więc w związku z tym idealna „torebkowa” książka to taka, której akcja nie jest zbyt zawiła, bohaterów jest rozsądna ilość, nie jest nadmiernie wzruszająca (mam oczy na tzw. mokrym miejscu i zdarza mi się popłakać sobie przy lekturze) i najlepiej, żeby była pisana prostym językiem, bo na słownik wyrazów obcych w moim torebkowym bałaganie nie ma miejsca.

Idealną książką do tego celu w ciągu ostatnich dwóch tygodni  był „Portret w bieli” Nory Roberts. Jest to pierwsza część cyklu „Kwartet weselny”, który opowiada o czterech przyjaciółkach prowadzących firmę organizującą śluby. Bohaterką tego tomu jest Mackensie Elliott, przez przyjaciół nazywana Mac, będąca ślubnym fotografem. Mac panicznie boi się poważnych związków gdyż jej rodzice rozwiedli się gdy była małą dziewczynką a później jeszcze kilkakrotnie zawierali związki małżeńskie. A tymczasem na jej drodze staje Carter Maguire, brat jednej z klientek, który kiedyś w latach szkolnych podkochiwał się w Mac. Czy Mac podejmie ryzyko i zwiąże się z Carterem i jaki wpływ na tę znajomość będzie miała jej toksyczna matka – no, nie odpowiem na te pytania bo nie będę Wam odbierała przyjemności przy czytaniu tej książki.

Bardzo lubię Norę Roberts, szczególnie jej futurystyczne kryminały pisane pod pseudonimem J.D. Robb, ale i po inne książki też chętnie sięgam. Może to nie jest literatura na miarę literackiego Nobla, ale przecież sama autorka do takich zaszczytów nie pretenduje. Jej powieści pokochało miliony kobiet na świecie i nie jest to tylko tani chwyt reklamowy. Zamówiłam sobie już w bibliotece kolejne tomy kwartetu, ale kolejka do nich jest długa i kręta…

A co od jutra będzie królować w mojej torebce? Jeszcze nie wiem, ale jak się już zdecyduję i przeczytam to z pewnością kilka słów o tej książce napiszę. 

sobota, 2 kwietnia 2011

Stosik nr 8

Dzisiejsze zdobycze to głównie efekt wizyty w bibliotece, ale i trzy własne książeczki się trafiły:)

Zacznę od tych, które zasiliły w tym tygodniu mój księgozbiór:

"Krawędź czasu" Krzysztof Piskorski - wygrana w konkursie portalu naszemiasto.pl
"Na dno nocy" Clive Cussler - wymiana z pewną biblionetkowiczką
"Romans na receptę" Monika Szwaja - j.w.

Po przeczytaniu opuszczą mnie:
"Diuna" Frank Herbert - planowana już bardzo dawno, doczekała się swojej kolejki;
"Egipcjanin Sinuhe" Mika Waltari - czekał jeszcze dłużej niż "Diuna"
"Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux" Antoni Franciszek Prevost - ta książka pełniła bardzo ważną rolę w czytanej i recenzowanej w marcu "Damie kameliowej" i po prostu musiałam ją wypożyczyć:)
"Wielka podróż Tomka Sawyera" Mark Twain - ostatni tom przygód Tomka i Hucka
"Zatoka Trujących Jabłuszek" Monika Szwaja - zakończenie cyklu "Klub Mało Używanych Dziewic", pierwsze dwa tomy przeczytałam już baaardzo dawno temu...
"Pokuta" Ian McEwan - lektura w ramach Klubu Książki.

Książek do czytania coraz więcej a czasu jakby mniej. Ładna pogoda zmusza przynajmniej do "markowania" jakichś prac polowo-ogrodowych coby mąż nie czuł się pokrzywdzony, że on wszystko sam musi robić a ja tylko wymyślam ciągle coś nowego i tylko mu roboty dokładam;)