poniedziałek, 30 lipca 2012

Dlaczego nie przepadam za opowiadaniami?

Jak w tytule - nie lubię opowiadań... Dlaczego? A dlatego, że

  • zanim człowiek zacznie czytać, zanim się przyzwyczai do bohaterów, zanim ich polubi (albo wręcz przeciwnie) to opowiadanie się kończy;
  • ograniczenia z powodu cech gatunku sprawiają, że nie ma co marzyć o jakimś pogłębieniu psychologicznym opisywanych postaci;
  • z akcją jest krucho, ile można zmieścić na tych kilku, czy nawet kilkunastu stronach;
  • nawet najlepsi pisarze, którzy tworzą powieściowe hity nie zawsze odnajdują się w tej formie wypowiedzi i trochę przykro się robi, kiedy się tak "na drobne rozmieniają".
Chyba jedynym pisarzem, którego opowiadania czytam z prawdziwym zainteresowaniem jest Artur Conan Doyle. No ale on o Sherlocku pisze, a o nim to chyba nawet horror przeczytałabym z zachwytem.

Ale nie o Sherlocku miało być a o antologii opowiadań fantastycznych pt. "Miecze i mroczna magia". Antologia jest w moim posiadaniu już od dawna (ukłony w stronę Fenrira) ale jej lektura trochę opornie szła - raz, że nie powieść to nie usychał człowiek z ciekawości co będzie dalej, dwa, że rozmaite "dobre dusze" mi kilka razy z półki podprowadziły, więc nawet jak chęć miałam doczytać to nie miałam jak - wreszcie zobligowana lipcową "Trójką e-pik" zawzięłam sie w sobie i skończyłam. A po zakończeniu lektury uczucia mam mocno mieszane...

Jeśli spojrzeć na okładkę, to nawet taki laik, jeśli chodzi o fantastykę,  jak ja może popaść w zachwyt, bo autorami utworów zamieszczonych w antologii  są m.in. Glen Cook, Steven Erikson, Scott Lynch czy Robert Silverberg, czyli jakby nie było mistrzowie gatunku. Niestety jak się przekonałam znane nazwisko nie zawsze jest rękojmią sukcesu. Czytałam te opowiadania i jakoś tak nie do końca mi podchodziły. Właściwie spodobały mi się tylko dwa - "Tides Elba. Opowieść o Czarnej Kompanii" Glena Cooka oraz "Między regałami" Scotta Lyncha.
Szczególnie ten drugi utwór o sesji na magicznym uniwersytecie trafił do mojej wyobraźni - pokusiłabym się o stwierdzenie, że tak mogłaby wyglądać biblioteka na Niewidzialnym Uniwersytecie stworzonym przez Pratchetta, którego znam szczątkowo (ale mam nadzieję zmienić ten stan rzeczy) ale taka jest również opinia osoby znającej Świat Dysku na wylot;)

I jaki jest pożytek z tej lektury? A taki, że jak tylko wygospodaruję trochę wolnego czasu (ha!ha!ha!) to z Cookiem i Lynchem zawrę bliższą znajomość. Z innymi autorami z tej antologii? Nie mówię nie, ale nie będzie to sprawa priorytetowa.

Aha, i proszę aby fani fantastyki nie sugerowali się tą opinią - ja naprawdę nie znam się na fantastyce...

niedziela, 29 lipca 2012

Historia kolejnymi adresami pisana...

Maria Nurowska - jedna z najpopularniejszych polskich pisarek i jedna z nielicznych, którym udało się zyskać popularność poza granicami naszego kraju. Z jej bogatego dorobku literackiego znałam do tej pory tylko sagę "Panny i wdowy", a i po nią pewnie bym nie sięgnęła gdyby nie serial telewizyjny zrealizowany w 1991 roku przez Janusza Zaorskiego.

"Księżyc nad Zakopanem" to swego rodzaju biografia pisarki, chociaż głównym bohaterem nie jest ona sama ale kolejne domy, które w swoim czasie stanowiły jej miejsce na Ziemi. A było tych domów sporo - jej ojciec był leśnikiem i często zmieniał miejsce pracy. Było to po części spowodowane specyfiką zawodu jak również problemami ze Służbą Bezpieczeństwa - pochodził z przedwojennej inteligencji, a jego żona w czasie wojny miała kontakty z  AK, to wystarczyło aby rodzina znalazła się w kręgu zainteresowania "bezpieki". Tak więc dzieciństwo Marysi upływało w coraz to nowych leśniczówkach a kiedy już dorosła to również nigdzie długo nie mogła znaleźć miejsca - zmieniała kolejne mieszkania i cały czas szukała domu, który mogłaby nazwać swoim. Raz miał to być zrujnowany dworek na Podlasiu, kiedy indziej willa w nadmorskiej miejscowości, wreszcie dom pod Gubałówką.

Niejako mimochodem, pomiędzy opisami kolejnych perturbacji z różnego rodzaju fachowcami budowlanymi (swoją drogą temat na osobną książkę) podaje Nurowska pewne fakty ze swojego życia, tak prywatnego jak i artystycznego. I właściwie nie do końca wiadomo czy były to najważniejsze wydarzenia w jej życiu, które w jakiś sposób ukształtowały kobietę, pisarkę, matkę i babcię, czy po prostu pamięć powiązała je ściśle z opisywanymi budynkami. 

Książkę czyta się szybko, bowiem Nurowska potrafi zaciekawić, nawet kiedy opisuje balustradę przy schodach i tę łatwość narracji należy zaliczyć na ogromny plus tej książki. Czytelnik ma wrażenie, że siedzi z kubkiem gorącej herbaty na werandzie z widokiem na tatrzańskie turnie i słucha wspomnień gospodyni. A wspomnienia jak to wspomnienia - nie przychodzą w kolejności chronologicznej, ot jakiś drobiazg, który zauważymy kątem oka przywołuje wizje z przeszłości, pojawiają się dygresje, przeskakujemy z tematu na temat...

I moim zdaniem tak trzeba tę książkę traktować - jako garść wspomnień, którymi Maria Nurowska chciała się podzielić z czytelnikami, bo jeśli ktoś szuka typowej biografii z datami, przypisami i odnośnikami to srodze się zawiedzie bo to nie taka książka jest. Na taką "prawdziwą" biografię Marii Nurowskiej będziemy musieli jeszcze poczekać.

sobota, 28 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień siódmy: "Historia o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie"

Rozpoczynając ten tydzień zastanawiałam się którą z powieści Kraszewskiego zostawić sobie na dzisiaj - na dzień dwusetnej rocznicy urodzin wielkiego pisarza. I w pewnej chwili mnie olśniło - no jak to którą? - tę od której wszystko sie zaczęło...

Akcja powieści toczy się w latach 80-tych XVII wieku, za czasów króla Jana III Sobieskiego. Janasz Korczak to sierota wychowany przez miecznikostwo Zboińskich, daleki powinowaty pana miecznika. Jest rok 1683, szykuje się wyprawa wiedeńska na którą wybiera się również miecznik Zboiński. Tymczasem sprawy majątkowe wymagają wizyty w leżącym nieopodal Kamieńca Podolskiego Gródku, którym zarządza niejaki Dorczak. Sądząc, że wyprawa nie będzie zbyt niebezpieczna, bo Turcy i Tatarzy pociągnęli pod Wiedeń do Gródka udaje się pani miecznikowa z córką Jadwigą, natomiast Janasz dowodzi niewielkim oddziałem zbrojnych mających ochraniać podróżujące kobiety.
Na miejscu okazuje się, że Dorczak jest, delikatnie mówiąc, nierzetelnym dzierżawcą, że nie wszyscy Tatarzy poszli pod Wiedeń i podróż, która wydawała się miłą rozrywką staje się śmiertelnie niebezpieczna. A jakby tego było mało miecznikowa zauważa, że siostrzano-braterskie relacje pomiędzy Jadzią i Janaszem przybierają całkiem inne zabarwienie...

"Historię o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie przeczytałam w wieku lat trzynastu, kiedy to po paskudnej operacji musiałam przez kilka tygodni leżeć plackiem w szpitalu a potem w domu - połknęłam wtedy m.in."Trylogię", "Quo vadis", "Przeminęło z wiatrem" i "Cichy Don" oraz wspomnianą książkę Kraszewskiego. To było pierwsze spotkanie z pisarzem i bardzo dla mnie udane. Na fali zachwytu złapałam wtedy również "Starą baśń", która była w zestawie lektur dodatkowych do klasy VII lub VIII i, jak to już przy okazji tamtej książki pisałam, poległam niestety...

Co takiego zachwyciło mnie w tej książce? Po pierwsze intryga - wydarzenia pędzą jedno po drugim, są potyczki, ucieczki, ukryte skarby, nieszczęśliwa miłość, cudowne zbiegi okoliczności czyli wszystko co składa się na typową przygodówkę. Kraszewski stworzył typ powieści historyczno-przygodowej, którą później do mistrzostwa doprowadził Sienkiewicz pisząc swoją "Trylogię".
 Bohaterowie powieściowi są różnorodni, reprezentują wszelkie stany ówczesnego społeczeństwa, Kraszewski niezwykle plastycznie opisuje życie na kresach Rzeczpospolitej, życie w ciągłym strachu przed napadami tatarskimi i tureckimi, prowadzi nas do szlacheckich dworków oraz na królewskie komnaty, ukazuje mentalność ludzi schyłku Rzeczpospolitej szlacheckiej, gotowych na największe nawet niebezpieczeństwa w imię honoru. Wszystko to jest jednak tylko tłem dla pięknej, niezłomnej, niemal idealnej miłości jaka połączyła Janasza i Jadzię. Miłości zdawałoby się niemożliwej do spełnienia...

A przecież książki o takiej właśnie miłości lubimy najbardziej, prawda?

piątek, 27 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień szósty: "Pułkownikówna"

Podtytuł powieści o której dzisiaj chcę napisać brzmi "Historia prawdziwa z czasów saskich", więc siłą rzeczy po przeczytaniu (a właściwie po przypomnieniu sobie lektury sprzed kilkunastu lat) zastanawiałam się na czym ta "prawdziwość" polega. W powieści występują postacie historyczne, chociażby pani wojewodzina nowogródzka Barbara z Zawiszów Radziwiłłowa, jej mąż Michał czy jeden z bardziej znanych przedstawicieli tej rodziny Karol Stanisław "Panie Kochanku"a w annałach z tamtego okresu można znaleźć wzmiankę o procesie z 1741 roku pomiędzy pułkownikówną Borkowską a horodniczym Iwanowskim. Jednak równie prawdopodobnym jest chyba stwierdzenie, że historia panny Tekli Borkowskiej i jej zalotników jest opisem zjawiska, które jakże często miało miejsce w realnym świecie, a śmiem twierdzić, że i dzisiaj od czasu do czasu możemy się z nim spotkać.

Według opinii publicznej pułkownikówna Tekla Borkowska była najpiękniejszą panną w całym nowogródzkim. Do Pacewicz w których mieszkała razem z matką zjeżdżały się tłumy gości aby chociaż popatrzeć na piękną panienkę. Borkowscy należeli do średniozamożnej szlachty, jednak matka, a i po trosze córka, roiły, że Teklunia ze swoją nadzwyczajną urodą powinna zrobić jakąś niesamowitą matrymonialną karierę. Do jej zalotników zaliczał się bowiem jeden z Sapiehów (co prawda z bocznej linii, ale zawsze to Sapieha), pojawił się również jakiś Ogiński, a i bogatej szlachty z okolicy też nie brakowało, z której najpoważniejszymi kandydatami byli panowie Filipowicz i Iwanowski. Miała panna jeszcze jednego wielbiciela, chociaż tez zupełnie nie mieścił się w tym co określano dobrą partią - był bowiem pan Lenkiewicz brzydki, nieco zezowaty, biedny i bez paranteli, tak, że nikt nie brał go na poważnie jako kandydata na męża urodziwej Tekli.

Prócz urody miała panna całkiem nieźle umeblowaną główkę, chociaż powszechna adoracja wbiła ją trochę w pychę - ale tu nie ma się czemu dziwić, bo nawet święty by nie był sie w stanie oprzeć tym płynącym z każdej strony zachwytom. Majątkowo też panie Borkowskie nieźle stały, aczkolwiek procesowały się z niejakim Żywultem, i chociaż sprawiedliwość była po ich stronie to wynik procesu wcale nie był pewny. Tym bardziej, że Żywult udał się pod opiekę wojewodziny Radziwiłłowej, która szczerze i serdecznie Borkowskich nie lubiła...

Kraszewski bardzo dokładnie opisuje tutaj działanie trybunałów tamtego okresu, gdzie nie wystarczyło mieć racji, trzeba jeszcze było znaleźć możnego protektora, bo bez niego najbardziej nawet proste sprawy mogły przybrać całkiem niespodziewany obrót. Mamy tu również opisy życia średniej szlachty, która nie musi się sama zajmować gospodarstwem, na którą pracują rzesze pańszczyźnianych chłopów, a panowie bawią się do upadłego.
Sama tytułowa bohaterka, chociaż Kraszewski odmalowuje ją bardzo pochlebnie, nie budzi jakoś sympatii (przynajmniej mojej nie wzbudziła) i nieszczęścia które stają się jej udziałem jakoś niespecjalnie mnie poruszyły.

Ale sama książka całkiem niezła jest i czyta się ją z przyjemnością.


czwartek, 26 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień piąty - "Bracia rywale"

Historia o dwóch braciach zakochanych w tej samej pannie to kolejna z powieści obyczajowych Kraszewskiego, której akcja toczy sie w czasach saskich, gdzieś we wschodnich dzielnicach kraju - tym razem na Lubelszczyźnie. Pisarz, który w tamtych okolicach spędził dzieciństwo i młodość, miał pewnie okazję zapoznać się z różnymi miejscowymi historiami opowiadanymi już to we dworze jego babki, już to w czasie różnego rodzaju spotkań towarzyskich. I pewnie niejedna z tych historii stała się później podstawą jego powieści obyczajowych.

Wacek i Wicek Paczurowie to dwaj bracia, którzy po śmierci rodziców trafiają na wychowanie do stryja, księdza Celestyna Paczury, osiadłego na probostwie w Borusławicach. Ksiądz, chociaż sam niezbyt zamożny stara się zapewnić chłopcom wikt i opierunek a w stosownym czasie posyła ich do szkół do Lublina aby zapewnić im jak najlepsze warunki do wejścia w dorosłe życie. 
Sąsiadem Borusławic był mieszkający w Zalesiu pan starosta Śniehota, którego proboszcz szanował, ale z racji jego namiętności do procesowania się nie darzył specjalną sympatią. Jako, że starostwo nie mieli  dzieci pani Śniehotowa brała na wychowanie dziewczęta, które później jak własne dzieci wyposażywszy za mąż wydawała. Starosta, nie chcąc być gorszym od żony zaproponował księdzu pomoc finansową przy edukacji chłopców, ale w zamian żądał, żeby część wakacji u niego spędzali. Tam też Wacek i Wicek po raz pierwszy ujrzeli jedną z wychowanic starościny - pannę Konstancję Rewnowską. I obydwaj się w niej na zabój zakochali, co, jak łatwo się domyślić bardzo ochłodziło braterskie przywiązanie zmieniając je nieomal w nienawiść...

Książka, jak na Kraszewskiego, jest bardzo krótka, nieco ponad 100 stron, więc i jej lektura nie zajmuje zbyt wiele czasu. Niewiele też tutaj znajdzie czytelnik opisów obyczajów - czytając odniosłam wrażenie, że miał autor pomysł na coś bardziej obszernego, ale później zmienił zdanie i żeby się pomysł nie zmarnował szybko przeszedł do rozwiązania intrygi i zakończenia utworu. O prawdopodobieństwie tej tezy może świadczyć fakt, że początkowo akcja toczy się dosyć wolno i rozwlekle, a w pewnym momencie rusza z kopyta i ani się człowiek obejrzy a czyta ostatnie zdanie. I dodam jeszcze, że jest to jedyna w moim dotychczasowym czytelniczym dorobku (oczywiście jeśli o prozę Kraszewskiego chodzi) powieść po której czuję niedosyt...

Jakby nie było sympatyczna lektura na krótki letni wieczór.

środa, 25 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień czwarty - "Sąsiedzi"

Za czasów saskich, gdzieś koło Kobrynia leżały po sąsiedzku dwa majątki - Serhinia i Łopatycze. Właścicielem tej pierwszej jest strukczaszyc  Hojski natomiast w drugiej osiadła rodzina Czemeryńskich. Hojski jest wdowcem, gospodarstwo prowadzi mu siostra, natomiast jedyny syn po ukończeniu nauk w szkołach przysposabia się pod okiem ojca do objęcia gospodarstwa. Dwór w Serhini to typowa posiadłość średniej szlachty, gdzie hołduje się starym obyczajom, żyje oszczędnie i dosyć prosto. Zupełnie inaczej w Łopatyczach - pan sędzia stara się prowadzić dom modny, córka jedynaczka  ma francuską bonę, nikt za specjalnie nie liczy się z pieniędzmi a i rachunkami gospodarz głowy sobie nie zawraca.
Te dwa domy już na pierwszy rzut oka diametralnie różne mają jedną rzecz, która je łączy - na granicy majątków leży sianożęć do której pretensje roszczą sobie obydwa dwory i przy której rokrocznie odbywają sie regularne bitwy pomiędzy chłopami z Sierhini i Łopatycz. 

Akcja powieści "Sąsiedzi" rozpoczyna się właśnie po takiej dorocznej bijatyce, jednak w tym roku wzbogaciła się ona o dodatkowy element, jako że w starciu ranny został panicz Erazm Hojski próbujący rozdzielić walczących. Krew szlachecka musi być pomszczona, nawet jeśli wytoczono ją przypadkiem - ojciec Erazma już niemogący znieść sąsiada rozjątrzył się jeszcze bardziej na sędziego i poprzysiągł mu zemstę. Nie bez znaczenia była tu działalność niejakiego Kaczora, który będąc szlachcicem bez majątku wysługiwał się bogatszym od siebie, a że lubił intrygować to przenosił plotki między Sierhinią i Łopatyczami i z powrotem, dodając również co nieco od siebie. I tak konflikt rozwija się coraz bardziej i tak naprawdę błahy powód prowadzi do bardzo poważnych skutków.

Nienawiść pomiędzy seniorami rodu przenosi się również na młode pokolenie czyli pana Erazma Hojskiego i pannę Leonilę Czemeryńską. Jednak kiedy dochodzi do spotkania twarzą w twarz budzą się w nich całkiem inne uczucia...

"Sąsiedzi" to jedna z mniej znanych powieści Kraszewskiego a szkoda. Może nie jest specjalnie nowatorska jeśli chodzi o tematykę, a i zakończenie nie jest zbyt trudne do przewidzenia ale historia opowiedziana jest barwnym językiem, autor ukazuje obyczajowość szlachty tamtego okresu, spotkania towarzyskie, zamiłowanie do konfliktów, uwielbienie dla cudzoziemszczyzny, a wszystko opisane jest z pewnym przymrużeniem oka i niejaką dozą złośliwości.
Wydaje mi się, że Kraszewski starał się nie stawać po żadnej stronie konfliktu, jednak w miarę rozwoju akcji daje się wyczuć pewna "nierówność" jeśli chodzi o kreację Hojskiego i Czemeryńskiego i nawet niezbyt wnikliwy czytelnik powinien zauważyć, która z prezentowanych postaw jest bliższa autorowi.

Jakby nie było powieść godna polecenia.


wtorek, 24 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień trzeci: "Wilczek i Wilczkowa"

Powieść o której dzisiaj słówkilka chciałam napisać czytałam po raz pierwszy jako nastolatka i ogromnie wzruszona byłam losem tytułowej bohaterki. Po raz drugi przeczytałam ją w ubiegłym tygodniu i... zero wzruszeń. Jak to jednak odbiór książki zależy od wieku i doświadczenia czytelnika...

"Wilczek i Wilczkowa" to powieść obyczajowa, której akcja toczy się w XVIII wieku na Rusi i Podlasiu, gdzie swoje wioski ma pan chorąży Kacper Wilczek. Jest to człek już wiekowy, ale w młodości niejedną głowę poranił a i w dojrzałym życiu różnego rodzaju procesami, zajazdami i burdami nie gardził. Żona zmarła mu już wiele lat temu i sam wychowywał jedynego syna Michała. Pamiętając błędy swojej młodości syna trzymał krótko, na nic mu nie pozwalając, a syn starał się ojcu nie wchodzić w drogę. Aby ostatecznie uchronić jedynaka przed pokusami życia postanowił go pan Kacper ożenić. Wybór padł na córkę sąsiadki, gospodarną, spokojną i dosyć ładną pannę Agnieszkę. Rodzice uzgodnili wszystko między sobą i pan Michał rozpoczął konkury. Agnieszka spodobała mu się, jednak panna uczciwie mu wyznała, że kocha innego. Michał się tym nie zraził, a zresztą nikt wtedy nie zważał na uczucia młodych, małżeństwo zaś było kontraktem mającym połączyć majętności i nazwiska.
Wyprawiono ślub i weselisko, panna Agnieszka stała się panią Wilczkową i młode małżeństwo osiadło w jednej z wiosek wyznaczonych im przez starego Wilczka. Żona zajęła się gospodarstwem, wkrótce pojawił się synek, ale w dalszym ciągu nie darzyła męża większym uczuciem. Wszystko było jeszcze we względnym porządku dopóki żył stary Wilczek, ale po jego śmierci Michał pokazał jaki jest w istocie - awanturnik, szaławiła, złośliwiec i wiarołomca.

"Wilczek i Wilczkowa" to studium niedobranego małżeństwa - Michał, hulaka i utracjusz to prawdziwy krzyż pański dla dobrej, łagodnej i pracowitej Agnieszki, wzorowej żony i matki. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że historia stworzona przez Kraszewskiego opowiada o przemocy domowej, relacje małżonków to typowa zależność kat - ofiara. Agnieszka nie chce porzucić męża pomimo, że do tego kroku namawia ją jej własna matka (rzecz dzieje się w czasach saskich, kiedy rozwody stały się zjawiskiem powszednim), a swoją determinację tłumaczy świętością i nierozerwalnością przysięgi małżeńskiej. Z pokora przyjmuje wszystkie upokorzenia, nie dając po sobie poznać, że ją to rani.

Jak wspomniałam na początku przy pierwszym czytaniu tej książki oblałam losy Agnieszki gorącymi łzami, natomiast teraz, po tych ponad 20 latach zwyczajnie mnie ta dziewczyna wkurzyła... Swoją powolnością, godzeniem się na traktowanie bez żadnego szacunku a nawet rękoczyny. Nie mówię, że powinna małżonka wytrzaskać po gębie, ale niewiele trzeba było aby małżonka doprowadzić do pionu - tak naprawdę to ona utrzymywała dom i bez niej pan Michał nie przetrwałby nawet roku.
I żeby postawić sprawę jasno - w żadnym wypadku nie jestem jakąś sfiksowaną feministką, ale życie mnie nauczyło, że wiele takich Agnieszek jest katowanych przez mężów pokroju pana Michała na własne życzenie...

Czy lekturę polecam? I tak i nie - dla wielbicieli pisarza pewnie tak, dla szukających beznadziejnych historii z życia również. Dla innych niekoniecznie.

PS. Moje książka to takie "dwa w jednym", ale ponieważ powieści w żaden sposób się ze sobą nie wiążą recenzja "Sąsiadów" pojawi sie osobno:)

poniedziałek, 23 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień drugi: "Hrabina Cosel"

Jeżeli wierzyć BiblioNETce (a ja jej wierzę) to "Hrabina Cosel" jest na drugim miejscu pod względem popularności jeśli chodzi o powieści Kraszewskiego - na pierwszym jest oczywiście "Stara baśń". 

Akcja powieści toczy sie w pierwszej połowie XVIII wieku, kiedy Saksonią oraz Polską włada August II z dynastii Wettinów, z racji swojej ogromnej siły zwany Mocnym. Oprócz owej legendarnej tężyzny cechowała króla jeszcze jedna rzecz, a mianowicie zamiłowanie do płci pięknej. Można powiedzieć, że w tym akurat aspekcie swojego życia okazał się król modelowym wręcz demokratą, nie zwracał uwagi na pochodzenie czy status materialny swoich partnerek i na równi traktował praczkę i hrabinę. Większość z tych przygód była krótkotrwała, zdarzyło się jednak królowi kilka dłuższych romansów a jeden z nich stał się tematem powieści Kraszewskiego. 

Anna Konstancja von Brockdorf była od sześciu miesięcy żoną ministra Adolfa von Hoyma kiedy w karnawale 1704 roku po raz pierwszy zetknęła się z Augustem. Spotkanie to miało taki skutek, że w przeciągu trzech miesięcy przeprowadzono separację Anny z mężem, a pod koniec roku została oficjalną metresą władcy, który przyspieszył jej rozwód i nadał tytuł hrabiowski. Od tej pory znana była jako Cosel i przez kolejne 10 lat grała pierwsze skrzypce na saskim dworze. Król zauroczony jej urodą, wdziękiem i młodością finansował wszystkie zachcianki, obsypywał podarkami i łaskami. Niestety, nigdy nie był szczególnie stały w uczuciach i romans z Cosel nie przeszkadzał mu w korzystaniu z wdzięków innych pań. Wreszcie kilkuletni związek zaczął ciążyć monarsze, a na horyzoncie pojawiła się nowa miłość. Cosel jednak nie chciała się z tym pogodzić i rozpoczęła nierówną walkę z Augustem...

Biorąc pod uwagę, że sporo już książek Kraszewskiego przeczytałam am chyba prawo wyrazić opinię, że  na 99% (zawsze sobie jakiś margines błędu trzeba zostawić) "Hrabina Cosel" to największy diament w jego dorobku artystycznym. Są oczywiście opisy przyrody, wnętrz pałacowych czy też fizjonomii osób występujących w powieści - w końcu to Kraszewski. Jest też kilka wtrętów na temat sytuacji politycznej czy wydarzeń historycznych mających miejsce w tamtym czasie. Ale najważniejsza jest historia rozgrywająca się między Anną a Augustem, targające nimi uczucia i emocje. Kraszewski niezwykle sugestywnie ukazuje zmiany jaki zachodzą w Annie, która z prowincjonalnej piękności zmienia się w damę będącą niekoronowaną władczynią drezdeńskiego zamku. 

I dla tej pięknej chociaż naznaczonej nieszczęściem miłości warto przeczytać tę książkę.

niedziela, 22 lipca 2012

Tydzień z JIK-iem - dzień pierwszy: "Zygmuntowskie czasy"

Wiadomym czynimy, lubo i przypominamy tym, co sprawy znajomość mają, że za dni kilka, 28 dnia miesiąca lipca, w sam dzień św. Wiktora papieża obchodzić będziem 200 rocznicę urodzin wielkiego luminarza polskiej literatury Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Rok już prawie mija jak zacne grono Ichmości i Ichmościów zebrawszy się radziło jak ów dzień uroczysty uczcić i naszego czcigodnego jubilata, któren zapewne z ukontentowaniem na nas spogląda z którejś niebieskiej połaci godnie uhonorować. Debaty nie trwały długo i ustalono co następuje: aby uczcić wielkiego człowieka z piórem w ręku na chleb w pocie czoła pracującego będziem czytać owo co jego umysł stworzył a pewna ręka na papier przelała. Jako, że autor nadzwyczaj pracowity był to bez wielkiego trudu będziem mogli owych ksiąg przeczytać tyle ile lat by sobie on sam liczył, gdyby dobry Ojciec nasz niebieski zezwolił mu bytować na ziemi na wzór biblijnego Matuzalema.
Zacne grono, wśród którego i moja niegodna osoba sie znalazła zabrało się powziętą uchwałę spełniać, czego dowody w specjalnym dokumencie znaleźć można.

Jako, że od najmłodszych lat wielcem ciekawa była przeszłych dziejów naszych umyśliłam sobie poznać te księgi naszego Jubilata, które o tem temacie traktowały, rojąc sobie, że uda mi sie w przeciągu roku przeczytać ich dwadzieścia i dziewięć. I pewnie by się udało, gdyby nie rozmaite utrapienia i kłody przez los pod nogi rzucane - już to niemożność dostania niektórych dzieł, już to choróbska rodzinę nękające, już  to rozmaite terminy, które każdy z pracy rąk własnych sie utrzymujący z własnego doświadczenia poznał. Z ksiąg zaplanowanych przeczytałam 20, kolejna w domostwie moim się znajduje, ale waga jej tak wielka, że mocą żadną w tych dniach zapoznać się z nią nie dam rady...

Aliści kiedym przy okazji zapełniania nowych półek w bibliotece poupychane w najróżniejszych kątach domu foliały wyciągać zaczęła, odnalazło się ksiąg Kraszewskiego kilka którem jako dziecię nieletnie lubo dorastające dziewczę czytała, a które nieco już zapomniane pamięci mojej powrócić postanowiłam. Zebrało sie tych historii przedziwnych siedem i tak myśl nowa w głowie mojej powstała, aby ostatni tydzień oczekiwania na jubileusz uczcić opisaniem tych dawnych lektur.
 Zaczynajmy więc...

*************************************************************************

Działo sie to w końcowych miesiącach panowania Zygmunta Augusta, ostatniego władcy z rodu Jagiellonów. Do stołecznego miasta Krakowa przybyło dnia jednego młodziutkie chłopię - Maciek Skowronek, ubogi sierota, któren nie bardzo wiedząc co ze sobą ma czynić, a spotkawszy żaczków krakowskich wpisał sie na uniwersytet. Jednak kariera naukowa nie była mu pisana, bo choć samotny i ubogi wzbudzał przecie ciekawość niezwykłą kilku osób - starego szlachcica z Rusi, Żyda Hangolda, któren kampsorem był u żaków (udzielał potrzebującym studentom pożyczki na procent), tajemniczej żebraczki Agaty czy dworzan jednego ze wschodnich książątek. Jedni interesowali się Maćkiem z dobroci sera, jednakowoż byli i tacy, którzy szykowali mu zgubę. 
 Kimże jest ów młodzieniaszek, kim jego rodzice, o których on sam nic pewnego nie wie, a ma jedynie gdzieś w pamięci obraz matki i szczęśliwego, choć krótkiego dzieciństwa? Dla kogo stanowi tak wielkie zagrożenie, że nie waha się ów wróg ukryty nastawać na jego młode życie? I któż w ostatecznej rozgrywce zwycięży - obrońcy Maćka czy jego prześladowcy?

Opinia już współczesną polszczyzną będzie, bo z tą stylizacją to strasznie długo schodzi;)

"Zygmuntowskie czasy" to powieść przygodowa, jednak Kraszewski nie byłby sobą gdyby nie wrzucił do niej opisów obyczajowych. I tak Maciek wpada w coraz to nowe kłopoty z których udaje mu się wyjść cało dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności lub też pomocy przyjaciół, dowiaduje się kim jest i kto czyha na jego życie jak również udaje mu się powrócić na łono rodziny. Wszystko to dzieje sie w XVI-wiecznym Krakowie - autor maluje przed nami akademię, obyczaje żaków, życie codzienne mieszczan, bractwo żebracze a i do domu bogatego Żyda możemy zajrzeć. 
Akcja powieści przenosi nas również w  inne miejsca - do zamku w Knyszynie, gdzie Zygmunt August ostatnich chwil dożywa, otoczony czarownicami, dworakami, sokołami (tak nazywał swoje... hmm... przyjaciółki), którzy na wszelkie sposoby starają sie jak najwięcej wydrzeć dla siebie, do Wilna, które w tamtym okresie niemal zupełnie wyludnione było po przejściu zarazy, na Podole i do Turcji, gdzie jeden z bohaterów przez lat kilkanaście przebywał w niewoli. 
A i bohaterowie nadzwyczaj różnorodni są - żacy, mieszczanie, magnaci, szlachta uboga, duchowieństwo - cały przekrój ówczesnego społeczeństwa ukazał Kraszewski w tej powieści.

Wydaje mi się, że to jedna z lepszych powieści Kraszewskiego - szybka akcja, ciekawie zarysowane postacie, plastyczne opisy sprawiają, że nie chce się jej odkładać na półkę tylko niecierpliwie czytać co dalej będzie z Maćkiem sierotą.

piątek, 20 lipca 2012

Rozliczenia z przeszłością

Wakacje, chociaż spędzane w domu to w dalszym ciągu są wakacje. A więc i lektury takie bardziej lekkie sobie wybieram - troszkę kryminału, jakieś czytadełko babskie, coś do śmiechu, normalka... A najlepiej jak książeczka jest taka wielofunkcyjna - znaczy się łączy ze sobą wszystkie te cechy. I taką właśnie książkę przeczytałam dzisiaj.

Olga Rudnicka to młoda pisarka o której pierwszy raz usłyszałam przy okazji ubiegłorocznego hitu pt. "Natalii 5" a książka "Martwe Jezioro" o której chcę kilka słów napisać to jej literacki debiut, który światło dzienne ujrzał w 2008 roku.

Beata Rostowska jest młodą niezależną kobietą, pracuje w firmie konsultingowej, ma najlepszą przyjaciółkę Ulę z którą wspólnie wynajmuje mieszkanie i która koniecznie chce ją wyswatać ze swoim bratem Jackiem. Tymczasem Beacie ani w głowie amory - przez przypadek odkryła, że człowiek, którego przez całe życie uważała za swojego ojca z całą pewnością nim nie jest. Ponieważ z rodziną nigdy nie była zbyt blisko, rodzice nawet w dzieciństwie się nią zbytnio nie przejmowali, a od dwóch lat zupełnie zerwali ze sobą kontakt Beata postanawia znaleźć swojego prawdziwego tatę lub nawet obydwoje rodziców, bo dopuszcza możliwość, że została adoptowana. Wynajęty detektyw odkrywa przed nią jednak jeszcze bardziej szokującą prawdę...

Tymczasem rodzina przypomina sobie o istnieniu Beaty i zaskoczona dziewczyna otrzymuje zaproszenie na ślub młodszej siostry Ani. Początkowo nie chce jechać, ale później dochodzi do wniosku, że wizyta w rodzinnym domu może stać się okazją do wyjaśnienia tajemnic z przeszłości.

Już na miejscu dociera do niej, że zaproszenie nie było bezinteresowne, a tajemnic i niedomówień przybywa...

"Martwe Jezioro" to dobra książka - no może bez fajerwerków, ale trzeba pamiętać, że to debiut powieściowy młodej dziewczyny - w chwili premiery autorka miała 20 lat. Niezły pomysł, przemyślana kompozycja, kilku ciekawie zarysowanych bohaterów to zdecydowanie atuty tej książki. Co prawda od razu wiadomo kto jest "dobry" a kto "zły", ale takie czarno-białe podziały trafiają się nawet najlepszym. Na plus historii trzeba też dodać niebanalne zakończenie - na takie wyjaśnienie rodzinnych tajemnic w życiu bym nie wpadła. 
Autorka nie mnoży pobocznych wątków, pisze prostym językiem co sprawia, że książkę czyta się może nie z zachwytem, ale z przyjemnością.

Porównując "Martwe Jezioro" z "Nataliami" widać drogę jaką autorka przebyła w ciągu tych kilku zaledwie lat. I to cieszy oraz napawa optymizmem na przyszłość, że jeszcze nie jeden raz Olga Rudnicka zaskoczy nas swoją pomysłowością i poczuciem humoru.

A i na koniec dodam, że książka doczekała się kontynuacji pt. "Czy ten rudy kot to pies?" 

czwartek, 19 lipca 2012

O dzieciństwie w dwóch odsłonach

ODSŁONA PIERWSZA - LITERACKA

Mam przed sobą bardzo sympatyczną książeczkę, którą nabyłam w promocji w Weltbildzie - tak trochę przez przypadek...
Niech żyją takie przypadki:)

Autorem książki "Pitu i Kudłata dają radę" jest Leszek K. Talko, dziennikarz i autor kilku książek na temat dzieci pisanych z pozycji rodzica tych ostatnich. Tym razem jednak narratorami są dzieci, które obserwują świat i dorosłych i niezmiennie dochodzą do wniosku, że dorośli są tacy dziwni...

Siedmioletni Pitu i jego o rok młodsza siostra nazywana Kudłatą opowiadają o swoich szkolnych przygodach (I klasa i "zerówka"), o zabawach z kolegami, o konfliktach między sobą nawzajem ale przede wszystkim opowiadają o swoich rodzicach.

Jako, że moje własne dziecię jest rówieśnikiem bohaterów książki to wielokrotnie czułam się jakbym to o swojej rodzinie czytała - od dawna już wiem, że dzieciaki są świetnymi obserwatorami, w mig wyłapią wszystkie nieścisłości i o ile nie słyszą zaproszenia do posprzątania pokoju, to każdą inną rzecz (a przede wszystkim taką, która się zupełnie nie nadaje dla ich uszu) wyłapią bez problemu a następnie podzielą się nią radośnie z całym światem. Ku oczywistej konsternacji rodziców...

Książeczkę czytałam razem z Piotrusiem i normalnie kulaliśmy sie obydwoje ze śmiechu. Kilka razy dołączył do nas mój mąż, który bawił sie tak samo świetnie jak my ale na koniec stwierdził, że chyba by uciekł z domu gdyby miał pod bokiem takie dwa potwory...

Może i potwory, ale dzięki nim dorośli mogą spojrzeć na siebie z nieco innej perspektywy i co ważne zrozumieć niektóre mechanizmy kierujące naszymi milusińskimi. A wszystko podane w żartobliwej formie - bo ten dopisek na okładce "Dla fanów Mikołajka" jak najbardziej prawdziwy jest.

I na koniec ulubiony cytat mojego dziecka : "Tata mówi, że dziewczynek nie bije się nawet kwiatem, więc nie bijemy ich kwiatami, tylko normalnie gałęziami albo rękami."
Mam nadzieję, że do września o nim zapomni...

*****************************************************
ODSŁONA DRUGA - WSPOMNIENIOWA



Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu.

Dziś przyszła pora na... Ulubione symbole dzieciństwa:)


Symbolem, choć raczej nie ulubionym, mojego dzieciństwa był stan wojenny. Oczywiście największym nieszczęściem był brak Teleranka (naprawdę go nie było) ale oprócz tego uczciwie mówiąc to nas dzieciaki ten stan dosyć ucieszył - bo zawieszono lekcje w szkole aż do stycznia;)
No ale jako dziecko polityką się nie interesowałam (to mi do dzisiaj zostało) a najważniejsze były:


Telewizor beryl 102

Czarno-biały, zakupiony w 1975 roku, dotrwał do połowy lat 90-tych i dalej działał tylko rodzina dojrzała do zakupu kolorowego telewizora i staruszek poszedł w odstawkę. Z boku miał takie pokrętło do zmiany kanałów - zupełnie niepotrzebne, bo tylko I program u nas na wsi odbierał a "dwójki" tośmy się doczekali wiele lat później.


Teleranek
Niedzielna audycja nadawana o godzinie 9.00. Były w niej stałe działy "Zrób to sam", "Niewidzialna ręka", kącik przyrodniczy i pewnie jeszcze coś, ale już nie pamiętam niestety. Najważniejszy jednak był film na zakończenie - i tu, o dziwo nie kojarzę żadnych radzieckich produkcji, najczęściej były to nasze rodzime seriale (chociażby "Czterej pancerni", "Wakacje z duchami" czy "Podróż za jeden uśmiech") a i amerykańskie też się trafiały.


Lato z radiem
Jeden z najpopularniejszych programów radiowych prowadzony przez wiele lat przez Tadeusza Sznuka - i to jego głos nierozerwalnie kojarzy mi się z tą audycją. Grali fajną muzykę - do dzisiaj jeszcze gdzieś w domu są taśmy z nagraniami piosenek z tego programu.


Magnetofon "Kasprzak"
Własność mojego młodszego brata, który łaskawie od czasu do czasu mi go pożyczał. Oryginalnych kaset mieliśmy mało, ale kupowało się tzw. 90-tkę (można było nagrać 90 min muzyki) i nagrywało się z radia. Wszyscy musieli być cicho, bo nagrywanie wyglądało tak, że przystawiało się magnetofon do radia a on oprócz muzyki nagrywał wszystkie dźwięki dookoła.
A później brało się takie kasety na szkolne zabawy i można było szpanować przed płcią przeciwną;)
Kurczę, teraz do mnie dotarło, że przyznałam się do piractwa... Ale to już chyba przedawnione będzie?


Rower składak
Wymarzony prezent komunijny - ja niestety dostałam chyba dopiero w czwartej klasie i to tylko dlatego, że istniało realne zagrożenie, że sobie kark skręcę jeżdżąc na rowerze taty, który nie dość, że za duży to miał rurkę utrudniającą wsiadanie i zsiadanie z pojazdu.


Guma "Donald"
Niedostępna w normalnych sklepach, kupowana w Pewex-ie za walutę amerykańską... Oczywiście u nas na wsi takich cudów nie było, ale jak ktoś miał rodzinę w mieście, a jeszcze lepiej za granicą, to od czasu do czasu taką "Donaldówką" wzbudzał zazdrość u innych dzieciaków. Sama guma nic specjalnego, ale najważniejsze były króciuteńkie komiksy dołączane do niej. Za "Historyjkę" z gumy można sie było całkiem nieźle obłowić.


Budka Suflera
Tu komentarz jest chyba zbędny, a jak jeszcze Andrzejczaj "Jolkę" zaśpiewał... Odlot...


Czekolada wawelska
Najpyszniejsza na świecie. Do dzisiaj pamiętam ten smak... Żadna inna jej nie dorówna...


Harcerstwo
Najpierw drużyna zuchowa a później harcerska - podchody, biwaki, ogniska, wieczornice w harcówce a latem wyjazd na obóz lub NAL (Nieobozowa Akcja Letnia) w miejscu zamieszkania. Dzięki letnim obozom harcerskim po raz pierwszy byłam nad morzem czy na Mazurach. 
A obozy wyglądały całkiem inaczej niż teraz - leśnictwo wyznaczało teren pod namioty, trzeba było sobie samemu te namioty rozbić (a z taką wojskową 10-tką to opornie szło), złożyć kanadyjki (łóżka takie), ogrodzić teren... A później warty, służba w kuchni, prace porządkowe - trzeba się było narobić, ale jak wieczorem zapaliło się ognisko to wszystko szło w niepamięć...


Świat Młodych
Gazeta dla nastolatków, ukazywała się trzy razy w tygodniu - największe branie miał numer sobotni, bo były w nim plakaty, teksty piosenek i generalnie o muzyce był. Ostatnia strona to był zawsze komiks - to były moje pierwsze spotkania z Kajkiem i Kokoszem, Lucky Luckiem czy Tytusem, Romkiem i Atomkiem:) 
Pamiętam kosmiczną awanturę, kiedy to ozdobiłam plakatami świeżo wymalowany pokój... Nie wiedzieć czemu mamie nie spodobał się pomysł przybicia ich do ściany gwoździkami:(



środa, 18 lipca 2012

Wakacyjne podróże: Pogodna z Bogusią Leszczyńską

Pogodna - niewielkie miasteczko na Pomorzu, do którego pewnego letniego dnia przypadkiem trafia wracająca z dwuletniego pobytu za granicą Bogusia Leszczyńska. 

Przypadek to o tyle znamienny, że młoda kobieta od pierwszej chwili ulega urokowi miejsca i bez namysłu postanawia zostać w Pogodnej na dłużej. W podjęciu tej decyzji niemałe znaczenie ma niewielka tabliczka z napisem "Do wynajęcia" znajdująca się na jednym z domów - w ciągu kilkudziesięciu minut Bogusia zawiera wstępną umowę z panem Jakubem, właścicielem owej kamieniczki. I tak oto Pogodna zyskuje nową mieszkankę, a miejscowa oferta handlowa wzbogaca się o "Sklepik z niespodzianką" - miejsce gdzie można kupić jakiś ozdobny bibelocik zwany przez właścicielkę "kurzołapką" (kto ma takie cudeńka w domu to w lot pojmie jaka to adekwatna nazwa jest...) ale również napić się aromatycznej czekolady i spróbować ciasta domowego wypieku.

Bogusia szybko nawiązuje przyjaźń z kilkoma mieszkankami miasteczka - przebojową  miejską radną Adelą, zapracowaną panią weterynarz Lidką oraz emerytowaną psycholog Stasią. Kobiety spotykają się nad filiżanką gorącej czekolady aby wspierać się w ciężkich chwilach, snuć plany na przyszłość i zwyczajnie poplotkować.
Ponieważ to książka Katarzyny Michalak to nie mogło zabraknąć czworonożnych bohaterów - uroczy Piegusek, pies przybłęda odchuchany przez Bogusię, chodzący własnymi drogami Kot Adeli, czy wreszcie Troll, cudem uratowany konik.

Jest też kilku panów, którzy wprowadzają w życie Bogusi (i nie tylko) niejakie zamieszanie, jednak to nie problemy sercowe bohaterek stanowią zasadniczą treść utworu. Bo najważniejsza w tej książce jest przyjaźń, zaufanie i pewność, że nawet w sytuacjach zdawałoby się beznadziejnych nie wolno się załamywać, bo jest ktoś na kogo możemy liczyć...

"Sklepik z niespodzianką" to opowieść niezwykle optymistyczna, nieco bajkowa i taka... czekoladowa? Na szczęście w tej słodyczy jest też nutka czegoś ostrzejszego (może chili?) co sprawia, że pochłania się tę lekturę ze smakiem (żeby już pozostać w kuchennej terminologii) i w żadnym wypadku nadmiar słodyczy nie zemdli. A dla zachęty dodam, że w tekście znajdziecie kilka fajnych przepisów na słodkości, którymi raczą się bohaterowie - ja akurat jestem cukiernicze beztalencie, ale jedna z czytających książkę osób przepisy wypróbowała i wypowiadała się na ich temat w samych superlatywach. Ostrzegam też uczciwie, że przydadzą się chusteczki do ocierania łezek - nie w takiej ilości jak przy lekturze "Nadziei", ale lepiej mieć je pod ręką.

Książka czekała na swoją kolej przez prawie rok - tzn. nie leżała na półce jako swego rodzaju "kurzołapka" tylko wędrowała po różnych "krewnych i znajomych królika" i teraz mogę powiedzieć, że dobrze się stało, że nie sięgnęłam po nią wcześniej, bo zakończenie jest takie, że nic tylko gryźć paznokcie i z niecierpliwością czekać jak to się dalej potoczy?

Na szczęście premiera kolejnego tomu "Sklepiku z niespodzianką" już w przyszłym tygodniu - mam nadzieję, że ciekawość w temacie "Co będzie dalej?" mnie do tego czasu nie zeżre... 

wtorek, 17 lipca 2012

Tajemnica morderstwa sprzed lat

Jedna świnka na targ biegała,
Druga świnka w domu siedziała,
Trzecia świnka mięsko zajadała,
Czwarta świnka nic nie miała,
Piąta świnka "kwi... kwi..." kwiczała.

Ten dziecięcy wierszyk stał się kanwą kolejnej opowieści Agathy Christie, której głównym bohaterem jest Herkules Poirot. A tak przy okazji, zauważyłam, że pan HP, a i sama autorka takoż, ma zamiłowanie do takich właśnie rymowanek, piosenek i wyliczanek - w wielu książkach Mistrzyni Kryminału stanowią one swego rodzaju motto. Ale do rzeczy.

Do Herkulesa zgłasza sie młoda kobieta z bardzo nietypowym zleceniem - prosi mianowicie aby detektyw zajął się sprawą zabójstwa jej ojca Amyasa Crale, o które oskarżona została matka dziewczyny. Problem w tym, że zbrodnia miała miejsce przed 16 laty... Wtedy też odbył się proces, oskarżona w żaden sposób nie starała się bronić, nic więc dziwnego, że została skazana na dożywocie a w rok później zmarła w więzieniu. Przed śmiercią Karolina Crale napisała jednak list do swojej kilkuletniej córeczki zapewniając w nim o swojej niewinności. Dziewczynka wychowała się poza krajem, u dalekich krewnych a kiedy osiągnęła pełnoletność przekazano jej list z przeszłości. Jest on dla niej impulsem aby znaleźć prawdziwego zabójcę a tym samym oczyścić pamięć matki. A któż lepiej nadaje sie do takiego, zdawałoby się niewykonalnego, zadania niż detektyw z psychologicznym zacięciem?

Karolina Crale co prawda już nie żyje, ale pozostałe pięć osób, które w feralnym dniu przebywały w domu zamordowanego cieszy się dobrym zdrowiem i nie ma co do tego wątpliwości, że jeśli nie żona to tylko ktoś z nich mógł być sprawcą śmierci Amyasa. 
Żyją również prawie wszystkie osoby postronne, które brały udział w procesie domniemanej zabójczyni. Poirot spotyka sie ze wszystkimi, słucha ich wspomnień a następnie wyciąga wnioski i... A nie nie powiem kto zabił - jak jesteście ciekawi to zapraszam do lektury.

To kolejna z powieści Agaty Christie w moim dorobku czytelniczym i oceniam ją jako całkiem przyjemną lekturę, chociaż nie jest ona szczytowym osiągnięciem brytyjskiej pisarki. Czemu tak sądzę? A temu, że udało mi się zgadnąć (co prawda przed samym końcem, ale jednak) kto odpowiadał za śmierć Amyasa Crale'a. Po raz pierwszy udało mi się przewidzieć co autorka miała na myśli i bardzo mnie to cieszy, chociaż z drugiej strony może nauczyłam się zwracać uwagę na mało istotne szczegóły, bo to takie drobiazgi najczęściej naprowadzają Herkulesa na właściwy trop...

Jakby nie było - książka godna uwagi:)

poniedziałek, 16 lipca 2012

Wakacyjne podróże: Podlasie z Kalinowskimi z Kalinówki

Obserwując naszą rodzimą literaturę doszłam już jakiś czas temu do wniosku, że podobnie jak w innych dziedzinach życia również tutaj co jakiś czas pojawiają się nowe trendy i jeżeli czytelnicy zachwycą się jakimś tematem to szybko pojawiają się kolejne pozycje ów motyw wykorzystujące. Tak było z porzucaniem życia i kariery w wielkim mieście i szukania swojego miejsca na ziemi na zapadłej wsi (im bardziej dziko tym lepiej), tak było z zakładaniem pensjonatu (najlepiej nad jakimś akwenem wodnym) a aktualnie coraz bardziej widoczna jest moda na literaturę dworkową, tzn. kilkutomową sagę rodzinną, obejmującą okres kilkudziesięciu lat (najlepiej, żeby gdzieś od powstania styczniowego) i z dworem szlacheckim w tle.
Taką właśnie dworkową sagę stworzył Marian Piotr Rawinis, dziennikarz i pisarz pochodzący z Białostocczyzny, przez wiele lat związany z Częstochową a aktualnie osiadły na Suwalszczyźnie. Swoją karierę literacką rozpoczął w latach 80-tych, początkowo tworzył kryminały, natomiast w latach 2001 – 2003 powstało jego najbardziej znane dzieło pt. „Saga rodu z Lipowej”, historyczno – obyczajowa opowieść z przełomu XIV i XV wieku.
Kolejny cykl pt. „Dworek pod malwami” światło dzienne ujrzał w 2011 roku, kolejne tomiki ukazywały się co tydzień, początkowo miało ich być 52, ale ostatecznie powstało 60. Książka, którą mam przed sobą zawiera pierwsze cztery tomy z serii.
Tytułowy dworek to położony nieopodal Białegostoku majątek Kalinówka. Jego właścicielem jest Michał Kalinowski, wdowiec w średnim wieku, ojciec dwóch dorastających synów Ignacego i Stanisława, jednak prawdziwą władzę sprawuje jego matka, pani Katarzyna Kalinowska, która podejmuje najważniejsze decyzje we wszystkich sprawach, łącznie z życiem prywatnym syna. I właśnie postanowiła, że Michał powinien się po raz drugi ożenić. Co więcej znalazła już kandydatkę na nową panią Kalinowską – jest nią panna Justyna Nowacka, jedyna córka właściciela sąsiedniego majątku, co prawda już z piętnem „starej panny” i niezbyt ładna, ale te wady równoważy bogaty posag oraz fakt, że po śmierci swojego ojca odziedziczy Topolany, jeden z bogatszych majątków w okolicy. Starsza pani musi tylko wpłynąć na syna aby oświadczył się pannie Justynie.
Marian Rawinis stworzył barwną, wielowątkową opowieść z przeszłości. Oprócz właścicieli Kalinówki i ich sąsiadów czytelnik pozna mieszkańców okolicznych wsi, szczególnie rodzinę Józefa Lulewicza, którego najstarsza córka Franciszka stanie się przyczyną konfliktu pomiędzy panią Katarzyną i jej synem, będzie miał możliwość zajrzeć do żydowskich sklepików w pobliskim Zabłudowie, zobaczyć jak wyglądało życie drobnej inteligencji oraz obserwować działanie rosyjskiej policji, której funkcjonariusze przez cały czas szukają dowodów na antypaństwową działalność Polaków.
Co ważne, wiele z opisywanych osób to rzeczywiste postacie, autor tworzył swoją opowieść opierając się na faktach z życia dziadka ze strony matki, prawdziwe są też prawie wszystkie nazwy geograficzne - jedynie Kalinówki próżno szukać na mapie, wszystkie inne miejscowości leżą w obrębie gminy Zabłudów koło Białegostoku. Ma to niewątpliwy wpływ na wiarygodność historii, widać, że Rawinis zanim zaczął pisać swoją sagę dokładnie sprawdził materiały źródłowe. Oczywiście „Dworek pod malwami” to nie praca historyczna ale chwali się autorowi dbałość o realia przedstawianego świata.
Powieść napisana jest współczesnym językiem, co początkowo trochę mnie dziwiło, jednak później doszłam do wniosku, że może to i lepiej, bo nie trzeba szukać po słownikach znaczenia jakichś archaizmów. Z tego też pewnie powodu i powieściowi chłopi nie mówią gwarą a literacką polszczyzną, co zdecydowanie ułatwia odbiór tekstu i sprawia, że książkę czyta się niemal jednym tchem.
Przyznam, że początek w którym autor przedstawiał swoich bohaterów oraz powiązania między nimi trochę mi się dłużył, jednak później poszło już jak z płatka, co więcej akcja została przerwana w bardzo ciekawym momencie i już nie mogę się doczekać kiedy poznam dalsze losy Kalinowskich z Kalinówki.
Na szczęście drugi tom sagi będzie dostępny w księgarniach już we wrześniu…
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości serwisu Na Kanapie

wtorek, 10 lipca 2012

Zamiast recenzji...

Kochani,
miała być recenzja książki dla dzieci, ale będzie dopiero jutro. A to z powodu takiego, że odwiedził mnie pan stolarz i zamontował takie cosik:



Robi wrażenie, prawda?
Tak, że zamiast przelewać na ekran zachwyty nad przeczytaną książką zajmuję się kombinowaniem jak moje skarby na tej ślicznej półce umieścić:)

poniedziałek, 9 lipca 2012

Wakacyjne podróże: Dookoła świata z Martą i Bartkiem

Od czasu, gdy na początku XVI wieku Ferdynand Magellan odbył podróż dookoła świata i udowodnił, że Ziemia to taka większa piłka coraz to nowi śmiałkowie idą w jego ślady. Samotnie i w zorganizowanych grupach, przeróżnymi środkami lokomocji, nie licząc się z gotówką i oszczędzając każdego centa, utartymi szlakami i po bezdrożach podróżują w stronę zachodzącego lub wschodzącego słońca. Jeszcze więcej jest tych, którzy o takiej podróży tylko marzą, nie mając odwagi zrobić tego pierwszego kroku.

Bo jak udowadniają w swojej książce "Byle dalej: W 888 dni dookoła świata" Marta Owczarek i Bartek Skowroński najtrudniej było się zdecydować - zrezygnować z pracy, pożegnać z rodziną i przyjaciółmi i ruszyć na spotkanie z przygodą. 
Swoją podróż, planowaną początkowo tylko na kilka miesięcy, rozpoczęli w Mongolii od obserwacji  wraz z grupą przyjaciół zaćmienia Słońca. Potem już we dwójkę ruszyli na podbój Azji, Australii i Ameryki Południowej. 
Marta  i Bartek starali się omijać najbardziej zaludnione atrakcje  turystyczne, szukali jak najmniej skomercjalizowanych szlaków i ludzi nie skażonych cywilizacją. Mogłoby się wydawać, że świadomie wystawiali się na niebezpieczeństwo czyhające na turystów w dziczy, jednak prawda okazała się całkiem inna. Im dalej od zorganizowanych i ucywilizowanych miejsc tym było bezpieczniej a ludzie pomagali im bezinteresownie. Natomiast kradzież paszportu i próbę oszustwa "zaliczyli" w cywilizowanych miejscach.
Podróżując po świecie dostosowywali środki lokomocji do panujących warunków, jednak najlepszym pojazdem okazały się motocykle, na których przemierzyli Amerykę Południową.

Książka Marty Owczarek i Bartka Skowrońskiego nie jest w żadnym wypadku przewodnikiem czy poradnikiem dla innych zapaleńców, którzy chcieliby przeżyć przygodę życia. To raczej garść wspomnień, migawek z podróży, najciekawszych momentów utrwalonych w pamięci i na fotografiach. A fotografie stanowią wspaniałe dopełnienie opowiadanej historii - cudowne, zapierające dech w piersi krajobrazy, niezwykle intensywne, kolorowe obrazy natury i przede wszystkim ludzie, których autorzy spotkali na swojej drodze. 

Marta  i Bartek przebywali w drodze przez dwa i pół roku, nie raz zatęsknili za domem, ale w czasach powszechnej globalizacji nie ma większego problemu z kontaktem z bliskimi - można się przecież umówić w jakimś konkretnym miejscu i pobyć ze sobą kilka dni, są telefony komórkowe, mało już jest miejsc gdzie nie dotarł Internet, a co za tym idzie można się kontaktować przez skype'a. A po drodze poznaje się innych podróżników oraz krajanów, którzy z różnych powodów wylądowali na antypodach.

Oczywiście taka podróż do najtańszych nie należy, ale nie jest czymś nieosiągalnym. Wystarczy trochę chęci, wiary w siebie, starannego zaplanowania trasy i wydatków i można ruszać w drogę. Może nie od razu na 888 dni, ale i w 80 dni można świat okrążyć, co udowodnił niejaki Fileas Fogg;)

niedziela, 8 lipca 2012

Wakacyjne podróże: Londyn z KMS

Kilka dni temu pisałam, że w  czasie tegorocznych wakacji podróże mi raczej nie grożą, chyba, że literackie. I o jednej z takich książkowych podróży chcę  dzisiaj parę słów napisać.

Na początek muszę chyba rozszyfrować skrót, który pojawił sie w tytule tego posta. Otóż KMS to "Klub Matek Swatek", organizacja pożytku publicznego działająca w królewskim mieście Krakowie, zajmująca się jak sama nazwa mówi kojarzeniem małżeństw. O KMS pisałam już w ubiegłym roku TUTAJ. Od tamtego czasu panie tworzące Klub rozwinęły swoją działalność daleko poza rodzinne miasto odnosząc wiele sukcesów.

Tym razem jednak los postawił przed nimi nowe, arcytrudne zadanie - do KMS zgłosiła się zdesperowana matka z żądaniem aby doprowadzić do sfinalizowania związku jej córki Alicji z Igorem, synem jej przyjaciółki. Zlecenie jak zlecenie, gorzej, że Alicja i Igor mieszkają w Londynie... Początkowe opory klubowiczek zostały przełamane za pomocą sowitej premii i panie udały się na podbój Zjednoczonego Królestwa. I od początku wszystko zaczęło iść nie tak.
Alicja i Igor byli przez dłuższy czas parą, ale kilka miesięcy temu się rozstali i połączenie ich z powrotem jest mało realne, tym bardziej, że na horyzoncie pojawia się prawdziwy, no może nie królewicz, ale arystokrata - Archibald Nelson, którym Alicja wyraźnie się interesuje. A i członkinie KMS wplątują się w poważne kłopoty - Beata i Danuta stają na drodze chińskiej mafii, Jadwiga musi się uporać z pewnym problemem z przeszłości, a Krystyna poznaje bardzo interesującego dżentelmena. A jeżeli jeszcze dodać do tego, że nie każdy jest tym za kogo się podaje, to sensacyjna historia gwarantowana.

I tak faktycznie jest - sensacyjna intryga, agenci przeróżnych wywiadów, tajne dokumenty, porwania i ucieczki, szpiegowskie gadżety oraz rozkwitające uczucia sprawiają, że książka jest idealna lekturą na lato. Ewa Stec nie napisała klasycznej powieści sensacyjno - kryminalnej, to raczej zabawna historyjka z  wątkiem sensacyjnym. Są co prawda jakieś zwłoki, ale to tak bardziej w tle, natomiast najważniejsze są perypetie klubowiczek - pań w okolicy 50-tki, które są energiczne, przebojowe i nawet z największej opresji potrafią wyratować siebie i swoich znajomych.

Jeżeli ktoś czytał pierwszą część przygód KMS to z pewnością sięgnie po tę książkę. Ale i ci, którzy jej nie czytali mogą spokojnie sięgać po "Operację Londyn", bo jest to całkiem odrębna historia.

sobota, 7 lipca 2012

TOP10 - te książki czytali już chyba wszyscy... tylko ja jeszcze nie;(




Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu.

Dziś przyszła pora na... Najważniejsze nieprzeczytane książki!


Książki, które już wszyscy czytali oprócz mnie... Całkiem sporo ich jest, ale te najważniejsze to:


"Zbrodnia i kara"


"Cień wiatru"


"Smażone zielone pomidory"


"Egipcjanin Sinuhe"


"Bez mojej zgody"


"Folwark zwierzęcy"


"Ojciec chrzestny"


"Lot nad kukułczym gniazdem"


"Zmierzch"


"Zielona mila"


piątek, 6 lipca 2012

O spotkaniu biblionetkowym i błyskawicznie działającym Weltbildzie

Pierwsza lipcowa niedziela była tak upalna, że według słów mojego szanownego małżonka "Trzeba być nienormalnym żeby się gdzieś z domu wybierać...". Cóż, wychodzi na to, że cała rodzina ma bzika, bo ten dzień wybraliśmy sobie na podróż do Krakowa - w celu ukulturalnienia dziecięcia własnego (Smocza Jama, Dzwon Zygmunta, rejs statkiem po Wiśle) oraz, a właściwie przede wszystkim, po to żeby się spotkać z innymi wariatami noszącymi szacowne miano krakowskich biblionetkowiczów.

Jako, że cały czas szukamy w Krakowie "naszego" biblionetkowego miejsca więc testujemy kolejne lokale - tym razem padło na doskonale wszystkim znaną (chociażby ze słyszenia) "Piwnicę pod Baranami".

"Piwnica pod Baranami" powstała w 1956 roku z inicjatywy krakowskich studentów jako miejsce gdzie mogliby się spotkać, porozmawiać i ogólnie miło spędzić czas (tu już każdy może sobie sam kombinować jak oni ten czas spędzali). Dosyć szybko powstał kabaret, którego szefem był Piotr Skrzynecki, a wśród pierwszych występujących tam artystów znalazła się m.in. późniejsza pisarka Joanna Olczak-Ronikier. Największe swoje sukcesy piwniczny kabaret odnosił w latach 60-tych i 70-tych, wtedy powstały najsłynniejsze utwory, a wykonujący je artyści, chociażby Ewa Demarczyk czy Marek Grechuta, byli znani w całym kraju. 
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że kiedy już pokonaliśmy dosyć strome schody to tak jakby się weszło w klimat tamtych lat - nie powiem, ciekawe odczucie. Niestety nie tylko wystrój został przeniesiony z lat PRL-u. Pani barmanka też... Chociaż na oko to rocznikowo późne lata 80-te sobą prezentowała. 
Jakby nie było ruszało się dziewczę w tempie żółwim, tak, że przez prawie godzinę kogoś z nas przy stole brakowało, bo właśnie usiłował sobie coś do picia zamówić. Już nie mówię o mnie, bo widząc co się dzieje całkiem kretyńsko zapodałam sobie mrożoną czekoladę, więc i proces jej tworzenia musiał trwać, ale Lutek na dwa piwa ponad 20 minut czekał... Tak, że gdybyśmy się jeszcze raz tam mieli spotkać, to chyba z własnymi napitkami w termosikach;)

Stół szybciutko zapełnił się książkami, zaczęło się pożyczanie, oddawanie, zachwalanie - no wszyscy przecież wiecie jak to wygląda. I tu muszę się przyznać, że po raz kolejny podniosłam poprzeczkę, jeśli chodzi o moje roztargnienie i coraz bardziej dające się we znaki kłopoty z pamięcią. 
Otóż jurczak nie mogła być obecna na spotkaniu, więc podała przez tynulec książki, które pożyczyła poprzednim razem. Wśród tych książek były dwie, które, ze względu na tematykę wzbudziły moje zainteresowanie. I tu pojawił się problem, bo nikt nie przyznawał się do bycia właścicielem owych książek. Umówiłyśmy się ostatecznie, że ja książki biorę a tynulec skontaktuje się z jurczak i dowie się czyje one są. I dopiero po powrocie do domu i sprawdzeniu notatek z poprzedniego spotkania okazało się, że koniecznie chciałam pożyczyć... swoje własne książki...

Tym razem, z powodu ciągłej rotacji przy stole dyskusje trwały w podgrupach a było o:
-kondycji polskiej szkoły
-skoczkach wysokościowych (znaczy się z wieżowca bez spadochronu)
-przygodach z policją
-literaturze z wiejskimi klimatami w tle
-wieku Lutka (dzięki mojemu dziecku znamy tę magiczną liczbę, ale nikomu jej nie zdradzimy)
-kłopotach z powierzchnią zajmowaną przez książki 
-problemach z samodzielnym montażem mebli zakupionych w pewnej bardzo znanej sieci handlowej
-i stu innych rzeczach jeszcze.

Niestety po raz kolejny okazało się, że czas w miłym towarzystwie pędzi na złamanie karku i trzeba opuszczać chłodne wnętrza Piwnicy i zmierzyć się, tym razem z wieczornym, krakowskim upałem.

Na pamiątkę zostało kilka zdjęć  a kolejne spotkanie to już po wakacjach pewnie będzie... 

***************************************************************

Spotkanie było w niedzielę a w środę spotkała mnie taka przygoda:

Zadzwonił telefon. Miły męski głos sprawdził moje personalia a następnie oznajmił, że jest kurierem,  ma dla mnie paczkę z Weltbildu, chciałby ją w godzinach popołudniowych doręczyć i w związku z tym chce się dowiedzieć gdzie ma mnie szukać. I w tym miejscu kompletnie mnie zatkało... 
Nie chodzi o sam fakt istnienia czegoś takiego jak przesyłki kurierskie, nawet u nas na wieś od czasu do czasu coś przywożą i nikt nie ucieka przed nimi w popłochu. Bardziej poraziła mnie szybkość z jaką Weltbild realizuje zamówienia, bo ja właśnie dwie godziny wcześniej złożyłam sobie zamówienie w tej ich promocji Milion książek na lato po 9,90 ...
Okazało się, że to jednak nie ta paczka (przybyła po bożemu dzisiaj, nawet ten sam kurier ją przywiózł) a sympatyczny prezent od wydawnictwa - niebieska okładka, w której każdej książce będzie "do twarzy"  a w środku oczywiście książkowa niespodzianka:)

A dzięki wspomnianej promocji wzbogaciłam się o kilka książek, które wraz z różnego rodzaju pożyczkami stworzyły taki oto stos:



Od dołu patrząc mamy:
  • "Polska. 1001 miejsc, które musisz zobaczyć" - zakup własny na kiermaszu szkolnym
  • "Na plebanii w Haworth" A. Przedpełska-Trzeciakowska - promocja w Weltbildzie
  • "Klątwa Konstantyna" M. i M. Kuźmińscy - j.w.
  • "Koniec wiosny w Lanckoronie" A. Błotnicka - j.w.
  • "30 lat życia z Madzią" Z. Niewidowski - j.w.
  • "Żony i kochanki Henryka VIII" K. Hart - j.w.
  • "Ciekawostki z dworów królewskich" A von Schonburg - j.w.
  • "Pitu i Kudłata dają radę" L.K. Talko - j.w.
  • "Mocne ramiona pani Kicz" M. Sołtysik - niespodzianka z Weltbildu
  • "Czarny mustang" K. May - z biblioteki
  • "Czytelniczka znakomita" A. Bennett - pożyczka biblionetkowa
  • "Smażone zielone pomidory" F. Flagg - j.w.
A przed chwilą przyszedł mail z Weltbildu, że kolejne książki na promocyjnej liście się pojawiły. 
Kurczę, jakiś sponsor by się przydał albo co...