środa, 30 września 2015

Marple - Poirot 1:0:

Kończy się wrzesień, który z założenia miał być "Wrześniem z kryminałem" - nie do końca się udało (chociaż jakieś kryminałopodobne lektury były...), więc niech chociaż końcówka będzie z przytupem ;)
A kto jest najlepszym kryminalistą? No cóż... Tylko Agatha :)

W czasie weekendu udało mi się przeczytać dwie jej książki, a mianowicie "Wielką czwórkę" z Poirotem oraz "Trzynaście zagadek" gdzie prym wiedzie panna Marple. Tym razem zdecydowanie wygrywa Jane Marple :)

**********************************************

Panna Marple mieszka co prawda w niewielkiej wiosce jednak uważa, że obserwacje poczynione wśród jej mieszkańców dają jej obraz całego świata. Bo chociaż dekoracje mogą być różne to natura ludzka raczej się nie zmienia... Co więcej, opierając się na owych obserwacjach panna Marple potrafi rozwiązać najbardziej zagmatwane zagadki kryminalne...

"Trzynaście zagadek" to właściwie zbiór opowiadań, których głównym motywem są takie właśnie historie opowiadane w gronie znajomych. Opowiadający musi znać rozwiązanie, a pozostali uczestnicy zabawy mogą na podstawie podanych szczegółów próbować odkryć sprawcę zbrodniczego czynu. Głównym atutem tej książki jest jej różnorodność - omawiane zdarzenia to nie tylko spektakularne morderstwa, ale również historie, które na pierwszy rzut oka nie zawierają w sobie żadnego przestępstwa.

Domorośli detektywi to ludzie rozmaitych profesji, ale znający całkiem nieźle naturę ludzką - pisarz, duchowny, sędzia, lekarz, emerytowany policjant. Panowie posługują się logiką natomiast panie (bo w grze biorą udział również kobiety) stawiają na emocje. Ze wstydem trzeba przyznać, że początkowo wszyscy traktują pannę Marple z pewną pobłażliwością - ot, trochę staroświecka, śmieszna staruszka. 
Tylko jej udało się rozwiązać pierwszą zagadkę? Cóż, szczęście debiutanta. 
To samo za drugim razem? Zdarzają się takie fuksy. 
Trzecia, czwarta, piąta zagadka? No, no może i panna Marple jest staroświecka, ale intelektu i przenikliwości nie można jej odmówić...

**********************************************

Światem trzęsie miedzynarodowa organizacja przestępcza określana jako Wielka Czwórka. 
Numerem Pierwszym jest niezwykle bogaty chiński mandaryn. Numer Drugi to wpływowy amerykański biznesmen. Numer Trzeci to Francuzka - wybitna uczona, rywalka samej Marii Skłodowskiej-Curie. Numer Czwarty... O nim  niewiele wiadomo - najprawdopodobniej jest to Anglik o dosyć przeciętnym wyglądzie i niesamowitych zdolnościach aktorskich.

Poirot wie o istnieniu tej organizacji, jednak dopiero przypadek sprawia, że zaczyna się zajmować tą sprawą. I wreszcie trafia na godnego siebie przeciwnika, który wciąż jest pół kroku przed nim... Tym razem małe szare komórki nie wystarczą i trzeba się będzie posiłkować podstępem.

"Wielka Czwórka" to jedna z pierwszych powieści Agathy Christie - powstała w 1927 roku. Moim zdaniem jest ona dosyć nierówna, początkowo akcja się wlecze niemiłosiernie, a w pewnej chwili nabiera tempa iście piekielnego i pędzi do finału niczym Pendolino: nie ma jednej sprawy tylko kilka, które, siłą rzeczy, traktowane są po łebkach (tym bardziej, że czytelnik od początku ma świadomość, że stoi za tym Wielka Czwórka); Herkules jest wyjątkowo drętwy i nadęty, natomiast jego przyjaciel Hastings... No ten bohater się wyjątkowo w tej powieści nie udał. Piszę "w tej", bowiem Hastings pojawia się w kilku innych książkach Christie i z tym z "Wielkiej Czwórki" łączy go właściwie tylko nazwisko. Hastings to zasadniczo człowiek na wzór holmesowego sympatycznego doktora Watsona, jednak w omawianej książce jest to narwany, nieodpowiedzialny i mało inteligentny (żeby nie powiedzieć "głupi") osobnik. A do tego zupełnie nie potrafi się niczego nauczyć na własnych błędach...


Cóż, moim zdaniem w dorobku Agathy jest sporo innych o wiele bardziej udanych powieści.

poniedziałek, 28 września 2015

Niedzielny rosół i wyniki konkursu

Przepraszam, że piszę dopiero teraz, ale rzeczywistość mnie przerosła :(



Żeby nie przedłużać: uroczyście informuję, że konkursowe nagrody (dzięki szczęśliwej ręce Piotrka) wędrują do:

Autograf za milion dolarów - martucha 180

Niepokorne. Klara - Małgorzata B.

Dzika jabłoń - Magia słowa

Zwyciężczyniom gratuluję i proszę o kontakt :)

************************************************

Ponoć w co drugim polskim domu na niedzielnym stole króluje rosół. A gdyby zrobić ranking typowo polskich potraw to w pierwszej trójce znalazły by się jeszcze bigos i schabowy (ewentualnie sernik...). A czy ktoś może zastanawiał się dlaczego tak jest?

Jeśli wierzyć Hannie i Pawłowi Lisom, autorom książki "Kuchnia Słowian, czyli o poszukiwaniu dawnych smaków" dzieje się tak dlatego, że pewne smaki i przyzwyczajenia kulinarne mamy niejako "wdrukowane" w pamięć od ponad tysiąca lat. A takie odwieczne przyzwyczajenia trudno jest zmienić...
Paweł Lis jest archeologiem, jego żona pracuje jako bibliotekarz, a obydwoje są entuzjastami tzw. archeologii doświadczalnej. Najprościej mówiąc, starają się w praktyce zastosować wnioski wynikające z przeprowadzanych badań i wykopalisk. Ich kwaterą główną jest grodzisko Żmijowiska położone nad rzeką Chodelką, około 16 kilometrów na południe od Kazimierza Dolnego - TUTAJ można się dowiedzieć więcej o samym obiekcie.

"Kuchnia Słowian" składa się zasadniczo z dwóch części - teoretycznej i praktycznej. Najwięcej miejsca zajmują przepisy na potrawy i napoje, które mogli spożywać nasi praprzodkowie a sporo z nich można bez większego problemu przyrządzić we współczesnej kuchni (no dobrze, mieszkańcy wsi będą mieli łatwiej...).  Sama pamiętam pieczony w domu chleb, żur na zakwasie z żytniej mąki, ubijane w słoiku masło czy robiony w domu ser. To smaki mojego dzieciństwa...

Jednak tym co mnie osobiście najbardziej zaciekawiło w tej publikacji były rozważania (poparte wynikami badań archeologicznych) na temat tego jak wyglądała dieta Słowian, jakimi technologiami i przedmiotami posługiwali się przy wytwarzaniu żywności oraz jaki wpływ mogła mieć ich kuchnia na ościenne narody. Przywykło się sądzić, ze dieta Słowian była raczej dosyć uboga, jałowa, żeby nie powiedzieć mdła i niesmaczna. Tymczasem nasi przodkowie używali wielu "wspomagaczy": ziół o wyrazistym aromacie i smaku, słodkiego miodu oraz sporo soli, głównie jako substancji konserwującej żywność (stąd też nazwa naszej narodowej niedzielnej zupy - zasolone mięso trzeba było wymoczyć i tak "rozsolone" ugotować w towarzystwie warzyw).

Ogromną zaletą tej książki jest bogaty materiał fotograficzny. Oprócz zdjęć ilustrujących receptury potraw (w końcu to książka kucharska) znajdzie tu czytelnik fotografie ukazujące odtworzone warunki życia Słowian - wnętrze chat, używane przez nich narzędzia, charakterystyczne stroje czy wreszcie przepiękne otoczenie grodziska.

"Kuchnia Słowian" świetnie się wpisuje w coraz bardziej powszechną ideę slow food. Przepisy, które w niej znajdziemy bazują na świeżych produktach, niemodyfikowanych roślinach (czasem wręcz na chwastach), nabiale, rybach i niewielkiej ilości mięsa. Przygotowanie takiego słowiańskiego posiłku może być świetną zabawą a jego spożycie powinno przynieść niezapomniane wrażenia dla naszych kubków smakowych. A jeśli sami nie czujemy się na siłach aby zostać słowiańskim MasterChef'em to poszukajmy - być może gdzieś w okolicy odbywa się jakiś piknik archeologiczny i jedną z atrakcji jest degustacja przysmaków średniowiecznej kuchni? Państwo Lisowie i ich współpracownicy uczestniczą w tego typu imprezach, wiec można się na żywo przekonać jak smakują polecane przez nich potrawy.

piątek, 25 września 2015

Garść ogłoszeń

Piątek, piateczek, piątunio...
Kolejny tydzień z głowy, złachana jestem jak koń po westernie i tylko patrzę, żeby paść w jakimś spokojnym kącie i celebrować weekend. Planuję go spędzić w towarzystwie Agathy Christie i w ten sposób uczcić jej urodziny, których kolejna rocznica miała miejsce w ubiegłym tygodniu.

Zanim jednak odetnę się od świata kilka ogłoszeń wcale nie drobnych :)

Po pierwsze - już za miesiąc wielkie święto książki, czyli 19 Targi Książki w Krakowie.



Na stronie internetowej od kilku dni można już znaleźć listę gości oraz harmonogram wydarzeń towarzyszących i zaplanować kogo będziemy chcieli zobaczyć, posłuchać, poprosić o autograf... Kto jeszcze nie widział to zapraszam TUTAJ.

Po drugie - jednym z targowych gości będzie Remigiusz Mróz, autor świetnie przyjętej "Kasacji". Za niecały miesiąc, 21 października, będzie miała miejsce premiera kolejnej książki, której bohaterami jest prawniczy tandem Chyłka - Oryński, a mianowicie "Zaginięcie". Tak o treści książki pisze jej wydawca:

Trzyletnia dziewczynka znika bez śladu z domku letniskowego bogatych rodziców. Alarm przez całą noc był włączony, a okna i drzwi zamknięte. Śledczy nie odnajdują żadnych poszlak świadczących o porwaniu i podejrzewają, że dziecko nie żyje.

Doświadczona prawniczka, Joanna Chyłka, i jej początkujący podopieczny, Kordian Oryński, podejmują się obrony małżeństwa, któremu prokuratura stawia zarzut zabójstwa. Proces ma charakter poszlakowy, mimo to wszystko zdaje się wskazywać na winę rodziców – wszak gdy wyeliminuje się to, co niemożliwe, cokolwiek pozostanie, musi być prawdą…

Brzmi ciekawie, prawda?


czwartek, 24 września 2015

Życie to nie bajka...

Kopciuszek, królewna Śnieżka, księżniczka na ziarnku grochu, śpiąca królewna, Piękna, która ujarzmiła Bestię - niewiele jest chyba dziewczynek, które nie znają historii tych bajkowych heroin. Co więcej, sporo dziewczynek, które już wyrosły z baśni w skrytości ducha marzy, że oto kiedyś zjawi się piękny książę na białym rumaku (no, ostatecznie w wypasionej terenówce) i tak jak ci z bajki zakocha się od pierwszego wejrzenia, a potem będą żyli długo i szczęśliwie. Bo przecież księżniczki mają wszystko - szczęście, urodę, bogactwo i pięknego księcia przy boku.
Niestety szara rzeczywistość weryfikuje te wyobrażenia o życiu za zamkowymi murami i nawet współczesne księżniczki nie zawsze są szczęśliwe. A co dopiero te, które żyły dawno, dawno temu...

Anna Moczulska jest autorką przecudnej urody bloga Kobiety i historia - przyznaję się, że trafiłam na niego dopiero po lekturze książki "Bajki, które zdarzyły się naprawdę" i całą niedzielę spędziłam wertując opisane tam historie. I chociaż o wielu faktach wiedziałam już wcześniej (w końcu historia jest moją pasją i sposobem na życie) to czytałam z wielką przyjemnością. Ogromna w tym zasługa stylu autorki i sposobu w jaki przedstawia swoje bohaterki - pomimo, że od nas, kobiet XXI wieku, dzielą je dziesiątki, a czasem nawet setki lat, Anna Moczulska potrafi je uwspółcześnić i sprawia, że możemy się z nimi identyfikować, dzielić ich smutki i radości, myśleć o nich jak o kimś bliskim.

"Bajki które zdarzyły się naprawdę" to historie kilkunastu kobiet pochodzących lub związanych, najczęściej poprzez małżeństwo, z najważniejszymi monarszymi rodami Europy, oraz kilku innych, których los, chociaż nigdy nie nosiły korony, podobny był do przygód bajkowych księżniczek.
Część z bohaterek książki jest ogólnie znana, chociażby z lekcji historii (np. Elżbieta Rakuszanka, Anna Jagiellonka czy Maria Tudor), inne przybliżyły nam filmowe produkcje (tu dosyć wymienić Annę Leonowens, bohaterkę filmu "Anna i król") ale o części z nich niewiele osób (oczywiście oprócz tych zainteresowanych historią) słyszało. A przecież ich dzieje są niezwykle ciekawe i mogły by posłużyć za kanwę filmowych hitów, np. Marta Skawrońska, chłopka, która zostaje żoną Piotra I i carową Rosji (panowała jako Katarzyna I); Eliza Radziwiłłówna, największa i nigdy niespełniona miłość niemieckiego cesarza Wilhelma I Hohenzollerna; Halszka z Ostroga, najbogatsza panna polskiego renesansu, więziona, porywana i trzykrotnie wydawana za mąż czy wreszcie hiszpańska księżniczka Joanna, oszalała z rozpaczy po śmierci ukochanego męża Filipa Habsburga. A to tylko kilka przykładów.

Ogromną zaletą tej książki jest fakt, że autorka nie zarzuca czytelnika nadmiarem wiedzy encyklopedycznej, nie pisze o wojnach, gospodarce i polityce - no chyba, że jest to niezbędne (a i wtedy stara się ograniczyć do minimum). Najważniejsze są bohaterki książki - ich przeżycia, pasje i uczucia, to jakie były naprawdę. Jeżeli kogoś bardziej zainteresują opisywane przez Annę Moczulską panie i chciałby się o nich i ich czasach dowiedzieć więcej to na końcu książki znajduje się bibliografia - większość z tych książek zdarzyło mi się czytać i mogę je również z czystym sumieniem polecić.

Dla kogo są "Bajki" Anny Moczulskiej? 

Dla wszystkich - i dla miłośników historii, i dla wielbicielek romansów (nie ma tu co prawda opisów romantycznych zachodów słońca, ale miłości, szczególnie tragicznej jest całkiem sporo), i dla tych którzy lubią opowieści awanturniczo-przygodowe, a nawet horrory (żona, która miesiącami włóczy się po kraju ze zwłokami męża to jest coś...) - każdy znajdzie tu coś dla siebie.

I tylko niepoprawnym marzycielkom, czekającym na księcia, który je zbudzi ze snu, ewentualnie będzie chciał przymierzyć szklany pantofelek nie polecam. Chociaż z drugiej strony... Może się otrząsną, wrócą do rzeczywistości i zaoszczędzą sobie masę rozczarowań? Wybór należy do nich.

poniedziałek, 21 września 2015

Prawda nas wyzwoli

Z pisarstwem Agaty Mańczyk zetknęłam się po raz pierwszy całkiem niedawno, a to za sprawą przeczytanej dwa miesiące temu książki "Pierwsza noc pod gołym niebem".  Książka, pomimo pewnych niespójności, przypadła mi do gustu, więc kiedy Nasza Księgarnia wznowiła kolejną powieść tej autorki nie wahałam się ani chwili - chcę to przeczytać! Tym bardziej, że z opisu na okładce wynikało, że tym razem będzie to coś o zupełnie innym ciężarze gatunkowym.

Maryla wraz z rodzicami mieszka w Warszawie, jest wzorową uczennicą, ma dwójkę bliskich przyjaciół i uwielbia poezję Agnieszki Osieckiej. Pewnego dnia jej życie rozsypuje się na kawałki - rodzice rozwodzą się a matka podejmuje decyzję o powrocie do rodzinnego miasteczka. I tak oto Maryla ląduje w leżącym nieopodal Lublina Tomaszowie. Przeprowadzka jest dla Maryli ogromnym przeżyciem: nowe miejsce, nowa szkoła, nowe koleżanki i koledzy ją przerażają. W swojej starej szkole nigdy nie należała do osób szczególnie towarzyskich, starała się nie rzucać w oczy - tu musi wejść w nowe środowisko, zostaje jej zupełnie bezpodstawnie przypięta łatka "ważniaczki z Warszawy" a część nauczycieli tylko czeka żeby jej udowodnić, że nic nie umie.
Tak, Maryla nie ma lekko, ale szkolne kłopoty są niczym w porównaniu z tym co dzieje się w domu. Rodzinny dom jej matki to stary i ponury budynek w którym mieszkają babcia i prababcia dziewczyny. Nie są to jednak sympatyczne staruszki robiące na drutach i piekące domowe ciasta...
Przeszłość tej rodziny kryje jakąś straszną tajemnicę, a Maryla ma wrażenie, że całe miasteczko wie o co chodzi. I tylko ona nie wie nic o przeszłości własnej rodziny...

"Rupieciarnia na końcu świata" to powieść o dorastaniu, o szukaniu własnego ja, o miłości, zdradzie i przebaczeniu. Przeszłość rodziny Maryli obfituje w tragiczne wydarzenia i niewyjaśnione tajemnice. Relacje pomiędzy jej najbliższymi są pogmatwane, atmosfera domu przepełniona jest żalem, urazą i gniewem. Osoby, które powinny być sobie najbliższe pałają wzajemną nienawiścią i na wszelkie sposoby zatruwają sobie życie. Maryla znajdująca się w samym centrum tego rodzinnego piekła postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i dowiedzieć się o co właściwie chodzi. Tym bardziej, że coraz wyraźniej czuje iż jej osoba jest centralnym punktem rodzinnego konfliktu.

Agata Mańczyk stworzyła wielowątkową powieść, której bohaterkami są silne kobiety. Maryla dąży do rozwikłania tajemnicy, natomiast pozostała trójka robi wszystko aby prawda nie wyszła na jaw. Dziewczyna jednak się nie poddaje i powoli układa sobie całość historii. Nie zawsze słusznie wyciąga wnioski i kiedy już, już wydaje się, że znalazła odpowiedź na dręczące ją pytania okazuje się, że jej rozumowanie było błędne i kolejna teoria ląduje w śmieciach. Nie poddaje się jednak, szuka dalej, a my czytelnicy kibicujemy jej nieomal z wypiekami na twarzy.

Powieść jest ciekawa, trzyma w niepewności, ma dobrze skonstruowanych bohaterów (szczególnie bohaterki) i to nie tylko pierwszoplanowych, ale również epizodycznych. Oprócz głównego wątku rodzinnej tajemnicy zamieściła autorka w książce ciekawą (choć mało optymistyczną) wizję szkoły i panujących w niej relacji oraz obraz prowincjonalnego miasteczka, w którym wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą.

Powieść Agaty Mańczyk skierowana jest do nastoletniego czytelnika, ale również osobom dorosłym powinna przypaść do gustu. A już szczególnie tym, których dzieci są w wieku Maryli i jej rówieśników, bo to całkiem niezłe studium psychologiczne nastolatków jest...

niedziela, 20 września 2015

Bo kto jeśli nie my?

Moi uczniowie nie raz i nie dwa razy oświadczali z rozbrajającą szczerością, ze do mnie jako osoby to nic nie mają, ale historii nie lubią chyba najbardziej na świecie... Właściwie to im się nawet bardzo nie dziwię, bowiem historia w postaci podawanej w szkole do najciekawszych nie należy, więc robię co mogę i przy okazji nauczania tego czego wymaga podstawa programowa staram się przemycić jakieś ciekawostki lub anegdotki o wielkich ludziach. Od kilku dni mam na swojej półce kolejne źródło takich rozmaitych historycznych opowieści.

Autorami książeczki "Polak potrafi, Polka też... czyli o tym, ile świat nam zawdzięcza" jest małżeństwo Ewa i Jan Wróblowie. Obydwoje nauczają historii w warszawskich szkołach średnich, a pan Jan dodatkowo udziela się w mediach (radio, telewizja, prasa...). I właściwie od pierwszej strony widać, że lubią to co robią a historia jest ich wielką pasją. Dodam jeszcze, że omawiana książka jest drugą z serii "Historia Polski 2.0", pierwsza nosi tytuł "Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom" (już ją sobie zamówiłam, bo w Arosie jest fajna promocja), a na styczeń przyszłego roku planowana jest premiera kolejnego tomiku pt. "Polacy - nic się nie stało!... czyli o tym, jak chcieli nam dokopać, ale im nie wyszło". 

Bohaterami "Polak potrafi, Polka też..." są polscy odkrywcy i wynalazcy, ale też ludzie kultury i sztuki, których działalność jest znana poza granicami naszego kraju. O wielu z nich każdy z nas z pewnością słyszał (żeby tylko wymienić Mikołaja Kopernika czy Marię Skłodowską-Curie), ale nazwiska większości nic nam nie powiedzą. Chociaż...
Maksymilian Faktorowicz... Ktoś, coś? Nie? A poszukaj droga czytelniczko w swojej torebce - twój ukochany tusz to jakiej jest marki? Max Factor? Zbieg okoliczności? Nie sądzę... 
No właśnie, pan Maksymilian, który karierę robił w Stanach Zjednoczonych musiał dostosować swoje nazwisko do możliwości artykulacyjnych Amerykanów i z Faktorowicza stał się Factorem. A to nazwisko  znają kobiety na całym świecie.
To tylko jeden przykład, a w książce znajdziecie ich wiele więcej. I przekonacie się sami, że nasi rodacy byli wszędzie - budowali mosty i linie kolejowe, odkrywali ogromne gwiazdy i maleńkie witaminy, walczyli "za wolność waszą i naszą", byli misjonarzami i szpiegami, badali ginące kultury i ratowali życie innych z narażeniem własnego... Można by jeszcze długo wymieniać zasługi Polaków i Polek, ale już z tych kilku przykładów widać, że bez nas daleko by ten świat nie pociągnął ;)

Książka napisana jest współczesnym językiem, zrozumiałym dla nastolatków, pełno w niej anegdot i ciekawostek. To nie suche fakty jak w podręczniku, ale luźna gawęda, a jeśli dodać do tego ciekawą szatę graficzną (rysunek satyryczny, komiks), której autorką jest Joanna Wójcik, to otrzymujemy prawdziwą perełkę wydawniczą.
Chciałabym na koniec dodać, że dorosły czytelnik może się poczuć nie do końca komfortowo w takiej luzackiej konwencji jaką założyli sobie autorzy. Ale moim zdaniem książka skierowana jest do młodego (chociażby tylko duchem) odbiorcy i ma na celu udowodnienie, że historia nie jest nudna, a słynne osoby z portretów i pomników to tacy sami ludzie jak my. No może czasem bardziej utalentowani. A z pewnością o wiele bardziej pracowici...

Reasumując - kładę na szali cały mój zawodowy autorytet (a przez ponad ćwierć wieku całkiem sporo się go uzbierało...) i twierdzę, że to świetna książka. I że jeśli ktoś po jej lekturze nie powie, że historia jest ciekawa, to znaczy, ze nie ma już dla niego żadnej nadziei...

poniedziałek, 14 września 2015

Taki kryminał nie-kryminał

Chyba niewiele się pomylę twierdząc, że w dzisiejszym świecie napisanie książki to drobiazg, a prawdziwym problemem staje się jej wypromowanie. Najlepiej wiedzą o tym debiutanci, ale i uznani pisarze (i oczywiście ich wydawcy) też niejednokrotnie łamali sobie głowę czym by tu zaciekawić potencjalnego czytelnika do tego stopnia aby pobiegł do księgarni celem nabycia nowej książki.

W świecie reklamy niemal wszystkie chwyty są dozwolone, ale żeby posuwać się do morderstwa? A wszystko wskazuje, że najnowszy kryminał Larsa Washingtona noszący tytuł "Trupy w rzece Hudson" zainspirował kogoś do tego stopnia, że zaczął przemieniać literacką fikcję w rzeczywistość - co kilka tygodni nowojorska policja znajduje kolejne zwłoki...
Wiktoria Moreau również pisze kryminały. Nie jest jeszcze tak sławna jak Washington, ale już jej pierwsza książka zyskała sobie miano bestselleru, a najnowsza, jeszcze niewydana powieść "Na dnie", bije rekordy popularności w przedsprzedaży. Niestety, kilka tygodni przed oficjalną premierą okazuje się, że powieść Wiktorii wykazuje zadziwiająco duże podobieństwo do "Trupów w rzece Hudson" (czyżby plagiat?) a sama autorka zostaje oskarżona o zniesławienie przez pewien koncern farmaceutyczny...

Patrycja Gryciuk zadebiutowała dwa lata temu powieścią "Plan" (jak sama pisze na swojej stronie jest to połączenie romansu i książki sensacyjnej), natomiast "450 stron" to jej drugi utwór, tym razem kryminał. 

Chociaż moim zdaniem nie jest to kryminał w stanie czystym, a raczej zgrabny melanż kilku różnych gatunków literackich z wybijającym się wątkiem kryminalnym. Bo co my tu mamy: romans Wiktorii ze sporo młodszym aktorem grającym w ekranizacji jej pierwszej książki; esej na temat pracy pisarza, tworzenia fabuły i doboru słów; sensacyjną historię zastraszonego pisarza; thriller medyczny z genetyczną chorobą w roli głównej, wreszcie kryminalną zagadkę pt. "Kto i dlaczego morduje a następnie wrzuca zwłoki do rzeki?". To główne wątki, a zaręczam, że jeszcze kilka pomniejszych by się znalazło.
I cóż, o ile w życiu ponoć "od przybytku głowa nie boli" to w tym wypadku to bogactwo motywów nie do końca się sprawdza. Dobry kryminał to taki w którym wszystko się kręci wokół jednego pytania - KTO ZABIŁ? A tu wątek kryminalny rozmywa się, jest niby pani detektyw Ortega (chyba tylko dlatego, że w kryminale powinien być policjant), ale wiele do sprawy nie wnosi (a to co wnosi ociera się raczej o erotyk niż jej umiejętności zawodowe), zwłoki wyławiane z rzeki są jedynie pojawiającym się co jakiś czas mało ważnym dodatkiem... Tak przy okazji - uważny i w miarę kojarzący fakty czytelnik powinien się  dość szybko zorientować o co mniej więcej chodzi i zakończenie książki nie będzie dla niego zbyt wielką niespodzianką :(
I tak sobie myślę, czy nie lepiej byłoby tę książkę reklamować jako romans/powieść obyczajową z wątkiem kryminalnym? Oszczędziłoby to niepochlebnych opinii od wielbicieli kryminałów, a przyciągnęło wielbicieli romansów i obyczajówek.

Nie powiem, czyta się tę książkę nie najgorzej, ale brak mi było dreszczu emocji, zaciekawienia, ekscytacji która powinna towarzyszyć lekturze kryminału. Co może się wydać nieco dziwne - uważam, że najlepsze fragmenty tej książki to te, które mówią o pracy pisarza.

I tak na koniec: na tytułowej stronie okładki widnieje rekomendacja pana Remigiusza Mroza ; "Takie książki pisałby Harlan Coben, gdyby był kobietą". Powiem przekornie - chwała Najwyższemu, że nią nie jest...

niedziela, 13 września 2015

O Julii co nie chciała Romea (a właściwie Pawła)

Przystojny, inteligentny, opiekuńczy, raczej z tych bogatych i zakochany bez pamięci w swojej wybrance - taki mężczyzna to marzenie każdej dziewczyny, prawda? No własnie, nie każdej.
Zalety które wymieniłam powyżej cechują Pawła, chłopaka Julii. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, ze Paweł chce się żenić a Julia nie ma na to najmniejszej ochoty... I tak oto idealny facet staje się jej największym życiowym problemem. A że innych problemów (żeby wymienić tylko te najbardziej dotkliwe: zaborcza mamusia, rozpuszczona młodsza siostra, koszmarni wykładowcy na uczelni i szefowa z piekła rodem) życie nie szczędzi, więc nie ma się co dziwić, że dziewczyna zaczyna popadać w coraz większą desperację...

"Przypadki pewnej desperatki" to debiutancka powieść Magdaleny Wali firmowana przez wydawnictwo "Czwarta strona". Autorka jest absolwentką historii i pracuje jako nauczycielka tego przedmiotu, jest również (jak dowiedziałam się z notki biograficznej na stronie wydawnictwa) miłośniczką podróży połączonych ze zwiedzaniem rozmaitych zabytków. Już te informacje nastawiły mnie do niej bardzo przychylnie - było nie było koleżanka po fachu, nawet przedmiot nam się zgadza, a i zainteresowania również. Zabrałam się wiec do czytania...

Julia jest na ostatnim roku studiów, przygotowuje się do egzaminu magisterskiego i udało jej się załapać do pracy na pół etatu do jednego z wrocławskich gimnazjów. Mieszka z rodzicami i nastoletnią siostrą, ma grono wypróbowanych przyjaciół i od pół roku jest związana z Pawłem. Pomimo tego, że Paweł bezdyskusyjnie jest idealnym kandydatem na męża, Julia broni sie jak może przed ślubnym kobiercem - uważa, że ma jeszcze czas na męża i dzieci, a po skończeniu nauki chciałaby, górnolotnie mówiąc, zakosztować życia bez zobowiązań. Tymczasem Pawłowi zależy na ślubie - jego rodzina odziedziczyła majątek na Kielecczyźnie, musi się przeprowadzić i chciałby w nowy etap życia wejść razem z Julią...

Książka Magdaleny Wali to zgrabne połączenie powieści obyczajowej z historyczną, na dodatek z wątkiem kryminalnym (Na strychu odziedziczonego przez rodzinę Pawła dworu Julia znajduje tajemniczy rękopis z początków XIX stulecia - pamiętnik panny Agnety Zbarczańskiej, szlachcianki, wychowanki księżnej Izabeli Czartoryskiej. Dziewczyna, oprócz zwykłych codziennych spraw opisuje kryminalną historię, w którą się przez przypadek wplątuje, a Julia próbuje wyjaśnić co się właściwie stało te 200 lat temu). Jeżeli dodamy do tego spora dawkę dobrego humoru to wychodzi nam z tego całkiem sympatyczna książka - lekka, łatwa i przyjemna. No może poza opisami traumy jaką Julii funduje dyrektorka szkoły...
Powiem tak - czytając opisy zajęć i egzaminów na uczelni łapałam sie na tym, że porównywałam je ze swoimi wspomnieniami z krakowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, w której to uczelni miałam przyjemność zdobywać wykształcenie. Wniosek jest jeden, ale znaczący - nie tylko mnie nauczali psychopaci... Chociaż studia wspominam dosyć miło.
Natomiast gimnazjum w którym uczy Julia to jakiś przedsionek piekła. Owszem wiele idiotyzmów o których pisze autorka zdarza się i w mojej szkole (wynikają one przede wszystkim z bzdurnych przepisów) ale zachowanie pani dyrektor (której np. zdarza się mieszanie nauczyciela z błotem na oczach uczniów) jest dla mnie szokujące, pomimo, że różnych szefów już miałam... Nie chce mi się wierzyć, że gdzieś takie indywidua funkcjonują. No chyba, że to norma w szkołach prywatnych - bo z rozmaitych faktów wyszło mi, ze placówka raczej nie jest państwowa.

Jedyne co trochę mnie w tej książce denerwowało to występująca miejscami pewna, że tak powiem, nieporadność językowa. Najbardziej chyba widoczna we fragmentach pamiętnika Agnety - całkiem nieźle stylizowanych na dziewiętnastowieczną polszczyznę, ale "udekorowanych" wyrażeniami typu "efekt długofalowy działalności" (s. 304). 
Widoczne są również powtórzenia oraz nagminne używanie pewnych określeń - mnie na ten przykład niepomiernie irytowało słowo "chlew", którym autorka a za nią jej bohaterowie nazywają znajdującą się w podziemiach uczelni knajpkę. "Idę do chlewa", "siedzimy w chlewie", czy najbardziej szokujące "pijemy kawę w chlewie" sprawiało, że przed oczami miałam stadko umorusanych świnek a nie studentów, było nie było mojej ukochanej historii...

Ponieważ książka, jak już wspomniałam, jest debiutem (moim zdaniem całkiem udanym), pozostaje tylko mieć nadzieję, że pani Magdalena popracuje nad warsztatem i kolejne jej utwory będą już tylko lepsze.

Reasumując - pomimo pewnych potknięć, jest to całkiem niezła książka. Warto dać jej szansę.

piątek, 11 września 2015

Komu książki, komu?

Czas pędzi jak oszalały, już za nami pierwsza dekada września i rok szkolny już się zaczął na dobre. Tu przyznam się szczerze, że dawno nie miałam tak zajętego początku września - normalnie nie wyrabiam na zakrętach :(
No ale nie o tym miało być.

Tak się złożyło, że trochę przez pomyłkę trafiły do mnie dwie książki od Naszej Księgarni. Po konsultacji z miłą panią z wydawnictwa postanowiłam podzielić się tymi książkami z Wami, którzy w ten czy inny sposób trafiliście na mojego bloga. Ponieważ jedna z tych książek przeznaczona jest dla dzieci a druga raczej dla dorosłego czytelnika postanowiłam dorzucić do puli coś pośredniego ze swojej półki, czyli młodzieżówkę.



Tak więc zapraszam na konkurs w którym można wygrać takie oto nagrody (podpisy zlinkowane są do moich opinii na temat tych książek) :

Autograf za milion dolarów

Niepokorne. Klara

Dzika jabłoń
Regulamin konkursu:
  1. Konkurs organizuję ja, czyli właścicielka bloga "Lektury wiejskiej nauczycielki"
  2. Dwie pierwsze książki zostały przekazane przez wydawnictwo "Nasza Księgarnia", natomiast trzecia pochodzi z mojego księgozbioru.
  3. Konkurs trwa od 11.09. do 25.09.2015 r.
  4. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone do 28.09.2015 r.
  5. Odpowiedź na pytanie, informację o wybranej nagrodzie oraz adres mailowy należy zostawić pod tym postem.
  6. Będę wdzięczna za zamieszczenie informacji o konkursie na Waszych blogach lub udostępnienie na FB (tak, tak "Lektury" mają tam od jakiegoś czasu swoją stronę), aczkolwiek nie jest to w żadnym razie warunek udziału.
  7. Wybór zwycięzcy będzie zależał od szczęśliwej ręki mojej prywatnej losowarki, czyli Piotrka.
  8. Ze zwycięzcą skontaktuję się drogą mailową, celem uzyskania danych adresowych potrzebnych do wysyłki książek.
  9. Zadanie konkursowe brzmi: Czytam dużo polskiej literatury, czego dowodem podstrona "Autorzy polscy". Jakiego autora/autorkę, których jeszcze tam nie ma moglibyście mi polecić?