piątek, 30 listopada 2012

Po drogach i bezdrożach podróż sentymentalna

Melchior Wańkowicz - to nazwisko każdemu przynajmniej obiło się o uszy, chociażby ze względu na jego najbardziej chyba znaną książkę, czyli "Ziele na kraterze". Nazywany jest często (wespół z Ryszardem Kapuścińskim) "ojcem polskiego reportażu" - swoją drogą ciekawostka przyrodnicza, reportaż ma dwóch ojców a ani jednej mamusi...
Prócz wspomnianego "Ziela" na mojej półce stał sobie i już od dawna czekał na lekturę tom zatytułowany "Tędy i owędy". Czekał, czekał i się doczekał - w ubiegłym tygodniu zakończyłam lekturę, ale różne zawirowania sprawiły, że dopiero dzisiaj parę słów o tej książce mogę napisać.

"Tędy i owędy" to zbiór wspomnień, anegdot oraz felietonów obrazujących życiowe ścieżki autora od wyjazdu w pierwszych latach XX wieku z Kowieńszczyzny do Warszawy, gdzie uczęszczał do gimnazjum Pawła Chrzanowskiego, aż do lat 60-tych, kiedy pisarz wrócił na stałe do kraju po okresie wojennej tułaczki. Sprawa chyba najważniejsza - książka w żadnym razie nie jest uporządkowaną autobiografią Wańkowicza i gdyby ktoś był ciekawy jakim był on uczniem, lub kto był jego wykładowcą w czasie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim srodze się zawiedzie, bo takich informacji tu nie znajdzie. Może się jednak w zamian dowiedzieć jak umilali sobie czas uczniowie i studenci sto lat temu, jakie się ich trzymały figle (tu dodam, że pomimo upływu czasu niektóre sposoby dopiekania bliźnim dalej są w użyciu) czy jak wyglądała praca dziennikarza w czasach, gdy nikt nawet nie słyszał o komputerach i internecie.

Wańkowicz ma naturalny talent gawędziarski a przy tym niezwykle rozwinięte poczucie humoru. Czytałam i chichotałam pod nosem - szczególnie ostatnie rozdziały mówiące o pobycie Zofii i Melchiora Wańkowiczów w USA, w domu młodszej córki Marty oraz te opisujące egzystencję w warszawskiej kamienicy przy ulicy Puławskiej wywoływały uśmiech na mojej twarzy, a ich obszerne fragmenty odczytywałam na głos, aby i małżonek szanowny mógł się pośmiać. 
Jak dla mnie pan Melchior to taki uwspółcześniony Zagłoba - kochał życie i kochał ludzi; nie gardził szlachetnym trunkiem, a i z odwiedzającymi przedwojenny Domeczek przyjmował po staropolsku, co dla niektórych miało daleko idące, choć niekoniecznie przyjemne skutki; tak jak sienkiewiczowski bohater miał w zanadrzu mnóstwo rozmaitych konceptów i wykorzystywał je we własnym, ale nierzadko i w publicznym, interesie; uwielbiał robić kawały i z uciechą obserwował ich skutki, a jeśli ktoś jemu "wyciął jakiś numer" nie obrażał się i potrafił docenić czyjąś pomysłowość.

Czytałam "Tędy i owędy" z ogromną przyjemnością również dlatego, że posiadał Wańkowicz niezwykłe wyczucie słowa i stylu - niewielu pisarzy potrafi tak używać języka polskiego jak robił to pan Melchior, z taką elegancją a zarazem prostotą. Wielu współczesnych naszych twórców powinno się od niego uczyć.

Brakowało mi w tej książce  tylko jednego, a właściwie tylko jednej - nie ma tu prawie nic na temat starszej z córek pisarza, Krystyny, która zginęła w powstaniu warszawskim. Chociaż z drugiej strony Krysia wysuwa się na czoło bohaterów "Ziela", więc może sprawiedliwość dziejowa wymagała aby tym razem więcej miejsca poświęcić młodszej córce Marcie?

Przede mną powtórka "Ziela na kraterze" czytanego gdzieś w zamierzchłych, licealnych czasach. A później? Może "Szczenięce lata"? Albo "Monte Cassino"? Albo "Na tropach Smętka"?
Zobaczę - w gminnej bibliotece sporo Wańkowicza jest - z pewnością coś ciekawego znajdę.

środa, 28 listopada 2012

Miało być śmiesznie... ale mnie chyba poczucie humoru się stępiło niestety:(


Izabela Pietrzyk to szczecinianka, wykładowczyni języka rosyjskiego na Uniwersytecie Szczecińskim. Jej pierwsza powieść pt. „Babskie gadanie” ukazała się w 2011 roku i została bardzo dobrze przyjęta przez czytelników. „Wieczór panieński” stanowi w pewnym sensie kontynuację tego debiutu, gdyż po raz kolejny mamy okazję śledzić losy grupy przyjaciółek, czterdziestolatek mieszkających i pracujących w Szczecinie. Aczkolwiek od razu pragnę rozwiać obawy – można tę książkę czytać bez znajomości poprzedniego tomu.

Tym razem Iza, Renia i Dorota wybierają się na drugi koniec Polski, aby w Krakowie uczestniczyć w wieczorze panieńskim ich przyjaciółki Eli. Podróż nocnym pociągiem przebiega bez większych zakłóceń, jednak kiedy kobiety chcą zameldować się w hotelu okazuje się, że Renia zgubiła portfel z dokumentami. Na szczęście szybko okazuje się, że zguba trafiła do pewnego pana wracającego tym samym pociągiem do Szczecina, a który to pan, korzystając ze znalezionej w portfelu wizytówki, dotarł do przyjaciółki Reni – Małgosi. Kurtuazyjny telefon z podziękowaniami rozpoczyna wielce obiecującą znajomość, Krzysztof wydaje się być panem idealnym, tyle, że Renia z doświadczenia wie, że ideały nie istnieją. Z drżeniem serca czeka na powrót do domu i spotkanie twarzą w twarz…

Powieść przeczytałam dosyć szybko, aczkolwiek odczucia co do niej mam mocno mieszane. Temat poszukiwania „drugiej połówki” to chyba najpopularniejszy motyw w literaturze kobiecej i trochę trudno wymyślić tu coś nowego, aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że takiego rozwiązania jak w przypadku Renaty i Krzysztofa zupełnie się nie spodziewałam – może ono i  oryginalne, ale naciągnięte do granic możliwości.

Bohaterki Izabeli Pietrzyk to kobiety dojrzałe, mające już pewien bagaż doświadczeń, takie, które z niejednego pieca chleb jadły. Mają swoje pasje, zainteresowania i potrafią cieszyć się tym co ofiaruje im los a przede wszystkim mają siebie i swoją przyjaźń. Rozmaite problemy nie stępiły w nich radości życia i swoistego poczucia humoru, chociaż trzeba przyznać, że dla wielu osób niektóre ich „występy” mogą się wydać nieco rażące – faktem jest, że kiedy dojrzałe kobiety zachowują się jak gimnazjalistki to nie wygląda to najlepiej. W moim odczuciu przestaje być śmieszne a zaczyna być żałosne.

Największym jednak mankamentem „Wieczoru panieńskiego” jest jego niespójność. To właściwie nie jest jednolity tekst a kilka mocno wydłużonych scen, po kilkanaście lub kilkadziesiąt stron każda - aż się prosi aby wprowadzić rozdziały. Kolejna sprawa – nie jestem zwolenniczką zbyt długich i kwiecistych opisów przyrody, ale nie należy też przesadzać w drugą stronę, a niektóre dialogi ciągną się jak debata sejmowa i tak jak ona niczego do akcji powieści nie wnoszą. Przy okazji muszę stwierdzić, że jak dla mnie fragment dotyczący samego wieczoru panieńskiego nosi niestety znamiona plagiatu – w tekst wkomponowane są duże fragmenty utworu „Kopciuszek” autorstwa Jana Brzechwy (to taka sztuka teatralna przeznaczona dla dzieci), co nieco podrasowane, ale łatwe do rozpoznania i nigdzie nie ma nawet słówka o tym kto był inspiracją dla radosnej twórczości bohaterek, które podają się za autorki dziełka. Wydaje mi się, że na miejscu byłby przynajmniej jakiś przypis ewentualnie informacja na końcu książki – uważnie szukałam ale nigdzie takiej informacji nie znalazłam.

Jeśli chodzi o plusy tej książki to są właściwie dwa: poboczny wątek znajomości Doroty z pewnym taksówkarzem (o niebo lepiej skonstruowany niż wątek główny) oraz „reklama” jaką autorka robi kilku krakowskim lokalom gastronomicznym – wszystkie istnieją w rzeczywistości i w czasie wizyty w podwawelskim grodzie warto je odwiedzić.

Czy polecam? Hmm… Nie bardzo potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może tak – czytajcie na własną odpowiedzialność. Bo może dostrzeżecie w tej historii coś więcej niż ja?


 Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu nakanapie.pl


wtorek, 27 listopada 2012

Powrót do korzeni

W czasie krakowskich Targów Książki czekaliśmy z Agnieszką, Sardegną i Robertem przy stoisku Naszej Księgarni na panią Małgorzatę Gutowską-Adamczyk i w tzw. międzyczasie podeszła do nas pewna sympatyczna blondynka, jak się okazało pisarka, autorka dwóch książek. Przyznaję się uczciwie, że nazwisko pani Renaty Kosin nic mi nie mówiło, jej pierwszą książkę "Mimo wszystko Wiktoria" kojarzyłam tylko ze względu na przyjemną okładkę, natomiast o drugiej nie miałam pojęcia... Ale kobitka wydawała się sensowna, miło się rozmawiało i tak sobie pomyślałam, że warto byłoby sprawdzić jak osobowość autorki przekłada się na to co tworzy. 
I wyobraźcie sobie moje zaskoczenie - pani Renata nie tylko nie zapomniała blogerki z którą rozmawiała na targowej alejce, ale napisała maila z propozycją przesłania do recenzji książki pt. "Bluszcz prowincjonalny", która została wydana w bieżącym roku nakładem Wydawnictwa Replika.

Pierwsze wrażenie - śliczna, romantyczna okładka, która zdecydowanie zachęca do sięgnięcia po książkę. Jako, że nie należy oceniać po zewnętrzu zabrałam się za wnętrze.
Świat Anny, głównej bohaterki książki, właśnie się zawalił. Odszedł mąż, człowiek, który był dla niej najważniejszy, stanowił oparcie, bez którego nie potrafi żyć. Anna zatraciła się w swoim bólu i nie zauważa, że nie tylko ona poniosła stratę - cierpią również jej dzieci, Amelia i Franek. Całej trójce stara się pomóc Magda, starsza siostra Anny, jednak jej wsparcie nie może trwać wiecznie - kobieta ma swoją rodzinę i własne obowiązki. Wreszcie Anna podejmuje decyzję - nie jest w stanie egzystować w Warszawie, w otoczeniu, które budzi bolesne wspomnienia więc wyjeżdża z dziećmi do swojej rodzinnej miejscowości, na Podlasie, do niewielkiego miasteczka Bujany. Na razie na wakacje, ale Anna nie wyklucza, że na stałe...

Historię Anny, jej powrót do miejsc znanych a równocześnie zupełnie nowych (wszak czas wszędzie płynie i przynosi zmiany) można porównać do obrazu malarza impresjonisty. Barwne plamy, pociągnięcia pędzlem, czasem chaotycznie rozmieszczone kolory, które zobaczymy patrząc z bliska zmienią się w niepowtarzalną kompozycję jeśli popatrzymy na nie z dystansu. Bo Anna musi spojrzeć na siebie i swój świat właśnie z dystansu, oderwać się od swojej rozpaczy i zacząć żyć od nowa. Czy wystarczy jej siły i determinacji? Czy odnajdzie w rodzinnym domu  klimat szczęśliwego dzieciństwa i młodości pomimo, że minęło od tamtego okresu już tyle lat? I najważniejsze czy uda jej się samodzielnie stanąć na nogi i przestać być bluszczem wymagającym ciągłego wsparcia ze strony otoczenia? Cóż... kto ciekawy zapraszam do lektury:)

Książka Renaty Kosin ukazuje polską prowincję taką jaka jest w rzeczywistości. Bez lukru, bez sielskich i całkiem nierzeczywistych obrazków, od jakich roi się w naszej literaturze od kilku lat. Mieszkańcy Bujan i okolic to zwykli ludzie - dobrzy i źli, poważni i śmieszni, porządni i podli, ze swoimi radościami i problemami.
Niejako mimochodem autorka serwuje czytelnikowi kilka niezwykle ważnych spraw: blaski i cienie emigracji zarobkowej, okrucieństwo wobec zwierząt, alkoholizm, samotność, depresję czy przemoc w rodzinie - jeśli się dobrze rozejrzymy to i w naszym otoczeniu znajdziemy ludzi z podobnymi, autentycznymi problemami. Ale jakby dla równowagi wobec tych przygnębiających zjawisk znajdziemy w Bujanach masę pozytywnej energii i ludzi, którzy starają się coś zmienić na lepsze - zorganizować czas dzieciakom pętającym się bez celu, namówić miejscowe kobiety na badania mammograficzne, ratować w miarę możliwości porzucone i okaleczone zwierzęta czy zwyczajnie porozmawiać z mężem koleżanki, który kocha i szanuje swoją żonę, ale trochę bagatelizuje jej problemy zdrowotne.

A w tle tych wszystkich ludzkich radości i dramatów mam przepiękne Podlasie - jego przyrodę, zabytki, ciekawe miejsca, zwyczaje i kuchnię. Nie radzę zabierać się do lektury na głodniaka - ślinotok murowany. Przy okazji taka ciekawostka kulinarno-etnograficzna. W czasie jednego z obiadów mama Anny serwuje pampuchy, aż się zdziwiłam  bo u nas pod Miechowem, czyli kilkaset kilometrów od Łomży (bo w jej okolicach leżą Bujany) też takie danie występuje. Okazało się jednak, że tą samą nazwę noszą dwie różne potrawy, chociaż mające wspólną cechę: otóż są to takie kluchy/bułeczki z drożdżowego ciasta, które na Podlasiu się smaży, natomiast u nas, w północnej Małopolsce, gotuje na parze. I żeby zakończyć tematykę kuchenną dodam, że na końcu książki autorka zamieściła kilka przepisów na najbardziej charakterystyczne regionalne dania.

Po raz kolejny po zakończonej lekturze (miałam tak przy okazji "Cukierni pod amorem") chwyciłam za mapę, aby odnaleźć opisane w niej miejsca - oczywiście w istnienie Łomży czy Jedwabnego nigdy nie wątpiłam, znalazłam również Kiermusy ze wszystkimi opisanymi w książce atrakcjami i tylko Bujan nie było... A mnie marzył się spacer po ryneczku, wizyta w "Przystanku" i nawet piwo w Pubie u Bolka bym wypiła. Szkoda, że to tylko fikcja...

Kończąc ten nieco przydługi wywód mam nadzieję, że zachęciłam przynajmniej kilkoro z Was drodzy czytelnicy do odwiedzenia Bujan, a w nich pewnego domu z werandą obrośniętą bluszczem, na której w przykładnej zgodzie wylegują się pies i kot, gdzie pachnie domowe ciasto, a każdy gość witany jest z radością.


sobota, 24 listopada 2012

Karząca ręka sprawiedliwości

Że Joanna Chmielewska świetną pisarką jest większości czytających Polaków nie trzeba chyba przekonywać. Jej książki poznałam dosyć wcześnie, gdzieś tak na przełomie szkoły podstawowej i liceum i pokochałam od pierwszego wejrzenia. Zdecydowanie wolę te starsze, ale i po nowości chętnie sięgam, choć uczciwie mówiąc to już nie to co "Wszystko czerwone" czy "Wszyscy jesteśmy podejrzani". I tak oto w ostatnich dniach odbyłam kolejne spotkanie z Joanną i jej znajomymi, a to za sprawą "Rzezi bezkręgowców".

Tym razem Joanna, jak zwykle zbiegiem okoliczności, wplątana zostaje w serię zabójstw osób związanych z przemysłem filmowo-telewizyjnym. Ma co prawda żelazne alibi, bo w chwili kiedy pada pierwszy trup przebywa za granicą, a i następnych zabójstw nie była w stanie dokonać własnoręcznie, ale ma motyw - wielokrotnie głośno i wyraźnie, a co najważniejsze publicznie, wypowiadała się krytycznie na temat denatów oraz ich "tfurczości" radosnej, która ją osobiście kosztowała sporo nerwów. Panowie bowiem zajmowali się głównie ekranizacjami co bardziej poczytnych dzieł naszych rodzimych literatów, a że klasyka im się skończyła to zabrali się za współczesnych, w tym za Chmielewską i niejaką Ewę Marsz. I o ile organa ścigania dość szybko dają spokój Joannie, o tyle Ewa staje się coraz bardziej podejrzana, a sytuację pogarsza fakt, że pisarka od jakiegoś czasu się ukrywa i nikt nie jest w stanie udzielić na jej temat jakichś wiążących informacji.

Jak to u Chmielewskiej - miało być wesoło i z przytupem, Joanna, jak to Joanna miała robić zamieszanie, w pakiecie czytelnik miał dostać jakoweś perturbacje uczuciowe oraz jako wisienkę na torcie cudowny zbieg okoliczności pomagający odkryć kto winien. 
Miało być i... właściwie wszystko to było, ale jakoś tak nie do końca jestem do tej książki przekonana. Strasznie to wszystko naciągane, pogmatwane jak nie wiem co (nawet jak na możliwości pani Joanny), jest kilka naprawdę zabawnych scen, uśmiechałam się przy lekturze, ale niekontrolowanych wybuchów śmiechu nie było...
Dostało się przy okazji naszemu środowisku filmowemu, szczególnie jednemu z moich ulubionych reżyserów - no nie wiem, może ja się nie znam, ale jest moim zdaniem kilku gorszych mistrzów niż ten On. 

Tu taka mała dygresja - niedawno czytałam książkę, a właściwie wywiad-rzekę "Chmielewska dla zaawansowanych", której autorem jest pan Tadeusz Lewandowski, plenipotent i w pewnym sensie manager pani Joanny - występujący zresztą w kilku jej powieściach. I tam również został poruszony problem ekranizacji i wpływu autora powieści (oczywiście żyjącego, bo nieżywym nikt się przecież nie przejmuje)  na ostateczny kształt dzieła filmowego. Pani Joanna jakoś nie miała szczęścia do adaptacji swoich kryminałów - względnie najlepiej wyszedł "Klin" (w filmowej wersji "Lekarstwo na miłość"), chociaż znacznie odbiega od oryginału a i rozlazła Kalina Jędrusik  raczej nijak się ma do wulkanu energii jakim jest grana przez nią Joanna. Na "Skradzioną kolekcję", powstałą na podstawie "Upiornego legatu" należy spuścić zasłonę milczenia, a spektakl teatru TV "Wszyscy jesteśmy podejrzani" to już zupełne nieporozumienie... 
Nie ma się więc co dziwić, że pisarka, mając takie niezbyt przyjemne wspomnienia z  TVP, maluje jej niezbyt pochlebny obraz. I nie jest to bezpodstawna zemsta urażonej autorki - przywoływane przez nią przykłady telewizyjnych audycji bardzo obrazowo ukazują ich poziom, a właściwie brak jakiegokolwiek poziomu.

Wracając do tematu - książka przeciętna, chociaż czytelnik odnajdzie w niej jakąś cząstkę dawnej Chmielewskiej. Dla zagorzałych fanów jak najbardziej, jednak na pierwsze spotkanie z pisarką raczej nie polecam.

piątek, 23 listopada 2012

Napisać książkę i co dalej?

Pomimo, że nie mam w planach uszczęśliwienia reszty ludzkości tworami mojej wyobraźni, to z grubsza orientuję się jak wygląda droga książki od maszyny do pisania/komputera autora do eksponowanego miejsca w księgarni, najlepiej z rzucającym się w oczy banerem "Światowy bestseller". I z moich informacji wynika, że najmniejszy problem stanowi samo napisanie dzieła - schody zaczynają sie w chwili kiedy chcemy owo dzieło wydać.

O prawdziwości tego stwierdzenia miały możliwość przekonać się dwie przyjaciółki - dziennikarka Żenia oraz pracująca w biurze podróży Anfisa, która napisała właśnie swoją pierwszą powieść "Morderstwo w domu z kolumnami". Żenia, korzystając z kontaktów zawodowych próbuje załatwić wydanie książki Anfisy, jednak jej wysiłki nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Pozostaje tylko jedna droga - dziewczyny muszą znaleźć sponsora, który wyłożyłby fundusze potrzebne na publikację. Wydawać by się mogło, że mają szczęście - książką zainteresował się miejscowy biznesmen Jarosław Siergiejewicz Awerin i nawet złożył pewne obietnice dotyczące sponsoringu. Niestety, w ciągu kilku dni w dosyć tajemniczych okolicznościach żegna sie ze światem, ktoś kradnie wydruki powieści Anfisy, a ona sama z przerażeniem zauważa, że wymyślona przez nią historia zaczyna się dziać naprawdę...

Żenia i Anfisa to bohaterki wykreowane przez  Tatianę Polakową, jedną z najbardziej znanych współczesnych rosyjskich pisarek, a książka "Pułapka na sponsora" jest pierwszą z cyklu opowiadającego o ich przygodach. Młode, przebojowe, z głowami pełnymi zwariowanych pomysłów, marzą o romantycznej miłości i beztrosko pakują się w niebezpieczne przygody. Jak na kryminał przystało są zwłoki (nadzwyczaj mobilne), gangsterzy, lokalny mafiozo, policja, służby specjalne - do wyboru, do koloru. A wszystko w lekkiej formie, pełne komizmu słownego i sytuacyjnego, jednym słowem świetna zabawa. 
"Pułapka" przypomina w jakiś sposób powieści Joanny Chmielewskiej, szczególnie te wcześniejsze - można domniemywać, że nasza królowa kryminału (bardzo zresztą w Rosji popularna) stanowiła inspirację dla Tatiany Polakowej. Oczywiście nie jest to kalka "Klina" czy "Lesia" przeniesiona we wschodnie warunki - autorka ma swój styl, i co najważniejsze ma pomysł, który po mistrzowsku realizuje. Podobieństwo, o którym mowa dotyczy klimatu powieści, przymrużenia oka z jakim autorka traktuje swoich bohaterów i konwencji "kryminału z poczuciem humoru".

Ja w każdym razie do listy lubianych kryminalistek dopisuję kolejne nazwisko i będę się rozglądać za kolejnymi powieściami pani Tatiany. 
Serdecznie zachęcam do lektury tej książki, ale odradzam jej nocne czytanie - niekontrolowane wybuchy śmiechu rozlegające się "wśród nocnej ciszy" mogą nie znaleźć zrozumienia u reszty domowników...

Serdecznie dziękuję oisaj za użyczenie mi tej książki:)

czwartek, 22 listopada 2012

Być geniuszem - szczęście czy przekleństwo?

Że dział fantastyki pod nazwą "science fiction" to zupełnie nie moje klimaty wiem od dawna. Z tego powodu wszelkich obcych, podróże w hiperprzestrzeni, inteligentne roboty i tym podobne omijam łukiem szerokim. Aliści dnia pewnego moja niechęć do s-f wzięła sobie chyba wolne, bo tylko tym można wytłumaczyć fakt, że oisaj zaproponował mi lekturę jednej ze swoich ulubionych książek, a ja wiedząc co zacz (to, że nie czytuję s-f nie oznacza, że nie znam ze słyszenia najważniejszych autorów i tytułów zaliczanych do tego gatunku) propozycję przyjęłam. I z tego miejsca chcę gorąco podziękować za pożyczkę, bo dzięki temu przeczytałam wspaniałą książkę:)

W związku z grożącym Ziemi przeludnieniem większość państw przyjęła prawo zezwalające rodzinom na posiadanie dwójki dzieci. Rodzinna Wigginów otrzymuje od władz pozwolenie na posiadanie trzeciego dziecka i na świat przychodzi Andrew Wiggin, nazywany przez wszystkich Enderem. Zezwolenie nie zostało wydane ot, tak sobie - testy i badania genetyczne przeprowadzone na dwójce starszych dzieci wykazały, że Trzeci może stać się tym, który ocali ludzkość w zbliżającej się wojnie z Robalami.
Kilkadziesiąt lat wcześniej udało się co prawda przetrzymać dwie inwazje, ale dla rządzących nie jest tajemnicą, że Robale są inteligentną rasą i wyciągnęły wnioski z dotychczasowych zmagań, więc na czele ziemskiej armii musi stanąć ktoś wyjątkowy, perfekcyjnie wyszkolony i błyskotliwy.

Proces przygotowania Endera do tej odpowiedzialnej misji rozpoczyna się niemal od chwili jego urodzenia, chłopiec ma wszczepiony specjalny czujnik rejestrujący każdą sekundę jego życia, a wszystkie jego poczynania są dogłębnie analizowane. Kiedy kończy sześć lat trafia do Szkoły Bojowej a jego szkolenie nadzoruje pułkownik Graff. Czy uda mu się zrobić idealnego dowódcę z małego chłopca? Czy Ender wytrzyma szkolenie? I najważniejsze - czy zdąży sie wyszkolić zanim nadejdzie prawdziwe niebezpieczeństwo?

Książkę czytałam niemal z zapartym tchem - autor stworzył ciekawą, dynamiczną opowieść, nie przesadził z opisami, a i terminologia techniczno-naukowa jest zrozumiała dla laika. Jednak przygotowania do nieuchronnej walki, symulacje bitew i mordercze ćwiczenia to tylko tło, na którym toczy się najważniejszy proces - transformacja jakiej poddawany jest Ender. Chłopiec od samego początku jest manipulowany przez dorosłych, umiejętnie izolowany od innych dzieci, nie ma przyjaciół, inni kadeci szanują go lub się go boją, a niektórzy wręcz nienawidzą. Jeżeli tylko przyzwyczai się do jakichś reguł te zostają natychmiast zmienione, w życiu Endera nie ma stabilizacji, musi żyć w ciągłym napięciu co stymuluje jego mózg do wysiłku, który grozi wręcz samozniszczeniem.  
Bardzo ważna w szkoleniu Endera jest gra komputerowa, w którą gra w czasie wolnym. Wydawać by się mogło, że to zwyczajna, gra strategiczna, jednak nie jest to do końca prawdą. Chłopiec pokonując kolejne poziomy poznaje tak naprawdę siebie, swoje lęki i niedoskonałości, bywa, że świat wirtualny przenika do realnego a powodowane grą senne koszmary mogłyby pokonać nawet dorosłego - to również służy rozwojowi Endera, można by powiedzieć, że jego życiem kieruje dewiza autorstwa Nietzschego "Co nas nie zabije o nas wzmocni". Kres ludzkich możliwości to chyba najbardziej nieoznaczony moment i niewiele trzeba aby przekroczyć tę niezwykle cienką linię pomiędzy tym co możliwe a tym co nieosiągalne, nauczyciele Endera przez cały okres jego szkolenia balansują na tej linii chcąc stworzyć superstratega.

Książkę dedykuję wszystkim miłośnikom gatunku, nie miłośnikom również (mój przykład świadczy, że im też "Gra Endera" może się spodobać) oraz, trochę przewrotnie, nadambitnym rodzicom i nauczycielom - pomyślcie co robicie swojemu dziecku/uczniowi stawiając przed nim zbyt duże przrszkody.

wtorek, 20 listopada 2012

Nie ma idealnych małżeństw...

Już od dawna utarło się, że siedem to szczęśliwa liczba - z tego powodu wiele par planuje  ślub w ten sposób, aby w dacie znalazła się choćby jedna "7", co ma gwarantować powodzenie i trwałość związku - sama brałam ślub 27 lipca, czyli mam szczęście niejako podwójne;)
Niestety bywają jednak pechowe "siódemki". 

Tessa i Nick Russo są małżeństwem z siedmioletnim stażem - właśnie świętują rocznicę ślubu. Ona pracowała jako wykładowca uniwersytecki, jednak po urodzeniu dzieci zrezygnowała z pracy zawodowej, on jest cenionym chirurgiem plastycznym i specjalistą od chirurgii dziecięcej. Pobrali się z wielkiej miłości, na początku borykali się z problemami finansowymi, ale już wyszli na prostą, mają dwójkę udanych dzieci, grono przyjaciół, są młodzi, inteligentni i mają w perspektywie jeszcze wiele wspólnych lat.
W czasie, kiedy zasiadają do rocznicowej kolacji kilka przecznic dalej odbywa się urodzinowe przyjęcie pewnego małego chłopca. Jednym z gości jest Charlie Anderson. Chwilowy brak uwagi ze strony pilnujących dzieci dorosłych ma tragiczne skutki - Charlie wpada do palącego się ogniska i doznaje dotkliwych oparzeń.

Nad łóżkiem chorego dziecka przypadek styka dwoje obcych sobie ludzi - Valerie, matkę Charliego i Nicka, jego lekarza. Początkowo połączyła ich troska o dziecko, jednak z czasem ich relacje zmieniają charakter...

"Siedem lat później" Emily Giffin nie jest kolejną sztampową historyjką typu "on poznał ją i dla niej rzuca dom i rodzinę" - to powieść psychologiczna, ukazująca ewolucję związku dwojga ludzi, związku w którym wygasło już pierwsze zauroczenie i do którego zaczyna się wkradać codzienność i rutyna. W trójkącie, który tworzą Tessa, Nick i Valerie nikt nie jest bez winy - najłatwiej oczywiście osądzić Val, to ona jest tą trzecią, oraz Nicka, bo on zdradził, ale czy Tessa nie ma sobie nic do zarzucenia?

Nie chciałabym usprawiedliwiać Nicka i Valerie, zdrada to zdrada, nie ważne z jakich pobudek. Jednak jak dla mnie najbardziej denerwującą postacią była właśnie Tessa - małostkowa, sfrustrowana, sama nie wie czego chce, jakoś nie mogłam jej polubić. Być może bierze się to stąd, że mamy całkowicie różne charaktery - ja stawiam na otwartość, jeżeli coś mi się nie podoba lub mnie niepokoi to wyjaśniam sprawę od razu, natomiast Tessa dusiła wszystko w sobie, rozpamiętywała i... bała się konfrontacji. Nie potrafiłabym też wbrew sobie zrezygnować z pracy, która daje mi satysfakcję i zamknąć się w domu, który by mnie przytłaczał - tym bardziej, że nie było w rodzinie państwa Russo przeciwwskazań do powrotu Tessy na uczelnię, dzieci uczęszczały do przedszkola, a i na ewentualną opiekunkę  mogli sobie pozwolić. I nie powiem pewnie nic nowego, ale satysfakcja i zadowolenie z życia mają wartość nieporównywalnie większą niż wymuskana kuchnia czy wysprzątany "na błysk" salon.

Książkę czyta się szybko, czego zasługą jest z pewnością język, prosty, bez stylistycznych udziwnień, oraz akcja, która toczy się w miarę szybko, nie ma jakichś przeciągających się scen czy dywagacji bohaterów.

 Uważam, że "Siedem lat później" to literatura kobieca z wyższej półki - taka, którą czyta się łatwo i przyjemnie, ale która zmusza nas do pewnych przemyśleń i wniosków. Bo świat jest tak urządzony, że wbrew temu o czym jesteśmy przekonane w dniu ślubu, nic nie trwa wiecznie i nie ma idealnych związków niestety...

niedziela, 18 listopada 2012

Być czarownicą w XXI wieku...

Baśniowe wiedźmy można było poznać z daleka - haczykowaty nos z obowiązkowymi brodawkami, skołtunione, siwe włosy, garb, pętający się w pobliżu kot, szklana kula oraz miotła, ożóg lub poczciwa sztacheta stanowiące ich ulubiony środek lokomocji. Ale jak będzie wyglądać współczesna czarownica? Może tak - glany, bojówki, podkoszulek i ciemne okulary, do tego krótka, nastroszona fryzura, zamiast kota biały szczur, a zamiast szklanej kuli laptop z dostępem do internetu?

Krystyna Szyft, przez najbliższych zwana Reszką otrzymuje niespodziewany spadek po dalekiej krewnej - dom z ogrodem w zapomnianej przez Boga i ludzi okolicy. Kiedy udaje się jej odnaleźć Czcinkę (wieś, której nie ma nawet na mapie) okazuje się, że ciotka Katarzyna miała bardzo nieciekawą opinię u miejscowych. Krótko mówiąc sąsiedzi uważali ją za wiedźmę - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Rekonesans po obejściu zdaje się potwierdzać prawdziwość tych opinii - Krystyna znajduje w sadzie zawieszone na drzewach kawałki luster, które tworzą krąg wokół domu, na drzwiach komórki widnieje jakiś dziwny pentagram, a w zabezpieczonej niczym sejf piwnicy odkrywa swoiste "archiwum", stanowiące koronny dowód na to, że poprzednia właścicielka zajmowała się uprawianiem czarów. A gdyby jeszcze Reszka miała wątpliwości co do rodzaju zajęć swojej spadkodawczyni, to ta ostatnia pojawia się przed nią i wyjaśnia dlaczego to ją wybrała na kontynuatorkę swojej misji. Tylko czy Reszka, przyzwyczajona do tego, że sama kieruje swoim życiem, będzie chciała spełniać życzenia nachodzącego ją ducha?

"Wiedźma.com.pl" wchłonęła  mnie od pierwszego rozdziału i nie dała się odłożyć na półkę dopóki nie dotarłam do ostatniej kartki. Ewa Białołęcka stworzyła ciekawą i wciągającą opowieść z pogranicza powieści obyczajowej i fantastyki. Reszka to osoby nieco może zwariowana, ale pełna humoru, inteligentna i otwarta na świat  - nawet ten nierzeczywisty. Początkowe oszołomienie nadnaturalnymi zjawiskami szybko mija i nowa mieszkanka Szyftówki powoli oswaja się z wpadającymi z wizytą duchami (bo nie tylko ciotka Katarzyna ją odwiedza), odkrywa, że sama ma pewne magiczne umiejętności i nawet zaczyna ich używać wobec miejscowych. 
Powieść przesiąknięta jest humorem słownym i sytuacyjnym, szczególnie kiedy pojawiają się najbliżsi Reszki - jej rodzice i sześcioletni syn Jeremi. W ogóle wszyscy bohaterowie Białołęckiej (poza ciocią Katarzyną rzecz jasna) budzą ogromną sympatię - i duchy, i doktor z problemem alkoholowym a nawet miejscowe zakapiory, przy bliższym poznaniu, okazują się całkiem do rzeczy.

Ogromnym plusem powieści jest język - współczesny, przepełniony internetowym slangiem,  miejscami dosadny (ale tylko tam gdzie jest to niezbędne),  a miejscami niezwykle liryczny. Dialogi (jako, że prowadzący je to w zdecydowanej większości ludzie inteligentni) skrzą się dowcipem i ciętymi ripostami. Odkładając książkę było mi autentycznie smutno, że to już koniec...

Gdzieś wyczytałam, że "Wiedźma" przypomina powieści Chmielewskiej. Czy ja wiem? Owszem podobnie jak u pani Joanny wartka akcja, humor, inteligentna i żywiołowa główna bohaterka, ale to chyba jedyne podobieństwo. Natomiast mnie w pewnym stopniu ta książka przywołała na myśl "Dożywocie" Marty Kisiel, chociaż to też takie mocno ulotne podobieństwo.

Jakby nie było książka zdecydowanie warta poświęconego jej czasu. 


piątek, 16 listopada 2012

Zderzenie dziewczęcych marzeń z twardą rzeczywistością...

Zupełnie nie ogarniam jakimi drogami spaceruje rozsądek osób odpowiedzialnych za lektury przeznaczone do omawiania w ramach naszego bibliotecznego DKK. Na początku roku dostałyśmy listę i wybrałyśmy tytuły książek, które chciałybyśmy przeczytać i przedyskutować. I co? Ano to, że nasza lista sobie, a rozdzielnik sobie,  paczki nadchodzące z województwa są dla nas zawsze ogromną niespodzianką, a z naszej pierwotnej listy bodajże trzy tytuły się trafiły. Wszystko jednak przebił fakt, że ostatnio uraczono nas, osoby już dosyć dawno dorosłe, powieścią stricte młodzieżową... Szczęście w nieszczęściu, była to książka pani Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk pt. "Wystarczy, że jesteś".

Autorki, po jej cukiernianym cyklu, specjalnie chyba przedstawiać nie trzeba, w tej chwili coraz głośniej o najnowszej "Róży z Wolskich" (ja ją też już mam, tyle, że najpierw mama i teściowa będą czytać) a i starsze książki wciąż budzą zainteresowanie wśród czytelników.

Weronika, główna bohaterka "Wystarczy, że jesteś" jest uczennicą trzeciej klasy jednego z warszawskich liceów. Wrażliwa, nieco nieśmiała dziewczyna nie ma zbyt dobrego kontaktu z koleżankami z klasy, z rodzicami i z bratem również nie jest zbyt blisko, większość czasu spędza na nauce i czytaniu książek. I jak każda dziewczyna w jej wieku marzy o wielkiej, romantycznej miłości - takiej jaka stała się udziałem Belli Swan, głównej bohaterki "Zmierzchu". Ponieważ jednak na horyzoncie nie pojawia się jak na razie żaden edwardopodobny osobnik Weronika wymyśla sobie pana W. - kwintesencję dziewczęcych marzeń, inteligentnego, romantycznego, opiekuńczego pana Wspaniałego, o którym pisze na swoim blogu.

I oto w życiu Weroniki pojawiają się trzej mężczyźni - Filip, słuchacz Akademii Teatralnej i wschodząca gwiazda filmu, Piotr, psycholog udzielający porad przez internet oraz Marek, dawny znajomy jej brata, student socjologii. Weronika przeżywa swoją pierwszą, wielką, romantyczną i... bardzo niedoskonałą miłość. Następuje zderzenie wyidealizowanego świata powieści z prawdziwym życiem,  zderzenie, które zmusi Weronikę do przeanalizowania swoich uczuć, pragnień i planów, które zmieni nastolatkę w dorosłą kobietę.

Książka nie jest typowym (na szczęście) utworem jakimi w większości zaczytują się współczesne nastolatki. To nie bajka o Kopciuszku, który za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staje się piękną księżniczką, bez większego trudu zdobywa i utrzymuje przy sobie wymarzonego księcia a potem żyją długo i szczęśliwie. Sama Weronika nie jest idealną powieściową bohaterką, budzi w czytelniku, a w każdym razie w dorosłej czytelniczce, skrajne uczucia - od irytacji, poprzez pobłażliwość aż do sympatii. Patrząc na jej wybory z perspektywy wieku i doświadczenia życiowego miałam czasami ochotę zdrowo nią potrząsnąć, ale później przychodziła refleksja, że dawno temu, kiedy sama byłam w wieku Weroniki też zdarzało mi się kierować emocjami nie rozsądkiem i jakże często widziałam to co chciałam zobaczyć, a nie to co się działo naprawdę.

Powieść Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk jest bardzo mocno osadzona we współczesnej rzeczywistości - portale społecznościowe, wszechobecne SMS-y, plotkarskie strony internetowe, święcąca triumfy saga "Zmierzch" to gadżety, bez których dzisiejsze nastolatki nie wyobrażają sobie życia a ich obecność jeszcze bardziej uwiarygadnia opisywana historię. Młode dziewczyny mogą się utożsamiać z Weroniką, a w jej losach będą widzieć odbicie własnych przeżyć, bo niejedna z nich chociaż raz w życiu kochała nieszczęśliwie i przeżyła gorycz rozczarowania...


wtorek, 13 listopada 2012

Zagłaskać na śmierć...

Zdarzyło się Wam dostać SMS-a od nieznanej osoby? Prawdopodobnie tak - takie zdarzenia nie są znowu takie odosobnione. A głuche telefony? Też pewnie bywały... I, o ile tego typu przypadki trafiają nam się rzadko, to najczęściej ich nie roztrząsamy i szybciutko o nich zapominamy. Co jednak robić wtedy, kiedy sytuacja się powtarza a wręcz utrudnia nam normalne życie?

Olga Rudnicka to młoda autorka, ale już z całkiem pokaźnym dorobkiem - w ciągu 5 lat wydała siedem książek, które zyskały jej całkiem pokaźne grono czytelników. Specjalizuje się w szeroko pojętej literaturze kryminalnej, ma swój własny styl, chociaż część z jej powieści nasuwa na myśl porównanie do twórczości Joanny Chmielewskiej - szybka akcja, dynamiczne bohaterki i poczucie humoru to największe zalety tych utworów. Autorka nie zamyka się jednak w jednej konwencji, czego dowodem jest jej najnowsza książka, wydany w bieżącym roku "Cichy wielbiciel".

Główna bohaterka, Julia Rogacka jest zwyczajną młodą kobietą i prowadzi w miarę ustabilizowane życie - skończyła studia licencjackie, pracuje w salonie jednej z sieci komórkowych, wyprowadziła się od rodziców i zamieszkała z dwiema koleżankami ze studiów w wynajętym mieszkaniu. Nie jest może zbyt zamożna, ale nie ma problemów finansowych, niebrzydka, zadbana, niebieskooka blondynka, jakich setki chodzą po ulicach polskich miast i wsi. Od roku ma stałego partnera, jednak jest to związek na odległość, bowiem Paweł pracuje jako przedstawiciel handlowy i jest w ciągłych rozjazdach - do rodzinnego Poznania udaje mu się wracać na weekendy (o ile nie ma jakiegoś firmowego szkolenia) i wtedy może spotkać się ze swoją dziewczyną.
Pewnego dnia w pracy na Julię czeka niespodzianka - bukiet pięknych róż z dołączonym poetyckim bilecikiem. Początkowo sądzi, że to Paweł, jednak kiedy okazuje się, że to nie on jest nadawcą tej przesyłki, zaczyna się denerwować, tym bardziej, że na jej służbowej komórce pojawiają się SMS-y z wyznaniami miłości.
Koleżanki Julii, a także jej mama, uważają, że sytuacja jest niezwykle romantyczna i zazdroszczą jej tajemniczego wielbiciela. Jednak kiedy pojawiają się kolejne kwiaty, SMS-y, prezenty a potem głuche telefony, Julia zaczyna się bać, tym bardziej, że okazuje się, że jej "wielbiciel" wie o niej niemal wszystko...

Do niedawna niewiele osób w Polsce wiedziało, co oznacza termin "stalking" i "stalker" a osoby złośliwie i natrętnie nękające innych były praktycznie bezkarne - policja mogła wkroczyć do akcji, kiedy zostało popełnione przestępstwo (np. napaść lub pobicie) lub kiedy ofiara stalkera popełniła samobójstwo, a i to nie zawsze. Zmieniło się to w roku 2011, kiedy sejm znowelizował Kodeks Karny, a stalking został oficjalnie uznany za przestępstwo, za które grozi kara do 10 lat pozbawienia wolności.

Historia Julii i jej cichego wielbiciela to klasyczna opowieść o stalkerze i jego ofierze. Tajemniczy mężczyzna powoli ale zdecydowanie osacza Julię, śledzi jej każdy krok, utrudnia pracę, niszczy przyjaźnie, stara się rozerwać jej związek z Pawłem, wpływa na życie,nie tylko dziewczyny ale również jej rodziców i przyjaciół. Przykre jest to, że początkowo nikt nie zauważa problemu, koleżanki wręcz podejrzewają, że Julia znalazła sobie kogoś za plecami Pawła, matka bagatelizuje obawy dziewczyny a narzeczony, kiedy wreszcie dowiaduje się o całej sprawie, oskarża dziewczynę o kłamstwo i zdradę. Również sama Julia szuka początkowo winy w sobie i swoim zachowaniu. W ciągu kilku miesięcy młoda, otwarta, wesoła dziewczyna zmienia się w znerwicowaną, popadająca w depresję, nadużywającą leków i alkoholu osobę.

Najgorsze jest to, że tak naprawdę każdy z nas może stać się ofiarą stalkera...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Być Rockefellerem...

28 lipca 2008 roku w Bostonie dochodzi do porwania dziecka, siedmioletniej Reight Boss. Porywaczem jest ojciec dziewczynki, Clark Rockefeller. Porwaniem zajęła się bostońska policja, jednak szybko się okazało, że sprawa nie należy do typowych - przede wszystkim dlatego, że nikt nie wie kim tak naprawdę jest mężczyzna używający jednego z najbardziej znanych nazwisk na świecie. I faktycznie - bardzo szybko okazuje się, że Clark nie ma numeru ubezpieczenia społecznego,  konta bankowego ani prawa jazdy, nie ma go w żadnej bazie danych, nie można odnaleźć jego aktu urodzenia ani żadnych innych dokumentów, a co najważniejsze - rodzina Rockefellerów zdecydowanie oświadcza, że nigdy o kimś takim nie słyszała. 
W ustaleniu tożsamości mężczyzny pomógł przypadek, a właściwie niechlujstwo, jednego z jego znajomych. Clark odwiedził go dzień przed porwaniem i w czasie wizyty wypił szklankę wody, a ów znajomy nie umył jeszcze tej szklanki. W laboratorium udało się wyodrębnić odciski palców i okazało się, że poszukiwany pochodzi z Niemiec, naprawdę nazywa się Christian Karl Gerhartsreiter a do USA przybył w 1978 aby studiować.
Nagłośnienie sprawy w mediach doprowadziło do odnalezienia porywacza, dziewczynce nic się na szczęście nie stało, ale w dalszym ciągu bez odpowiedzi pozostało pytanie - kim tak naprawdę jest ten człowiek?

Mark Seal jest reporterem, który postanowił przeprowadzić dziennikarskie śledztwo celem którego była rekonstrukcja losów jednego z największych oszustw XX wieku. Dziennikarz wykonał ogromna pracę, podróżując śladami Gerhartsreitera vel Gerharta vel Chichestera vel Crowe'a vel Rockefellera (tych nazwisk używał niemiecki imigrant w kolejnych okresach swojego życia) odwiedził Europę wschodnią, przemierzył USA od zachodniego do wschodniego wybrzeża, rozmawiał z ponad dwustoma osobami oraz przejrzał mnóstwo materiałów źródłowych a efekt swojej pracy zawarł w książce "Dziwny przypadek Rockefellera". 

Wyłania się z niej obraz człowieka mającego jasno sprecyzowane cele, nastawionego na sukces i mającego niesamowitą umiejętność wpływania na najbliższe otoczenie. Budując swoje kolejne wcielenia dbał o ich jak największą wiarygodność - począwszy od akcentu, poprzez dopracowaną biografię na odpowiedniej garderobie kończąc. Zdecydowana większość osób, które miały z nim kontakt przyznaje, że dała się oszukać, a wszelkie ewentualne nieścisłości czy potknięcia składano na karb ekscentryczności związanej z wykonywanym zawodem lub pochodzeniem - Gerhartsreiter kreował się bowiem na filmowca, brytyjskiego arystokratę lub, jak w swoim ostatnim wcieleniu, na członka jednej z najbogatszych rodzin Ameryki. Bezstronnie trzeba przyznać, że był dobry w tym co robił - jego żona przez 12 lat małżeństwa nie zorientowała się, że coś może być nie tak z jej mężem.

Czytając książkę Seala zastanawiałam się jak to się stało, że jeden człowiek potrafił  opętać taką rzeszę ludzi. W kręgach jego znajomych znalazło się wiele wykształconych, inteligentnych i światowych osób - biznesmeni, politycy, ludzie nauki i sztuki. I przyszło mi na myśl, że Rockefellerowi udawało się tak długo ciągnąć swoje oszustwo bo miał doskonałe wyczucie psychologiczne i pokazywał swoim znajomym to co chcieli zobaczyć, otoczkę symbolizującą starą rodzinę i duże pieniądze czyli akcent prestiżowej uczelni, szytą na miarę garderobę, kolekcję obrazów czy działalność charytatywną. 

I nikomu nie przyszło do głowy, że to wszystko może być jedną wielką mistyfikacją...

sobota, 3 listopada 2012

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Długo przyszło czekać na kolejną odsłonę przygód poznańskiej rodziny Borejków oraz ich przyjaciół, bo aż cztery lata. I kiedy wreszcie dotarła do mnie ta wytęskniona, wyczekiwana "McDusia" to pochłonęłam ją w ciągu popołudnia... I znów muszę czekać na kolejny tom "Jeżycjady"...

Tytułowa McDusia to Magda Ogorzałka, córka Kreski i prawnuczka profesora Dmuchawca. Pod koniec grudnia 2009 roku przyjeżdża z Wrocławia   do Poznania  aby uporządkować mieszkanie zmarłego kilka miesięcy wcześniej pradziadka. Trafia do gościnnego mieszkania przy ulicy Roosevelta gdzie oprócz przedświątecznej krzątaniny trwają przygotowania do ślubu Laury Pyziak z Adamem Fidelisem. Biorąc pod uwagę tradycyjnego "ślubnego pecha", który nęka panny młode z rodziny Borejków wszyscy niejako podświadomie czekają co zdarzy się tym razem. Spokój zachowuje jedynie szczęśliwa i zakochana bez pamięci Laura - uważa, że wszystko ma pod kontrolą i nie wierzy w rodzinne fatum. Ale czy słusznie? 

Tak jak w poprzednich tomach "Jeżycjady" są w "McDusi" wątki uczuciowe - Magda po przebytym zawodzie miłosnym zwraca uwagę na Józinka Pałysa, nie zauważając początkowo uczuć jakimi darzy ją Ignacy Grzegorz Styrba. Józinek tymczasem przeżywa kłopoty sercowe z powodu Trolli, a właściwie z powodu jej angielskiego narzeczonego i zdecydowanie odrzuca awanse Magdy.  
Magda, trochę pozostawiona sama sobie, obserwuje stosunki panujące w goszczącej ją rodzinie i  ma czas oraz okazję przemyśleć własne życiowe wybory. Dziewczyna znajduje się w okresie buntu, uważa, że najwyższy czas odciąć pępowinę łączącą ją z rodzicami (co jest o tyle łatwiejsze, że reszta rodziny wyjechała do Francji) i stać się wolnym człowiekiem. Tymczasem ze zdziwieniem zauważa, że kochająca   swojego syna Gabrysia wcale nie ogranicza wolności Ignasia i szanuje jego niezależność.

Jednak tym co w "McDusi" jest najważniejsze to przemijanie i swego rodzaju rozrachunek  z przeszłością. Odszedł profesor Dmuchawiec - wielki autorytet, nauczyciel i mentor większości  starszych bohaterów "Jeżycjady". Magda nie miała z pradziadkiem zbyt dobrego kontaktu i dopiero teraz go poznaje -  poprzez wspomnienia Gabrysi, Nutrii, Aurelii, Hajduka i Bebe, dla których wraz z odejściem  starszego pana skończył się pewien okres w życiu.  
Gabrysia bardzo mocno przeżywa zamążpójście i wyprowadzkę Laury (ale i Laura przeżywa chwile wątpliwości i obawy o przyszłość) oraz dorastanie Ignasia, ma wrażenie, że przestaje być potrzebna, Ignacy i Mila zastanawiają się ile jeszcze wspólnych Sylwestrów ich czeka, a Ignaś będzie musiał stanąć do walki w obronie Magdy i z dzieciaka stać się mężczyzną. 
W powieści pojawia się też postać, której od samego początku nie lubiłam - Janusz Pyziak. Ten chyba jedyny prawdziwy "czarny charakter" w całym cyklu, wiarołomny mąż Gabrysi i ojciec jej córek przyjeżdża na ślub Laury. I niejako przy okazji dochodzi do bolesnej, ale szczerej i oczyszczającej rozmowy pomiędzy byłymi małżonkami. I mnie po tej rozmowie zrobiło się zwyczajnie żal Janusza. Nie, nie jestem w stanie go polubić czy zrozumieć jego działania. Ale teraz widzę, że Janusz najbardziej skrzywdził siebie i że Gabrysia tak naprawdę miała dużo szczęścia, że ją zostawił...

"McDusia" to jeden z najpoważniejszych tomów "Jeżycjady" ale są w niej również zabawne i nieco zwariowane momenty - zresztą czego innego się można spodziewać kiedy na scenę wkracza Bernard Żeromski?

Mam świadomość, że "McDusia" nie wszystkim fanom Borejków przypadnie do gustu. Ale moim zdaniem to jedna z lepszych części cyklu i serdecznie polecam jej lekturę:)

piątek, 2 listopada 2012

Wielcy nieobecni



Dzień Zaduszny...
Tradycyjnie wspominamy dzisiaj naszych najbliższych, których nie ma już z nami. Ale jest to również dzień, kiedy nasze myśli kierujemy ku ludziom kultury, sztuki, sportu czy polityki, którzy dzięki swojej działalnosci byli obecni w naszym życiu, dostarczali nam chwil radości i wzruszeń.
W ciągu ostatnich 12 miesięcy świat literatury stał się uboższy, bo odeszli:


Olgierd Budrewicz 20.11. 2011


Anne McCaffrey 21.11.2011


Vaclav Havel 18.12.2011


Wisława Szymborska - 1.02.2012


Carlos Fuentes 15.05.2012


Ray Bradbury 6.06.2012


Maeve Binchy 30.07.2012


Harry Harrison 15.08.2012



Janusz Krasiński 14.10.2012