niedziela, 30 czerwca 2013

99 lat temu w c.k. monarchii...

28 czerwca 1914 roku w Sarajewie z rąk serbskiego nacjonalisty zginął następca tronu Austro-Węgier arcyksiążę Franciszek Ferdynand Habsburg. Dokładnie miesiąc później, 28 lipca, Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, która w kilka dni przekształciła się w konflikt ogólnoeuropejski, a następnie światowy. W przeciągu kilku tygodni pod broń powołano kilka milionów mężczyzn, którzy przez następne cztery lata walczyli, odnosili rany i ginęli "za Boga, cesarza i ojczyznę" - oficjalne źródła podają, że mobilizacji podlegało 7,8 mln obywateli c.k. monarchii z czego aż 7 mln (90%) ucierpiało w wyniku działań wojennych (zabici, ranni, jeńcy i zaginieni).

Jednym z tych, którzy latem 1914 roku rozpoczęli swój szlak bojowy był prażanin Józef Szwejk. Mężczyzna już nie najmłodszy, cierpiący na reumatyzm nawet w wojennych warunkach niespecjalnie nadawał się na frontowego bohatera, co w miarę normalna administracja powinna dosyć szybko ustalić. Niestety administrację austriacką z początku XX wieku można określać różnymi przymiotnikami, jednak z pewnością nie była ona normalna... I tak oto Szwejk rusza na wojnę - początkowo pęta się po policji, sądzie, szpitalu wojskowym aż wreszcie zostaje pucybutem wojskowego kapelana. Służba ta nie trwa jednak zbyt długo - kapelan Katz przegrywa Szwejka w karty i tak oto dzielny wojak trafia do porucznika Lukasza, z którym po różnych perypetiach rusza wreszcie na front.

Jarosław Haszek, autor "Przygód dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej" zawarł w swojej książce ironiczny obraz "kolosa na glinianych nogach" - monarchii austriackiej, której potęga należy już do historii; zlepku kultur i narodów, które tylko czekają aby się uwolnić od władzy Wiednia (np. pułki  czeskie, które w czasie działań w Galicji masowo przechodzą na stronę Rosjan); zbiurokratyzowanej i przestarzałej armii, trawionej korupcją, złodziejstwem i niekompetencją. Haszek opisywaną rzeczywistość znał z autopsji - był jednorocznym ochotnikiem w 11 kompanii marszowej 91 pułku budziejowickiego, a nie widząc sensu w walce za Austrię dał się schwytać w niewolę Rosjanom i do końca wojny przebywał w Kijowie. 

W powieści występuje wiele postaci autentycznych, natomiast można się domyślać, ze bohaterowie niehistoryczni swoje pierwowzory mieli wśród współtowarzyszy Haszka z czasów służby w 91 pułku. Sam dobry wojak stanowi swego rodzaju autoportret autora. 
Szwejk to człowiek niezwykle łagodny, optymistycznie nastawiony do świata, z pogodą ducha przyjmuje wszystkie przeciwności losu. Uznany za "notorycznego idiotę" nie przejmuje się tą niezbyt pochlebną opinią, ze stoickim spokojem wysłuchuje inwektyw, którymi częstują go panowie oficerowie i na każdy temat ma odpowiednią anegdotkę, której nie omieszka wygłosić, budząc tym samym jeszcze większą wściekłość przełożonych. I czytelnik, nawet niespecjalnie wnikliwy, bardzo szybko się orientuje, że chociaż Szwejk ma na piśmie stwierdzony idiotyzm to jest to jedna z nielicznych rozsądnych osób jakie spotkamy na kartach tej książki...

Józef Szwejk bardzo szybko stał się jedną z najbardziej znanych postaci kultury popularnej, na kanwie powieści Haszka nakręcono kilka filmów i seriali, powstały przedstawienia teatralne i słuchowiska radiowe. Wielbiciele książki tworzą stowarzyszenia szwejkologów (najbardziej znanym polskim szwejkologiem jest krakowski dziennikarz Leszek Mazan) a od kilku lat można wędrować specjalnym szlakiem turystycznym "Śladami dobrego wojaka Szwejka" z Pragi do Kijowa, część tego szlaku przebiega przez Polskę, m.in. przez Sanok.

Książka bardzo mi się podobała i tylko żałuję, że tak długo musiała czekać na mojej półce... Jeżeli będziecie mieli możliwość sięgnąć po tę opowieść to serdecznie zachęcam. Naprawdę warto. 

sobota, 29 czerwca 2013

Antybohater?

Marek Krajewski - chyba najbardziej znany współczesny kryminalista. Chyba nie ma miłośnika morderczej literatury, który nie znałby chociażby ze słyszenia wykreowanych przez niego bohaterów - Jarosława Patera, Edwarda Popielskiego czy Eberharda Mocka. Z komisarzem Paterem spotkałam się przy okazji "Alei samobójców", komisarza Popielskiego jeszcze nie było mi dane poznać, natomiast z komisarzem Mockiem zetknęłam się już dwukrotnie i mam nadzieję na kolejne spotkania.

Mock jest funkcjonariuszem kripo (policja kryminalna) w Breslau. Cykl o jego przygodach liczy 5 tomów, ale oprócz tego pojawia się jeszcze w dwóch książkach z serii o komisarzu Popielskim. Mnie dane było już jakiś czas temu przeczytać tom I czyli "Śmierć w Breslau", a ostatnie dni spędziłam nad lekturą tomu czwartego pt. "Festung Breslau".
Festung Breslau - twierdza Wrocław, jeden z ostatnich bastionów hitlerowskiej obrony wiosną 1945 roku. W lutym oddziały Armii Czerwonej rozpoczęły oblężenie Breslau, które trwało do 6 maja - obie strony konsekwentnie niszczyły miasto, wyburzając i podpalając poszczególne kwartały domów, walcząc o każdą ulicę, dom, plac...
Duża część mieszkańców została przymusowo wysiedlona jeszcze zimą, ale wiele osób zostało w mieście - m.in. były komisarz Mock. 15 marca odwiedził go brat, z którym już od wielu lat nie utrzymywał kontaktu i ta wizyta rozpoczęła ostatnie śledztwo wrocławskiego policjanta. Franz Mock otrzymał anonimowy list, którego nadawca nakazuje mu udać się do pewnego mieszkania na linii frontu, gdzie będzie mógł znaleźć coś co pozwoli zidentyfikować mordercę jego jedynego syna. Eberhard wraz z Franzem udaje się pod wskazany adres i znajduje tam brutalnie zgwałconą i okaleczoną młodą dziewczynę - jak się okazuje pasierbicę hrabiny Gertrudy von Mogmitz, znanej ze swoich antyfaszystowskich poglądów arystokratki, aktualnie więźniarki obozu zbiorczego na Bergstrasse.
Przez kolejne trzy tygodnie Mock usiłuje odnaleźć sprawcę zbrodni - w mieście nękanym przez naloty i bombardowania, w mieście które powoli przestaje istnieć, wśród ludzi, którzy ludźmi są już właściwie tylko z nazwy... Mock przemierza podziemne arterie miasta, szuka dawnych znajomych, którzy mogliby mu pomóc i dokonuje swoistego rachunku sumienia...

Eberhard Mock to ktoś, kto na dobrą sprawę nie ma szans być bohaterem - cyniczny, zgorzkniały, nie waha  się przed okrucieństwem, nadużywa alkoholu, jego moralność jest co najmniej wątpliwa... A jednak prawdą jest to co mówi o nim jedna z postaci występujących  w książce - to jedyny sprawiedliwy człowiek w mieście. To ktoś, kto nie będzie zwracał uwagi na piekło, które się dzieje wokół niego, a całą energię spożytkuje na szukanie gwałciciela i mordercy.

Książka Krajewskiego ma jeszcze oprócz Mocka drugiego bohatera - to miasto, mordowane, niszczone po kawałku, ale broniące się do końca - topografia Wrocławia została przez autora dokładnie odtworzona i gdyby ktoś chciał, to bez problemu może sobie urządzić spacer śladami komisarza Eberharda Mocka. Na szczęście nie musi wędrować kanałami, tylko pięknie odbudowanymi ulicami i placami. 
Ja w każdym razie mam nadzieję na taki spacer, bo jest to miasto, które darzę ogromnym uczuciem - w mojej prywatnej hierarchii miast polskich zajmuje miejsce tuż za ukochanym Krakowem...

piątek, 28 czerwca 2013

Odrobina oddechu;)

Ufff...
Wreszcie koniec roku szkolnego. Ostatnie dwa tygodnie minęły nie wiem jak i nie wiem kiedy. Ale dzisiaj już pożegnałam uroczyście moje 25 słoneczek z klasy II... przepraszam, już IIIB. Skończyliśmy ten rok bez strat w ludziach, z czego jesteśmy niezwykle dumni. Słoneczka końcoworoczne wyglądają tak:

Zeszłoroczne diablęta awansowały w tym roku na słoneczka:)


Również moje własne dziecię ukończyło szczęśliwie edukację w klasie pierwszej, dostało całkiem niezłe świadectwo i, co nas wprawiło w osłupienie, nagrodę książkową. Co prawda za osiągnięcia artystyczne, a nie na ten przykład za zachowanie (to ostatnie jego wychowawczyni taktownie przemilczała) ale jesteśmy dumnymi rodzicami drugoklasisty;)

Rośnie nam gwiazdorek...

Ta duma przełożyła się na wymierne korzyści dla Młodego, bowiem szczęśliwy tatuś zakupił synkowi wymarzonego chomika. Poświęcenie tym większe, że mąż mój Robert nie znosi tych różnistych gryzoni... Chwała Bogu, że koniec roku wypadł teraz kiedy małżonek jest przed wypłatą, bo jakby był bardziej kasiasty, to moglibyśmy się stać właścicielami jakiegoś legwana albo węża, ponieważ te zwierzaki też stanowią obiekt westchnień Piotrusia.

Poznajcie Teodora (albo Teodorę, bo płci chomika nie jesteśmy pewni...)


A teraz jeszcze tylko "plenarka", rozliczenie godzin karcianych, ze dwa sprawozdania, trzy protokoły, doprowadzenie biblioteki do stanu używalności i...

WITAJCIE WAKACJE!!!

środa, 19 czerwca 2013

I znowu sf. I po raz kolejny mi się podobało:)

Była sobie rodzinka Hogbenów - mama, skrzętna gospodyni domowa, tatuś prawie cały czas zalany w trupa, nadzwyczaj leniwy wuj Lemuel, dziadek, senior rodu najchętniej śpiący na zacisznym strychu oraz dwóch przedstawicieli młodego pokolenia - Saunk i Mały Sam pieszczotliwie zwany Bobasem. Mieszkali sobie w Kentucky, w starym młynie nieopodal miasteczka Piperville. 
Na pierwszy rzut oka przeciętna rodzina, ale jak rzucić tym okiem po raz drugi to dostrzeżemy, że w Hogbenach niezbyt wiele normalności znajdziemy...

Po pierwsze sprawa ich wieku - dziadek jest uchodźcą z Atlantydy, tatuś pamięta faraonów a Saunk, pomimo dziecięcego wyglądu znał osobiście Rogera Bacona i Tamerlena. Wygląd zewnętrzny Hogbenów też budzi niejakie zdziwienie, szczególnie wśród obcych - np. Mały Sam ma dwie głowy, a tatuś to w ogóle jest niewidzialny... Ale najważniejsze są zdolności, którymi natura obdarzyła rodzinkę - z kilku drutów i kawałka złomu potrafią skonstruować stos atomowy, sprawnie posługują się hipnozą, potrafią latać, wnikanie w cudze umysły czy teleportacja to umiejętności tak powszednie jak oddychanie czy chodzenie.
Hogbenowie starają się żyć na uboczu, nie rzucać się w oczy i nie skupiać na sobie uwagi - wiedzą, że kiedy świat się o nich dowie już nigdy nie zaznają spokoju...

Rodzina Hogbenów to bohaterowie 4 opowiadań Henry'ego Kuttnera z tomu "Stos kłopotów". 
Autor żył w latach 1914-1958 w Stanach Zjednoczonych i był jednym z najbardziej znanych autorów sf w latach 40-tych i 50-tych. Publikował swoje utwory pod licznymi pseudonimami, a od 1940 roku tworzył je we współpracy  z żoną, również pisarką.

Oprócz opowiadań o Hogbenach w zbiorze znajduje się jeszcze kilka innych opowiadań - dwa podejmują tematykę kosmitów, natomiast bohaterem trzech historii jest genialny wynalazca Galloway Gallegher. To wirtuoz wśród wynalazców, ma jednak jedną słabostkę - siła jego geniuszu jest wprost proporcjonalna do ilości wypitego alkoholu. Tak, że po szczególnie twórczym okresie Gallegher niejednokrotnie nie jest sobie w stanie przypomnieć do czego służy jego najnowszy produkt.

Moja znajomość sf jest dosyć mierna, ale po raz pierwszy trafiłam na książkę z gatunku fantastyki naukowej przy czytaniu której chichotałam. Jeśli Henry Kuttner wszystkie swoje utwory pisał w takim stylu to ja chcę jeszcze. I choć bardzo nie lubię opowiadań to akurat ten zbiór bardzo mi przypadł do gustu - polecam.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Wakacyjne podróże - Tokio z Marcinem Bruczkowskim

Co prawda do rozpoczęcia wakacji jeszcze całe dwa tygodnie, ale pogoda nastraja optymistycznie i wiele osób już planuje letnie wojaże. Jak na razie wygląda na to, że po raz kolejny lato spędzamy w domu (od czasu do czasu wybywając na jednodniowe wycieczki), ale od czego literackie podróże?
Podobnie jak w ubiegłym roku będę sobie więc wędrować bez wiz i paszportu, bez konieczności szukania kantorów i wykonywania szczepień na przeróżne egzotyczne choróbska. Już dzisiaj zapraszam na taką pierwszą wakacyjną podróż, i to od razu do Japonii.

Marcin Bruczkowski to pisarz, informatyk i... perkusista. Po ukończeniu anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim wyjechał do Japonii na studia kulturoznawcze. W Kraju Kwitnącej Wiśni przeżył 10 lat a następnie wyjechał do Singapuru, skąd po kilku latach wrócił do Polski.
W 2004 roku  ukazała się jego pierwsza książka "Bezsenność w Tokio" będąca wspomnieniami z dekady spędzonej w stolicy Japonii.

Przeciętnemu Europejczykowi (no dobrze, Amerykaninowi też) Japonia kojarzy się z judo i karate, firmami elektronicznymi, Toyotą i Mazdą, sushi i pałeczkami, zieloną herbatą i hotelami kapsułowymi. Tymczasem kiedy już taki obcy (w Japonii nazywany gajdzinem) znajdzie się w Tokio czy w którejś innej japońskiej metropolii zauważy, że większość jego wyobrażeń o życiu w kraju samurajów jest całkowicie oderwana od rzeczywistości.

Marcin Bruczkowski odczuł na własnej skórze różnice kulturowe i na początku swojej japońskiej kariery popełnił wiele nietaktów, np. bawiąc w pewnym szacownym domu wszedł do jadalni w kapciach przeznaczonych do odwiedzania toalety - Japończycy mają specjalne obuwie do różnych pomieszczeń i biada temu kto nie dopasuje butów do miejsca w którym przebywa.
Autor w dowcipny sposób opisuje swoje kontakty z Japończykami i ich zwyczajami, z policją i ze służbą zdrowia, wspomina problemy komunikacyjne w wielkim mieście oraz różnorodne zajęcia, których się podejmował aby zarobić na życie. Sporo miejsca poświęca japońskiej kuchni, tak odmiennej od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni oraz standardom mieszkaniowym - już nawet nie chodzi o niewielki metraż, bo tak naprawdę Japończyk, który pracuje po kilkanaście godzin na dobę wykorzystuje mieszkanie tylko jako sypialnię, ale fakt, że własna łazienka i toaleta są luksusem, na który niewiele osób może sobie pozwolić trochę mną wstrząsnął...
Ważną rolę w tych wspomnieniach odgrywają przyjaciele i znajomi autora, zarówno Japończycy jak i inni gajdzini. Co ciekawe w książce mamy obraz jakby dwóch różnych narodów - mieszkańcy prowincji są niezwykle otwarci, przyjacielscy i na wszelkie sposoby starają się pomóc obcokrajowcowi, natomiast tokijczycy oraz mieszkańcy innych wielkich miast są obcym nieprzychylni - autor nie raz doznał tej wrogości, poczynając od odmowy wpuszczenia do lokalu gastronomicznego, poprzez problemy z wynajęciem mieszkania na poprzecinanych kołach samochodu kończąc.

Książka Marcina Bruczkowskiego to świetna lektura nie tylko dla osób zainteresowanych Japonią, to ciekawa historia, napisana ze swadą i dużym dystansem do siebie - to wspaniała lektura na leniwe letnie popołudnie. Polecam.

niedziela, 16 czerwca 2013

Zagmatwane losy wielkiego ucznego

Kim był Jan Czochralski?
Cóż na to pytanie pewnie niewielu z Was, drodzy czytelnicy, potrafi odpowiedzieć. Żaden wstyd - ja też nie miałam pojęcia o życiu i dorobku tego człowieka dopóki nie przeczytałam jego biografii, której autorem jest dr Paweł E. Tomaszewski, pracownik naukowy wrocławskiego oddziału PAN, od kilkudziesięciu lat zbierający materiały dotyczące tego światowej sławy uczonego.

Siedzę teraz przed ekranem komputera, obok leży telefon komórkowy, mąż ogląda coś w telewizji a dziecko słucha jakiejś bajki na CD - i już jestem świadoma, że wszystkie te elektroniczne ustrojstwa zawdzięczamy w dużej mierze profesorowi Czochralskiemu, którego odkrycia w dziedzinie krystalografii (tzw. "metoda Czochralskiego") dały podwaliny dzisiejszej elektronice i elektrotechnice.
Jak to więc jest możliwe, że nawet przypadkiem nie słyszałam do tej pory tego nazwiska?
Cóż w dużej mirze winna jest temu nasza historia  najnowsza...

Jan Czochralski przyszedł na świat w 1885 roku w Kcyni, niewielkim miasteczku na Pałukach (północno-wschodnia Wielkopolska). Już jako młody chłopak wykazywał zainteresowanie chemią i z tą dziedziną postanowił związać swoje dalsze życie. Ponieważ w rodzinnych stronach nie mógł rozwijać swoich zainteresowań wyjechał do Berlina, gdzie dosyć szybko dał się poznać jako świetny fachowiec (chociaż bez dyplomu uniwersyteckiego).
Chociaż Czochralski niejednokrotnie słowem i czynem udowadniał swoja polskość nie wrócił do kraju po odzyskaniu niepodległości. Uczynił to dopiero w 1928 roku na osobiste zaproszenie prezydenta Ignacego Mościckiego. W Warszawie zajął się organizowaniem przy Politechnice Warszawskiej Instytutu Metaloznawstwa (jednego z najlepszych na świecie w tamtych czasach) i pracą naukową. Niestety wybuch wojny przerwał jego karierę, a po wyzwoleniu, decyzją Senatu PW został pozbawiony profesury i odmówiono mu ponownego przyjęcia w poczet pracowników uczelni. Uczony wrócił do swojej rodzinnej Kcyni, gdzie zmarł w 1953 roku. 

Autor biografii omawia w niej dorobek naukowy Czochralskiego, ale przede wszystkim stara się oczyścić dobre imię profesora. A zarzutów przeciwko niemu uzbierało się całkiem sporo - począwszy od pracy w niemieckich instytucjach związanych z wojskowością w latach dwudziestych, poprzez niejasności dotyczące obywatelstwa (wg prawa niemieckiego obywatel nie może się go sam zrzec i musi być ono odebrane z urzędu) aż do nieco dwuznacznej działalności profesora w czasie II wojny światowej.
Istnieje wiele poszlak wskazujących na współpracę Czochralskiego z polskim wywiadem wojskowym oraz strukturami Państwa Podziemnego - zrozumiałe, że do tej akurat działalności nie mógł się profesor w powojennej rzeczywistości głośno przyznawać...
W książce odmalował również autor niezbyt pochlebny obraz środowiska naukowego PW - było wiele osób nieprzychylnie nastawionych do Czochralskiego, które wykorzystały każdą sposobność aby pomniejszyć jego zasługi i głosić go zdrajcą narodu i ojczyzny.
Trzeba było wielu lat, aby te krzywdzące opinie obalić - dziś Czochralski odzyskuje należne mu miejsce w panteonie polskiej nauki. Do tego stopnia, że decyzją Sejmu RP bieżący rok ogłoszony został Rokiem Jana Czochralskiego.

Przyznam się, że książka była dla mnie dosyć trudną lekturą - przede wszystkim ze względu na tematykę, którą zajmował się profesor Czochralski. Ja jestem humanistka, o chemii mam pojęcie nikłe, a o fizyce wręcz żadne - więc opisy prac naukowych, wynalazków i patentów to dla mnie czarna magia była. I przyznaję z ręką na sercu, że po tych akurat fragmentach to się tylko "prześliznęłam". Natomiast fragmenty dotyczące biografii oraz kontrowersji wokół wielkiego uczonego bardzo mnie zaciekawiły.

Dobrze, że dr Paweł Tomaszewski podjął się przybliżenia opinii publicznej postaci Jana Czochralskiego. Widać jednak, że książkę pisał naukowiec ("ścisłowiec") a nie biograf. 
Miejmy nadzieję, że doczeka się profesor (nie ujmując nic panu Tomaszewskiemu) bardziej zbeletryzowanej historii swojego życia... 

sobota, 15 czerwca 2013

Nawet aniołom nie można już ufać...

W najbliższym czasie w BiblioNETce będzie można porozmawiać z Anną Kańtoch, autorką powieści z gatunku fantasy. Tak się złożyło, że w ostatnich dniach przeczytałam w ramach wyzwana Sardegny jedną z powieści pani Anny noszącą tytuł "13. anioł". Tak, że będę miała jakiś punkt zaczepienia w zbliżającej się dyskusji;)

Kiedy Bóg stwarzał swoje światy jeden z nich oddał w opiekę aniołom. Skrzydlatym duchom dostały się pod opiekę dwie całkowicie odmienne cywilizacje - miasta Arlen i Tanager. 
Arlen to świat w którym żyją elfy, gnomy, nimfy i inne fantastyczne istoty, to miejsce, w którym czas się zatrzymał gdzieś w okolicy średniowiecza i gdzie magia jest sprawą tak zwyczajną, jak to, że słońce wschodzi co rano. Z kolei Tanager to miasto na wskroś nowoczesne - nauka i technika są w nim na wysokim poziomie, a jego mieszkańcy są utalentowanymi inżynierami i wynalazcami. 
Miasta dzieli rzeka Gette, niby niewiele, jednak w myśl zawartego pomiędzy aniołami a mieszkańcami obu miast Przymierza jest to granica nieprzekraczalna - gdyby mieszkaniec jednego brzegu zapędził się na drugi brzeg umrze w ciągu trzech minut.
Od czego jednak pomysłowość ludzka: Aimeric Tyren, marzyciel i wizjoner wpadł na pomysł jak obejść Przymierze - na jeziorze, przez które przepływa Gette wybudowano miasto Getteim, które połączono mostami z obydwoma brzegami. I tak arleńczycy i tanageryjczycy mogli się ze sobą spotykać, prowadzić interesy, nawiązywać przyjaźnie, tworzyć mniej lub bardziej trwałe związki. Co więcej, okazało się, że istoty urodzone w Getteim mogły bez problemu poruszać się po obydwu brzegach...

Od czasu, kiedy powstało Getteim minęło pięćdziesiąt lat, Aimeric już nie żyje, natomiast jego jedyny syn to człowiek nieszczęśliwy i sfrustrowany, ma za sobą kilka prób samobójczych, właśnie zbankrutował i postanawia po raz kolejny, tym razem skutecznie, rozstać się z życiem. Zanim to jednak nastąpi przyjmuje wizytę niezwykłych gości - przybywa do niego dwóch aniołów z wiadomością, że dni Getteim są policzone i w najbliższym czasie grozi mu zagłada. Jest jednak niewielka szansa na uratowanie miasta - aby decyzja Rady Aniołów była wiążąca musi być jednomyślna. Tymczasem za zagładą Getteim głosowało tylko 12 członków Rady. Joel, trzynasty anioł zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Gdyby udało się go odnaleźć mógłby zawetować decyzję pozostałej dwunastki...

"13. anioł" to z jednej strony powieść fantastyczna, ale równocześnie jest to całkiem zgrabny kryminał. Zaginiony anioł to nie jedyny problem z jakim przyjdzie się zmierzyć Mericowi - od jakiegoś czasu w mieście dochodzi do zagadkowych samobójstw wśród dzieciaków wałęsających  się w okolicach dworca. A kilka tygodni wcześniej dochodzi do tajemniczego pożaru w czasie bankietu po premierze filmu. Czy te wydarzenia mają ze sobą coś wspólnego? Jaką rolę odgrywa w nich Joel? Czy aniołowie czegoś nie ukrywają przed Mericem? To tylko część pytań, które pojawiają się w czasie lektury.

Oczywiście Tyren nie działa sam - pomaga mu elficka gwiazda filmowa imieniem Indil, prywatny detektyw Nataniel Andres oraz Aelis - kobieta, ze względu na domieszkę krwi elfickiej wyglądająca jak jedenastoletnia dziewczynka. 
O ile fabuła jest oryginalna, ciekawie zaplanowana i dobrze zrobiona, to gdy chodzi o bohaterów widać pewien sprawdzony, ale jednak schemat. Piękna ale nieosiągalna kobieta, cyniczny detektyw z ogromnym bagażem doświadczeń z przeszłości czy wreszcie główny bohater zupełnie nieprzystosowany do otaczającego go świata - Indil, Nataniel i Meric doskonale wpisują się w kanon czarnego kryminału, znanego chociażby z powieści Chandlera. Na ich tle świetnie odbija się postać Aelis i jej dwoista natura - z jednej strony dziecięcy wygląd, delikatność, altruizm i maniery panienki z dobrego domu a z drugiej umysł i emocje dorosłej i doświadczonej kobiety, pozbawionej złudzeń co do otaczającego ją świata. 

Za samą Aelis należą się autorce wielkie brawa, a jeżeli dodać do tego intrygującą fabułę, nagłe zwroty akcji oraz fakt, że bardzo szybko okazuje się, że nie wszystko jest tym, czym wydaje się być na pierwszy rzut oka to dostaje czytelnik naprawdę wciągającą powieść, która zapewni kilka godzin dobrej rozrywki.

Ja w każdym razie polecam:)


piątek, 14 czerwca 2013

Trochę narzekam na życie i trochę chwalę klasykę s-f

Ponad czterdzieści lat temu Tadeusz Chmielewski nakręcił przezabawną komedię "Nie lubię poniedziałku" - tytuł filmu wszedł do języka potocznego i wiele osób, bardzo często zupełnie nieświadomie, używa tego wyrażenia aby określić swój negatywny stosunek do tego akurat dnia tygodnia.
Ja akurat do poniedziałku nie mam jakichś sprecyzowanych uczuć, ale trawestując ten tytuł mogę ogłosić "Nie lubię czerwca". Co tam nie lubię, ja go wręcz nienawidzę...
Uczucie to związane jest z zawodem wykonywanym, bo jak powszechnie wiadomo kończy się rok szkolny a ja muszę na tę okoliczność wystawić oceny, wypisać świadectwa (no, tu na szczęście szkoła poszła z duchem czasów i "pisze" je komputer, ale wklepać dane trzeba samemu), wypełnić tonę nikomu nie potrzebnych papierów i masę różnych innych czynności wykonać.
Czasu na czytanie jakby mniej, a o pisaniu to już szkoda gadać... Dlatego notki pojawiają się z rzadka, a ich jakość może odbiegać od zwyczajowego stanu:(
Ale postaram się te wszystkie zaległości ponadrabiać jak już się zaczną wakacje. Natomiast dzisiaj słów parę o jednej z książek przeczytanych w ostatnich tygodniach.

Herbert George Wells to jeden z najważniejszych pisarzy brytyjskich ubiegłego wieku. Niezwykle płodny - wydał ponad 60 książek zakwalifikowanych do różnych gatunków literackich, jednak tym co przyniosło mu światową sławę były powieści science fiction, a szczególnie wydana w 1898 roku "Wojna światów".

Ludzie nie są jedyną inteligentną rasą we wszechświecie i przekonują się o tym w niezwykle bolesny sposób. Pewnego dnia w miasteczku Woking nieopodal Londynu ląduje statek kosmiczny z Marsa - jak się okazuje jest to pierwszy obiekt z floty inwazyjnej, która ma opanować Ziemię. Marsjanie znajdują się na dużo wyższym poziomie rozwoju technologicznego i szybko staje się jasne, że broń, którą posługują się ludzie nie jest w stanie wyrządzić agresorom większej szkody. Najeźdźcy opanowują coraz większy obszar i zagłada ludzkości wydaje się być nieodwracalna... 

Najazd Marsjan oglądamy oczami jednego z mieszkańców Woking - intelektualisty, pisarza i filozofa. Wypowiada się on w sposób bardzo oszczędny, niemal pozbawiony jakichkolwiek emocji - początkowo jest raczej obserwatorem niż uczestnikiem wydarzeń. Ale nawet kiedy zostaje zmuszony do podjęcia konkretnych, nierzadko drastycznych, działań w dalszym ciągu cechuje go rezerwa i beznamiętność - można powiedzieć, że zachowuje się jak wzorcowy angielski dżentelmen, którego nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi.
Znamienne jest też to, że Marsjanie pojawiają się właściwie tylko w tle powieści, natomiast głównym tematem jest zachowanie ludzi wobec najeźdźców - od ciekawości, poprzez lekceważenie niebezpieczeństwa aż do paniki. Kiedy do mieszkańców Londynu dociera rozmiar niebezpieczeństwa i rozpoczyna się zbiorowy exodus z zagrożonego miasta zanikają wszelkie podstawy współżycia społecznego, więzi międzyludzkie i zasady moralne. Ludzi opanowuje niemal zwierzęcy strach i starają się uratować, nawet za cenę życia towarzyszy niedoli.
I paradoksalnie - to odczłowieczenie robi o wiele większe wrażenie niż zakuci w stal, używający broni masowego rażenia Marsjanie. Przy okazji - Wells był niesamowitym wizjonerem, pod koniec XIX wieku przewidział wojny totalne, broń chemiczną i laserową...

Książka jest niesamowicie pesymistyczna, szczególnie dla nas, którzy wiemy jaki przebieg miały konflikty zbrojne w XX wieku. Jednak uważam, że "Wojna światów" to obowiązkowa lektura dla osób zainteresowanych fantastyką. 


niedziela, 9 czerwca 2013

Zbiorowo o angielskich kryminalach

Jako, że czytać cały czas coś czytam, a pisać nie bardzo mam czas i z chęciami też bywa różnie, to zrobiło się trochę zaległości. I dlatego dzisiaj taka zbiorówka będzie, aczkolwiek tematycznie dosyć jednorodna. Przeczytałam bowiem jedną z ostatnich powieści pani Christie oraz trzy pierwsze tomy cyklu kryminałów M.C. Beaton, którą wydawcy (wg mnie na wyrost) głoszą następczynią wielkiej Agathy.

**************************************************

Powieść Agathy Christie pt. "Nemezis" (znana u nas również jako "Przeznaczenie") powstała w 1971 roku. Jej główną bohaterką jest panna Jane Marple, a w tekście znajduje się wiele nawiązań do wcześniejszej książki - powstałej w 1964 roku "Karaibskiej tajemnicy".

W czasie podróży na Karaiby panna Marple poznała niejakiego Jasona Rafiela, niezwykle bogatego dżentelmena obdarzonego jednak bardzo przykrym charakterem. Pomimo początkowej niechęci udaje im się znaleźć wspólny język, a nawet podjąć pewną współpracę przy rozwiązywaniu kryminalnej zagadki. Od tamtego czasu minęło jednak już kilka lat i panna Marple dowiaduje się, że jej znajomy zmarł po ciężkiej chorobie. Okazuje się, że pan Rafiel nie zapomniał starej panny z detektywistycznym zacięciem i, niejako w testamencie, zostawił dla niej zlecenie - panna Marple ma rozwiązać kryminalną zagadkę. 
Niby nic prostszego, tylko, że... nie zostawia dla niej żadnych informacji czego i kogo dotyczy owa zagadka. Funduje staruszce wycieczkę krajoznawczą, w czasie której powinna odgadnąć o co chodzi i znaleźć rozwiązanie problemu. 
Nemezis to imię greckiej bogini zemsty, sprawiedliwości i przeznaczenia. Panna Marple ma stać się taką Nemezis i wymierzyć sprawiedliwość. Starsza pani dosyć szybko dochodzi do wniosku, że przestępstwo o które chodziło Rafielowi miało miejsce w przeszłości, że najprawdopodobniej karę za niego poniósł ktoś niewinny, a prawdziwy sprawca znajduje się na wolności...
Panna Marple nie takie sprawy już rozwiązywała, więc i teraz sobie poradzi, chociaż łatwo nie będzie. 

Akcja powieści toczy się w latach powojennych i widać, że autorce nie podoba się to jak wygląda życie w tym okresie. Właściwie wszyscy bohaterowie narzekają na upadek obyczajów, na zbytnią swobodę młodych kobiet i na brak odpowiedzialności u mężczyzn. Pomimo, że czytałam już kilkanaście książek Agathy Christie, to po raz pierwszy spotykam się z tak gorzkim obrazem świata, w którym przyszło egzystować jej bohaterom. Panna Marple, podobnie jak jej twórczyni to postacie z innej epoki. Epoki, która odeszła bezpowrotnie...

Powieść trochę nostalgiczna ale intryga wciągająca. I po raz kolejny zakończenie zaskakuje;)

************************************************

Z książkami M.C. Beaton spotkałam się jakiś czas temu za sprawą kilku tomów z cyklu o przygodach pani detektyw Agathy Raisin. O moich wrażeniach (nie najlepszych) pisałam TUTAJ. Postanowiłam jednak dać pisarce drugą szansę i przeczytałam trzy pierwsze tomy jej drugiego cyklu powieściowego, którego bohaterem jest wiejski policjant Hamish Macbeth. 

Nazwisko posterunkowego kojarzy się jednoznacznie - i jest to skojarzenie jak najbardziej właściwe. Hamish jest bowiem rodowitym Szkotem i pracuje jako posterunkowy w Lochdubh, w zachodniej Szkocji. Jeśli chodzi o kreację głównego bohatera to specjalnie się autorka nie wysiliła - Macbeth jest oszczędny, uwielbia plotki i darmowe poczęstunki, nie lubi Anglików, to taki trochę chłopek-roztropek, bez większych ambicji, którego ignorują przełożeni i miejscowi notable. Trochę przypomina filmowego porucznika Colombo - z pozoru do trzech zliczyć nie potrafi, a jak przyjdzie co do czego to bez większego trudu rozwiązuje najtrudniejsze zagadki kryminalne.
Obok tytułowego bohatera autorka umieściła w książkach kilka charakterystycznych postaci,m.in.: przełożonego Hamisha, aroganckiego inspektora Blaira; typowego Anglika pułkownika Halburton-Smythe, miejscowego posiadacza ziemskiego; jego córkę Priscillę - przyjaciółkę Macbetha z dzieciństwa; miejscowego pijaczka i kłusownika Angusa.

Intrygi kryminalne są dosyć pomysłowe, jednak jeśli chodzi o wykonanie to jest już trochę gorzej. Główne postacie są jednowymiarowe, niemal od pierwszej chwili wiadomo, kto mądry, kto niekoniecznie, i tak się jakoś składa, że ci inteligentniejsi zaliczają się do przyjaciół Hamisha, a ci nieco ograniczeni do jego wrogów. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku cyklu o pani Raisin najsłabszym punktem tych powieści są dialogi - drętwe, wszyscy mówią tak samo, niezależnie czy to włóczęga czy znany pisarz. Co jeszcze mi się rzuciło w oczy, to ogólny brak kultury i obycia wśród, zdawałoby się, inteligentnych ludzi. Ale to chyba też wina stereotypów, na których autorka buduje swoją powieść.

Na plus można zaliczyć fakt, że Hamish jest zdecydowanie bardziej sympatyczny niż Agatha Raisin.
Czy przeczytam kolejne części? Jak przypadkiem wpadną w ręce i będę mieć czas to pewnie tak, ale nie będę sie za nimi jakoś specjalnie rozbijać.

I na koniec takie pytanie - czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć co autor miał na myśli w tym zdaniu: "Lady Jane ubrana była w grecki rybacki kaszkiet, który przydawał jej mięsistej twarzy z zakrzywionym nosem dziwnego wyglądu hermafrodyty." ("Hamish Macbeth i śmierć plotkary", wyd. Edipresse 2013, s. 78).

Bo ja całe życie myślałam, że hermafrodytyzm to się raczej nie na twarzy uwidacznia... 

sobota, 8 czerwca 2013

5 filmów, które są moimi równolatkami

Miałam napisać o książkach, które ostatnio przeczytałam, ale coś brak weny... Zobaczyłam jednak na pewnym blogu taki ciekawy wpis i postanowiłam zrobić własne zestawienie moich filmowych rówieśników.
Zanim jednak o filmach  to parę słów o tym, co jeszcze zdarzyło się w roku 1969.
Najważniejszym wydarzeniem były oczywiście moje narodziny pewnego niedzielnego, marcowego poranka;)
A cztery miesiące później Neil Armstrong odcisnął ślad swojej stopy na Księżycu...

Dla polskiej literatury ten rok nie był zbyt łaskawy - urodziła się co prawda Katarzyna Michalak, jednak odeszli Kazimierz Wierzyński, Marek Hłasko i Witold Gombrowicz. 
Swoją premierę miały takie, klasyczne już, książki: "Ojciec chrzestny" M. Puzo, "Ubik" P.K. Dicka, "Rozmowa w katedrze" M. V. Llosy. Nagroda Nobla w dziedzinie literatury powędrowała do Samuela Becketta.

Muzyka - to przede wszystkim Festiwal w Woodstock od 15 do 18 sierpnia. W grudniu natomiast zadebiutował Michael Jackson (w rodzinnym zespole "The Jackson 5"). Skaldowie śpiewali "Cała jesteś w skowronkach" a Beatlesi "Yellow Submarine"...
Urodzili się: Jennifer Lopez, Maciej Miecznikowski, Gwen Stefani i Jay-Z. Zmarli: Grażyna Bacewicz, Krzysztof Komeda i Judy Garland.

I wreszcie film:)

Oskara dla najlepszego filmu zdobył "Nocny kowboj", jego twórca John Schlesinger otrzymał nagrodę za reżyserię, zaś w kategoriach aktorskich triumfowali John Wayne i Maggie Smith za role pierwszoplanowe oraz Gig Young i Goldie Hawn za drugoplanowe.
Zbyt wcześnie odeszli - Bogumił Kobiela, Sharon Tate, Robert Taylor i Tadeusz Kalinowski.  Natomiast swój pierwszy występ w roli uroczych bobasków zanotowali m.in. Cate Blanchett, Catherine Zeta-Jones, Jennifer Aniston, Renee Zellweger, Julie Delpy, Renata Dancewicz i Matthew McConaughey.

Dobrych filmów powstało kilka, nie wszystkie udało mi się zobaczyć, ale może jeszcze zdążę to nadrobić. A teraz wybrana piątka:



"Czyż nie dobija się koni?"
reż. Sydney Pollack

Historia ludzi biorących udział w maratonie tanecznym w czasach wielkiego kryzysu. Wstrząsający obraz samotności, braku perspektyw, upadku wartości. Zapada w umysł na zawsze.



Butch Cassidy i Sundance Kid"
reż. George Roy Hill

Zawsze lubiłam westerny, a ten jest jednym z lepszych jakie widziałam. A jeszcze do tego jeden z moich ulubionych aktorów, czyli Robert Redford. Za Newmanem nie przepadam, ale podobały mi się jego dwie role, obydwie zagrane w duecie z Redfordem właśnie - tutaj i w "Żądle" H. Gondorffa.



"Easy Rider"
reż. Dennis Hopper

Film o poszukiwaniu wolności i swojego miejsca na Ziemi. Dwaj motocykliści przemierzają Stany Zjednoczone (wcielają się w nich Peter Fonda i Dennis Hopper) z Los Angeles w kierunku Florydy. Początkowo wygląda to na świetną przygodę, jednak im dalej na wschód tym spotyka ich więcej kłopotów, a podróż staje się coraz bardziej niebezpieczna...



"Pan Wołodyjowski"
reż. Jerzy Hoffman

Tu nawet dużo pisać nie trzeba - Tadeusz Łomnicki, Magdalena Zawadzka, Jan Nowicki i Daniel Olbrychski to gwiazdy pierwszej wielkości. A i w tle też sporo świetnych kreacji aktorskich się znajdzie.
Sienkiewicz to niezwykle wdzięczny materiał dla filmowców, a ja filmy historyczne baaardzo lubię.



"Rzeczpospolita babska"
reż. Hieronim Przybył

Żeby nie było, że tylko poważne filmy w 1969 roku powstawały. Komedia o grupie wojskowych osadniczek może nie jest najwyższych lotów, ale bardzo ją lubię:) A jak spojrzeć na obsadę, to co nazwisko to gwiazda...

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że powstały wtedy jeszcze m.in. takie filmy:
  • "Wszystko na sprzedaż" A. Wajda
  • "Struktura kryształu" K. Zanussi
  • "Polowanie na muchy" A. Wajda
  • "Dzika banda" S. Peckinpah
  • "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" R. Hunt - chyba najgorszy film o Bondzie...
  • "Zmierzch bogów" L. Visconti

czwartek, 6 czerwca 2013

Trudno być oryginalnym...

Zośka Miller to kwintesencja przeciętności. Ani najwyższa, ani najniższa, nie jest też najstarsza ani najmłodsza w rodzinie, nie wyróżnia się w nauce ani w sporcie, urodę ma też przeciętną, czyli nic szczególnego. Nawet imieniem nie może się wyróżnić, bo w jej trzeciej klasie jest jeszcze jedna Zosia. A Zośka bardzo chce się wyróżniać...

Żeby od czegoś zacząć, dziewczynka postanawia wymyślić dla siebie jakiś przydomek, który informowałby wszystkich o tym, że jego posiadaczka jest osobą nietuzinkową. Po wypróbowaniu rozmaitych pomysłów wreszcie trafia na "swoje imię" - oto przed państwem Zośka Wspaniała!

Szybko okazuje się, że znalezienie odpowiedniego przydomku to rzecz najłatwiejsza. Teraz trzeba udowodnić reszcie klasy oraz wychowawczyni, że się na takowy zasługuje. Zosia z całych sił próbuje udowodnić własną wspaniałość, jednak zamiast tego pakuje się w coraz większe kłopoty.
A będzie się dopiero działo, kiedy Zośka postanowi być bohaterką...

Lara Bergen napisała jak na razie cztery książki o przygodach Zośki - mnie dane było przeczytać dwie z nich. Dziewczynka ma masę szalonych pomysłów, jak to kilkulatka najpierw działa potem myśli, idzie na żywioł nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Oprócz Zosi poznajemy jej szkolnych kolegów i koleżanki - to bardzo żywotna klasa, i wychowawczyni musi mieć do nich masę cierpliwości.

Książka w sam raz dla dziewczynek w wieku 7-9 lat. Dla chłopców może też, chociaż mój domowy "tester książek dziecięcych" po wysłuchaniu kilku pierwszych stron odmówił dalszej współpracy...

wtorek, 4 czerwca 2013

Rodzic archeolog to prawdziwy skarb

Co jakiś czas różne mądre osobistości załamują ręce nad stanem czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży. Aby podnieść poziom tegoż organizowane są rozmaite szkolenia, projekty, granty czy coś tam jeszcze - oczywiście dla dorosłych. Chyba po to, żeby liczba zawodzących nad nieczytatym młodym pokoleniem się zwiększyła, bo w grupie to zawsze przyjemniej jojczyć...
O tym, że lektury nie do końca przystają do tego co dzieci interesuje, o tym, że niestety, nie wszyscy nauczyciele potrafią zarazić pasją czytania, o tym, że biblioteki nie mają funduszy na zakup nowości to wiadomo powszechnie i nie ma się nad czym rozwodzić, bo choćbym tu nie wiadomo jaki elaborat napisała to i tak tego nie zmienię. 
Co zatem robić? Cóż, trzeba szukać, szukać, szukać aż się znajdzie wśród oferty wydawniczej coś co naszego milusińskiego zainteresuje. Nie ma lekko;)

Zupełnym przypadkiem, za namową pewnego znajomego księgarza, kupiłyśmy w ubiegłym roku do naszej szkolnej biblioteki cztery tomy "Kronik Archeo" autorstwa Agnieszki Stelmaszyk. Starannie wydane, w twardych, kolorowych okładkach bardzo ładnie prezentowały się na półce, tyle, że jakoś  nie było tłumu chętnych poznać je czytelników. Karta się odwróciła, kiedy, trochę na siłę, wcisnęłyśmy pierwszy tom jednemu z naszych stałych bywalców. Po weekendzie chłopak przyszedł i poprosił o kolejny tom wszem i wobec głosząc, że bardzo fajna ta książka. Zaraz znalazł się inny chętny i od tej pory "Kroniki" są w ciągłym ruchu, a my zostałyśmy zmuszone do zakupu tomu piątego;)

Tak wygląda target docelowy "Kronik"
po wysłuchaniu pierwszego tomu
Bohaterami cyklu jest piątka dzieci: Bartek i Ania Ostrowscy oraz Mary Jane, Jim i Martin Gardnerowie. Państwo Ostrowscy oraz pan Gardner są światowej sławy archeologami, specjalizującymi się w historii starożytnego Egiptu, często razem pracują, więc nic dziwnego, że ich dzieci znają się i przyjaźnią. zdarza się też, że dzieciaki mają możliwość obserwować pracę rodziców, a przy okazji przeżyć wspaniałe, choć niebezpieczne przygody. Młode pokolenie jest niezwykle przedsiębiorcze, potrafi mocno zewrzeć szyki i bez większego problemu pokonać nie tylko groźnych przestępców i złodziei dzieł sztuki, ale nawet dają radę wywieść w pole pannę Ofelię Łyczko, najbardziej zasadniczą spośród opiekunek.
W pierwszym tomie swoich przygód dzieciaki szukają grobowca królowej Nefertiti, w drugiej złotej rzeźby pochodzącej z mitycznej Atlantydy, w kolejnej krzyżackiego skarbu, czwarty tom przenosi ich do Japonii, gdzie kilka osób toczy zawziętą walkę o wachlarz młodości, wreszcie w tomie piątym ruszają przez Australię, tropem zbiega z kolonii karnej, który miał ponoć dotrzeć do Diamentowej Doliny. Dla porządku dodam, że właśnie ukazał się tom szósty, którego akcja osnuta jest wokół skarbu Wikingów.

"Kroniki Archeo" przeznaczone są właściwie dla dzieciaków w wieku 8-10 lat, aczkolwiek bardzo chętnie czytali je również gimnazjaliści. Ich największą zaletą jest wartka akcja, przygoda, trochę niebezpieczeństwa i sporo uśmiechu, a to głównie za sprawą Jima i Martina.
Jako, że książki siłą rzeczy dotyczą historii to sporo w nich określeń, nazw czy nazwisk o których przeciętny 10-latek raczej nie słyszał. Nie stanowi to jednak żadnego problemu - w tekście umieszczone jest mnóstwo ilustracji, a na marginesach można znaleźć przystępne objaśnienie nieznanych pojęć.

Kilka dni temu Bazyl na swoim blogu pisał o pierwszym tomie "Kronik" i przy okazji wspomniał o ilustracjach, że są w typie "martynkowym" - cóż nie każdy taki typ plastycznej ekspresji lubi. Mnie jakoś specjalnie w zębach nie zgrzytają, aczkolwiek, nie ma co ukrywać, są kiczowate. A tak przy okazji - w pewnym momencie zaczęłam mieć całkiem niezłą zabawę, odgadując do jakich gwiazd ekranu są podobne osoby uwiecznione na obrazkach. Rozpoznałam m.in. Edytę Olszówkę i Collina Firtha...

Piotrkowi, który wysłuchał pierwszego tomu jak na razie się podoba, mnie właściwie też, chociaż tom czwarty to trochę chyba za bardzo odjechany jest. Ale z drugiej strony ja sama niedługo zacznę być zabytkiem, więc się może nie powinnam wypowiadać na temat literatury nie dla mnie przeznaczonej...

Dzieć, czyli target docelowy, mówi, że fajne - i tego będziemy się trzymać:)


sobota, 1 czerwca 2013

Deszczowe lektury

Czy ktoś może wie, kiedy skończą się te deszcze???
W Boże Ciało zalało nas po raz trzeci w tym miesiącu (poprzednio 3 i 20 maja) a dzisiaj też pada prawie cały dzień... Czy to wszędzie tak, czy tylko pod Miechowem?
Jedyną "dobrą" stroną takiej aury jest fakt, że sobie można (z przerwami na ratowanie obejścia) poczytać...

Dzisiaj kilka słów o dwóch książkach, które przeczytałam dzięki sympatycznym BiblioNETkowiczkom w ramach akcji "Wędrujące książki".

Anna Łacina to autorka książek skierowanych raczej do młodszego pokolenia niż moje, ale nie ma przecież zakazu, żeby osoba całkiem dorosła nie mogła sobie przeczytać młodzieżówki. Tym bardziej, że rzeczona  młodzieżówka jest dobrze napisana i dotyczy ważnego problemu, jakim jest zaufanie (lub jego brak).

Bohaterkami książki "Kradzione róże" są siostry Jaśmina i Róża Celer, a akcja dzieje się w ciągu trzech miesięcy 2008 roku. Niby krótko, ale te kilka tygodni rodzina Celerów zapamięta na całe życie.
Jaśmina skończyła drugi rok studiów medycznych i wybiera się na wakacyjną wędrówkę do Grecji razem z grupą przyjaciół. Jest wśród nich Romek, z którym kiedyś łączyło ją uczucie, i który w dalszym ciągu, pomimo, że zawiódł jej zaufanie, nie jest jej obojętny. 
Róża właśnie zdała maturę i jak co roku wybiera się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Po raz pierwszy idzie sama, bez siostry. Na Jasnej Górze poznaje Ariela i spontanicznie postanawia z nim jechać jeszcze do Krakowa, do sanktuarium w Łagiewnikach. Zawiadamia rodziców, że wróci dwa dni później. Jednak w wyznaczonym terminie dziewczyna nie wraca, a jej telefon jest wyłączony...

Jaśmina i Róża znajdują się w całkowicie odmiennej sytuacji, jednak obydwie muszą podjąć taką samą decyzję - czy zaufać drugiemu, właściwie obcemu, człowiekowi? 
Czy Jaśmina powinna dać drugą szansę Romkowi? Czy pomimo dwuletniej znajomości zna go naprawdę, czy tylko jej się zdaje, że wie o nim wszystko?
Czy Róża może zaufać nieznajomemu mężczyźnie, który jest wobec niej odpowiedzialny i opiekuńczy? Czy  może zawsze należy zachować jakiś margines nieufności?

To jedna z tych książek, które każda nastolatka przeczytać powinna, opowiada bowiem o problemach, które mogą dotknąć każdej z nich. Ale i starsze dziewczyny nie raz i nie dwa razy mogą stanąć przed taką sytuacją jaka stała się udziałem Róży i Jaśminy. Książkę polecałabym również rodzicom nastolatków - lata pracy w szkolnictwie umocniły we mnie w przekonaniu, że wielu z nich nie ma pojęcia z czym zmagają się ich dzieciaki. I to wcale nie chodzi o rodziny dysfunkcyjne czy patologiczne. Bardzo często rodzicom wydaje się, że mają ze swoim dzieckiem bardzo dobry kontakt i wychowali go tak, że powinno poradzić sobie w każdej sytuacji. Niestety, życie pisze takie scenariusze, że nawet południowoamerykańskie seriale przy nich wysiadają...
Poszukiwania córki są niezwykle wyczerpujące dla całej rodziny Celerów i ich przyjaciół - na każdy sygnał, że gdzieś pojawiła się dziewczyna podobna do Róży wsiadają w pociąg lub samochód i pędzą do Łeby, Poznania, Warszawy czy Szczecina z nadzieją, że może tym razem się uda odnaleźć zaginioną...

I już tak całkiem na koniec popsioczę sobie na polskie prawo - policja nie przyjmuje początkowo zgłoszenia o zaginięciu Róży - jest pełnoletnia, nie ma znamion porwania (np. żądanie okupu), a samo przeświadczenie rodziców, że dziewczyna nigdy by tak nie zniknęła bez śladu to za mało. Dopiero kiedy na jaw wychodzą nowe fakty policja rozpoczyna czynności operacyjne. Tylko, że to może być już za późno...

*****************************************

O ile o Annie Łacinie zdarzyło mi się już słyszeć, o tyle nazwisko autora drugiej książki nic mi nie mówiło. O tym, by przeczytać "Oko czerwonego cara" zadecydowała nota wydawcy...
I cóż, powiem tak - ta książka to raczej nie powinna trafić na polski rynek, bo my coś za blisko Matuszki Rosji żyjem i o pewnych sprawach nieco więcej wiemy niż przeciętny Jankes - książkę Amerykaniec napisał, więc stawiam, że dla swoich ziomków, a myśmy ją dostali, bo "za oceanem to bestseller".

Ale do adrema: car Mikołaj II przyjął do służby Fina Pekkalę i na okoliczność jego nadzwyczajnych zdolności oraz kryształowej uczciwości zrobił go swoim człowiekiem do zadań specjalnych, nadał mu pseudonim "Szmaragdowe Oko" oraz dał nieograniczoną władzę. Niestety wkrótce wybucha wojna, potem rewolucja, carska rodzina zostaje wymordowana a ciała ukryte. Pekkala trafia do obozu pracy w którym przebywa przez 9 lat, aż wreszcie zostaje zwolniony na rozkaz samego Czerwonego Cara czyli Josifa Wissarionowicza Dżugaszwili, bardziej znanego jako Józef Stalin.
Pekkala jest bowiem bardziej potrzebny Stalinowi w Swierdłowsku (dawniej Jekaterynburg) niż w Lesie Krasnogolańskim. Zaufany człowiek cara Mikołaja ma rozwiązać zagadkę śmierci Romanowów oraz, co ważniejsze, znaleźć legendarne skarby carskiej rodziny.

Że autor nie trzyma się prawdy historycznej? Z bólem, ale jestem to w stanie przełknąć - szczątki rodziny carskiej odkryte zostały dopiero w 1976 roku (a ciała Marii i Aleksego w 2007) więc Pekkala musiałby żyć w dobrym zdrowiu ze 150 lat - takiej bzdury to nawet Amerykanie nie kupią. Tym bardziej, że książka nie jest powieścią historyczną - a nawet Kraszewski i Matejko naginali prawdę historyczną do swoich potrzeb.

O wiele bardziej drażniło mnie tło obyczajowe:
  • Gość ma w domu skład amunicji, wszyscy, łącznie z miejscowym komendantem milicji wiedzą o tym i nikt nic nie robi, a przecież za mniejsze wykroczenia groziła śmierć. 
  • W 1929 roku istnieje żeński klasztor (co prawda jest właśnie likwidowany) a mniszki mają w nim... pianino... Ciekawe po co? 
  • Czerwonoarmijcy są czytaci i pisaci, a komisarz Kirow (uczył się na szefa kuchni, ale szkołę zamknięto i został milicjantem) to wręcz erudyta.
  • Co i rusz pojawiają się osoby, które w jakiś sposób związane były z caratem i w dalszym ciągu pracują, nawet na wyższych stanowiskach (np. komendant milicji w Swierdłowsku)
  • Pekkala po 9 latach obozu pracy dostaje wszystkie swoje rzeczy, które mu zabrano w czasie aresztowania.
  • Stalin, który w 1918 miał całkiem inną fuchę, osobiście zajmuje się przesłuchiwaniem jakiegoś więźnia.
  • i jeszcze trochę innych kfiatkóf by się znalazło...
Jedyna zaleta, że się całkiem przyjemnie czyta - jak już machnąć ręką na wszystkie historyczno - obyczajowe nieścisłości. Autor miał jeszcze na tyle przyzwoitości, że na końcu dodał kalendarium ostatnich dni Romanowów, oraz tego co się działo po ich śmierci - miejmy nadzieję, że czytelnicy tam zajrzą...

A na koniec pytanie do Szanownego Wydawcy - naprawdę nie szło znaleźć zdjęcia rodziny Mikołaja II? Nawet w guglu i wikipedii?
Bo to co jest podpisane jako fotografia carskiej rodziny to faktycznie portret cara i jego bliskich, tyle, że nie  Mikołaja II a Aleksandra III...