czwartek, 28 lutego 2013

Powstanie niewolników w wersji light

Halina Rudnicka to jedna z autorek mojego dzieciństwa - głównie za sprawą "Chłopców ze Starówki", która to książka była lekturą obowiązkową, bodajże w klasie VI szkoły podstawowej. Czytałam pewnie jeszcze jakieś inne jej książki, bo mi się w głowie kołaczą jakiś Szumigaj i Tumigraj, Janek Krasicki i chyba Hanka Sawicka (ale jej to nie jestem pewna...).
Wymienione wyżej książki na dzień dzisiejszy są już niemal całkowicie zapomniane, ale jest jedna, którą od czasu do czasu zalecają jako lekturę nauczyciele historii, a mianowicie "Uczniowie Spartakusa". Z jakichś moich dawnych zapisków wynika, że w czasach szkolnych ją czytałam, ale pod groźbą szkód na zdrowiu nie byłam w stanie powiedzieć czegoś konkretnego o tej książce -no może poza tym, że wiem kto zacz tytułowy Spartakus. A ponieważ w związku z wyzwaniem  "Trójka e-pik" trzeba było coś o niewolnikach przeczytać to postanowiłam sobie odświeżyć ksiżkę Haliny Rudnickiej.

Głównym bohaterem jest chłopiec imieniem Kalias. Z pochodzenia jest Grekiem i miał to nieszczęście, że wraz z matką zostali porwani przez piratów. Trafiają na targ niewolników i tam zostają rozdzieleni - chłopak trafia najpierw do niejakiego Kwintusa Waryniusza, a później po wielu perypetiach dostaje się do szkoły gladiatorów, gdzie poznaje Spartakusa. Niedługo po tym wybucha powstanie niewolników na czele którego staje właśnie Spartakus.

Książka dosyć wiernie opisuje dzieje tego największego zrywu niewolników, a autorka trzyma się faktów historycznych. Niestety jakoś mnie ta książka nie porwała, bo trochę nudnawa jest - być może dlatego zupełnie jej nie pamiętałam ze swoich czasów szkolnych.
Autorka operuje schematami - Rzymianie są zepsuci, okrutni i głupi zaś niewolnicy dobrzy, uczciwi i szlachetni, Kaliasowi i jego przyjaciołom wszystko się udaje zaś ich przeciwnicy zaliczają nieustane wpadki. Jak już wspomniałam, autorka trzyma się najważniejszych faktów, więc (jak pewnie pamiętamy z lekcji historii) powstanie upada a Spartakus ponosi okrutną karę, ale tu gdzie się tylko da mamy szczęśliwe zakończenie - dobrzy zostają nagrodzeni w ten czy inny sposób, natomiast źli ponoszą zasłużoną karę.
Jako, że książka przeznaczona była dla młodzieży szkolnej więc pozbawiona jest niemal całkowicie drastycznych opisów zarówno z życia Rzymian jak i traktowania niewolników - dla porównania chociażby barwne opisy w "Qvo vadis" Sienkiewicza.

Lubię takie powroty do literatury okresu dzieciństwa i wczesnej młodości, aczkolwiek zdarza się rozczarowanie - książka, którą dawno temu się zachwycałam, bohaterowie, którzy powodowali żywsze bicie serca dzisiaj już nie wzbudzają takich emocji. 
Tak niestety jest w wypadku tej książki...



środa, 27 lutego 2013

O Meksykance, która została królową przemytników

Arturo Perez-Reverte to hiszpański pisarz i dziennikarz. Jego książki są w naszym kraju dosyć popularne i często pojawiają się na blogach - jakoś do tej pory osobiście się z tym akurat pisarzem nie spotkałam, ale na podstawie lektury Waszych opinii utrwalił mi się pogląd, że jest to autor powieści historyczno - sensacyjnych (jakkolwiek by to nie brzmiało). Tymczasem jakież było moje zaskoczenie, kiedy się okazało, że oprócz przygodówek osadzonych w odległych wiekach pisze również powieści współczesne.

"Królowa Południa" to historia Teresy Mendoza, Meksykanki, która poprzez splot okoliczności zmuszona jest uciekać ze swojego kraju aż do Hiszpanii. Udaje się jej dostać pracę w barze, a kiedy okazuje się, że dziewczyna ma talent do rachunków właściciel powierza jej zarządzanie lokalem. Dla Teresy jednak praca w barze nie jest szczytem marzeń, szczególnie jeśli chodzi o związane z tym zajęciem zarobki. Przypadkowo poznaje przemytnika, Santiago Fisterrę i zostaje jego wspólniczką.  Niestety po raz kolejny okoliczności sprzysięgły się przeciw niej do tego stopnia, że Teresa ląduje w więzieniu, jednak jest na tyle inteligentna (i ma sporo szczęścia, jeśli chodzi o współlokatorkę celi), że nie marnuje tych kilkunastu miesięcy spędzonych w odosobnieniu. Teresa pochłania książki, w pewnym stopniu uzupełnia swoje wykształcenie, a kiedy kończy się wyrok, więzienne mury opuszcza całkiem inna osoba. Świat narkobiznesu wkrótce się przekona, że pojawiła się w nim nowa osoba, z którą trzeba się liczyć.

Młoda Meksykanka szybko udowadnia, że ma talent i energię, jest twardą negocjatorką, dokładnie planuje swoje poczynania ale potrafi być kreatywna i, co ważne, cechuje ją zawodowa uczciwość. Ale czy to wystarczy aby utrzymała się w tym światku zdominowanym przez mężczyzn?

Z niejakim wstydem muszę przyznać, że szczerze i serdecznie kibicowałam Teresie - pomimo, że jest ona postacią co najmniej kontrowersyjną. Już sam jej sposób zarabiania na życie powinien budzić niechęć - handel narkotykami, przemyt i inne działania niezgodne z prawem to wystarczające argumenty przeciwko tej postaci. Jednak nie można odmówić Teresie determinacji oraz siły woli. Miejsce i czas, w którym przyszło jej spędzić dzieciństwo i młodość ukształtowało jej osobowość - Teresa nie miała innych wzorców postępowania. Trochę trudno ją więc obarczać winą za to, że stała się tym, kim się stała.

Książkę pochłania się niemal jednym tchem, co jest zasługą zarówno tempa akcji jak i postaci wykreowanych przez autora. Bo bohaterowie Pereza-Reverte'a to postacie nieszablonowe, świetnie skonstruowane, niejednoznaczne, a przez to jeszcze bardziej ciekawe.

Serdecznie zachęcam do lektury.

wtorek, 26 lutego 2013

Wątpliwości Smoczego Jeźdzca

Był już smok niebieski, był czerwony - teraz przyszła kolej na złotego. Takiego bowiem koloru gad spogląda na mnie z okładki trzeciego tomu cyklu "Dziedzictwo" autorstwa Christophera Paoliniego.

"Bisingr" rozpoczyna się od mocnego akcentu - Eragon i Roran odnajdują kryjówkę Ra'zaców i likwidują obydwa potwory. (Swoją drogą trochę to dziwne, że udaje im się to zrobić bez większego problemu i strat własnych, gdy do tej pory Ra'zacowie byli postrachem dla całych wsi i miast.) A później mamy bitwy, potyczki, wędrówki w tę i w tamtą stronę, uczty i rokowania, i znów bitwy i potyczki, udowadnianie przy pomocy ekstremalnych prób, kto jest najgodniejszym stanowiska przywódcy, wpływanie na politykę sojuszników, i znów bitwy i potyczki...

Przewrotnie powiem, że widać w tej części, że autor w międzyczasie dojrzewa i na pewne sprawy patrzy już trochę inaczej niż przy pisaniu poprzednich tomów. Bo chyba tylko tym można wytłumaczyć wątpliwości, które nagle zaczynają targać Eragonem. Dopiero teraz zaczyna przeżywać konieczność zabijania, ma koszmary związane z żołnierzami, których jest zmuszony uśmiercić - choć bardziej logiczne byłyby tego rodzaju rozterki po pierwszych starciach w których przyszło mu uczestniczyć. 
Idzie też Paolini trochę na skróty - jego bohaterowie nagminnie używają magii (Eragon na ten przykład goli się przy jej pomocy) i właściwie gdzieś ginie ekscytacja na temat "czy jej/jemu się uda?", bo wiadomo, że w krytycznym momencie magia pomoże...

Uff... Przeczytałam tę książkę trochę siłą rozpędu - "Eragon" mi się raczej podobał, "Najstarszy" już trochę mniej, natomiast "Brisingr"...
No cóż, czyta się dosyć sprawnie, choć fajerwerków nie ma. Akcja płynie sobie spokojnie i szeroko jak Wisła w okolicach Torunia. Namnożyło się autorowi wątków i miał chyba potężne problemy z ich w miarę gładkim zakończeniem - do tego stopnia, że powstał jeszcze tom czwarty (i to w dwóch częściach), który pewnie przeczytam, chociażby z ciekawości jak to się wszystko skończy.
Ale raczej nie będę szukać ostatniego tomu z obłędem w oczach...

poniedziałek, 25 lutego 2013

O uczuciach, szkole, sztuce - o życiu

Dosyć dużą część mojej domowej biblioteczki stanowią książki, które zakupione zostały pod wpływem zachwytów innych blogerów lub użytkowników BiblioNETki, a jak już miały "nieszczęście" stać sie moją własnością to powędrowały na półkę, bo pierwszeństwo mają pożyczki oraz egzemplarze recenzyjne. I tak się te, nierzadko perełki literackie, kurzą i zarastają pajęczyną w oczekiwaniu na to aż znajdę dla nich czas.

Jednym z takich przykurzątek z mojej półki jest powieść Antoniego Libery pt. "Madame". Autor jest tłumaczem i reżyserem, znawcą twórczości Samuela Becketta, którego sztuki wystawia z powodzeniem u nas w kraju jak i za granicą, zaś książka o której mowa jest jego debiutem powieściowym.

Narratorem jest młody chłopak, uczeń maturalnej klasy warszawskiego liceum, zaś tytułowa Madame to dyrektorka szkoły, a zarazem jego nauczycielka języka francuskiego.
Piękna i tajemnicza kobieta budzi wśród swoich, stojących na progu dorosłości, uczniów wielkie emocje, podkochują się w niej, snują fantazje i domysły, starają się zwrócić na siebie jej uwagę - niestety bezskutecznie. Madame jest zimna i nieprzystępna, nie daje się sprowokować i nawet na krok nie wychodzi poza schemat relacji nauczyciel - uczeń.
Jej postawa nie zniechęca jednak głównego bohatera, który rozpoczyna swego rodzaju śledztwo, mające go zbliżyć do nauczycielki.

Akcja książki osadzona jest w drugiej połowie lat 60-tych, pełno tu odniesień do ówczesnej polityki, nauki i kultury, to świetny obraz życia inteligencji z okresu późnego Gomułki. Narrator pochodzi z tzw. dobrego domu, rodzice zadbali o jego wszechstronny rozwój, on sam stara się zaistnieć poprzez rozmaite działania - niestety i zespół jazzowy, i grupa teatralna ponoszą klęskę, gdyż są zbyt awangardowe, zbyt zachodnie jak na możliwości polskiej siermiężnej rzeczywistości. Zrażony działalnością na niwie artystycznej odnajduje się w intelektualnej grze prowadzonej z Madame.

Gdzieś przeczytałam, że główny bohater jest tak perfekcyjny, że aż nierzeczywisty, że trudno sobie wyobrazić osiemnastolatka improwizującego wiersz aleksandrynem, piszącego kilkunastostronicowe wypracowanie po francusku czy  recytującego "na zawołanie" fragmenty dramatów Racine'a, że autor zdrowo przesadził w tej kreacji. Czy ja wiem? Przecież tak naprawdę ten młody człowiek nie jest wszechstronnym geniuszem - owszem francuski idzie mu świetnie, ale uczył się tego języka przez kilka lat na prywatnych lekcjach, siłą rzeczy przewyższa swoich kolegów, poza tym chęć zaimponowania nauczycielce dopinguje go do działania. Fakt, jest inteligentny, oczytany, wrażliwy, interesuje go sztuka,  ale tak naprawdę swoje wystąpienia starannie przygotowuje, żeby nie powiedzieć, że reżyseruje, i większość jego działań jest przemyślana i zaplanowana, a spontaniczność to zaledwie niewielki fragment jego osobowości.

Książka Libery to majstersztyk jeśli chodzi o warstwę językową, to przepiękna opowieść o dorastaniu i dojrzewaniu, to hymn o miłości, która dodaje skrzydeł, ale równocześnie nieco gorzki rozrachunek z przeszłością, z czasami kiedy największy nawet talent i wiedza przegrywały z partyjnymi układami, kiedy człowiek nie był oceniany za to co sobą reprezentował, ale za to jak głęboko kłaniał się ówczesnej władzy. To swoisty pomnik tych, którzy musieli egzystować w tamtych nienormalnych czasach i udało im się mimo wszystko nie stracić twarzy. Jakże często  o nich zapominamy...

niedziela, 24 lutego 2013

To taka piękna literatura...

Kiedy ostatnio zdarzyło się wam napisać/ dostać list, lub chociaż kartkę pocztową?

No, właśnie... Telefony komórkowe i internet zdecydowanie ułatwiają kontakty międzyludzkie,  bo przecież można zadzwonić z każdego miejsca i o każdej właściwi porze, można wysłać maila lub SMS-a i nasza wiadomość w przeciągu kilku sekund trafi do adresata. Nie trzeba szukać papieru listowego i koperty, nie trzeba stać na poczcie w kilometrowej kolejce po znaczki - wszystko załatwi się szybko i wygodnie, nie ruszając sie z domu. I tylko trochę żal, bo te wiadomości są siłą rzeczy bardzo ulotne - skrzynka mailowa czy pamięć telefonu mają ograniczoną pojemność...
Te pocztowo - listowe refleksje naszły mnie na okoliczność książki, którą właśnie skończyłam czytać, a mianowicie "Listów na wyczerpanym papierze", czyli korespondencji Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory. 

Książkę przygotowała do druku o raz opatrzyła wstępem Magda Umer - przyjaciółka obydwojga artystów. W jej ręce najpierw trafiły listy, które pisała Agnieszka Osiecka (dostała je od samego Przybory) a jakiś czas potem skontaktowała się z nią córka Osieckiej, która chciała opublikować listy Jeremiego do swojej matki. I tak oto w ręce czytelników trafiła korespondencja obrazująca burzliwy związek, który połączył tych dwoje w lutym 1964 roku i trwał nieco ponad dwa lata, do czerwca 1966 roku.
Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora to dwie niekwestionowane gwiazdy na firmamencie polskiej rozrywki, autorzy wielu przebojów wykonywanych do dzisiaj, twórcy widowisk teatralnych, obdarzeni talentem literackim oraz niesamowitą umiejętnością obserwacji otaczającego ich świata i przetwarzania go na język poezji.
Kiedy rozpoczyna się ich związek ona ma lat 28, on jest o ponad 20 lat starszy, obydwoje mają za sobą nieudane małżeństwa i bagaż rozmaitych życiowych doświadczeń. Obiektywnie rzecz biorąc to chyba trudno o dwie bardziej różne (żeby nie powiedzieć skrajne) osobowości. Agnieszka to dusza towarzystwa, ma wokół siebie masę znajomych a nawiązanie kontaktu z obcymi osobami nie stanowi dla niej żadnego problemu - w jej listach można naleźć opisy takich, nawiązywanych ad hoc znajomości. Tymczasem obraz Jeremiego, który wyłania sie z tej korespondencji ukazuje człowieka zdystansowanego do otoczenia, niezbyt lubiącego duże towarzystwo, raczej domatora i samotnika.
Podobno przeciwieństwa się przyciągają - tak też pewnie było i w tym przypadku.

Z przyczyn okołozawodowych, jak też rodzinnych obydwoje często podróżowali, w tym również za granicę. Kontakt telefoniczny był utrudniony i kosztowny, pozostawały więc listy i kartki. Z tych listów układa się historia miłości - wybuch uczucia, tęsknota za drugą osobą, która jest daleko, liryczne zaklęcia i obietnice, wreszcie pretensje (niektóre uzasadnione, inne całkiem zmyślone), a na koniec swoista inwentaryzacja przedmiotów zgromadzonych przez wspólne miesiące i kulturalny ich podział.
Całość okraszona tekstami piosenek, wierszy, zabawnych rymowanek i gier słownych autorstwa obojga bohaterów, licznymi fotografiami Agnieszki i Jeremiego oraz skanami listów, telegramów, pocztówek i zwykłych karteluszków z króciutkimi informacjami.

Miała rację Agata Passent, córka Agnieszki Osieckiej, motywując chęć wydania listów Jeremiego Przybory, że "To taka piękna literatura..." - bez gwarowych naleciałości, pisana pięknym, literackim językiem, mówiąca o rzeczach zwykłych i codziennych jak o wielkim cudzie. Jakiż talent pisarski wyziera tu z każdego niemal zdania, jakaż wrażliwość i emocje.

Jedna z nielicznych zasad jakie wyniosłam z dzieciństwa (bo ja z zasady bardzo odporna jestem na zasady) to taka, że nie wolno czytać cudzych listów. Ale bardzo się cieszę, że zajrzałam do tej pięknej korespondencji.

I tylko trochę żal, że już takich listów ludzie nie piszą...

piątek, 22 lutego 2013

Molly i czarodziejski kucyk

Mała Molly ma niezwykłe szczęście - po raz kolejny poznaje zwierzątko obdarzone magicznymi zdolnościami.

Kiedy pewnej soboty Molly wybiera się do swojego dziadka, który jest kowalem, nie przypuszcza, że spotka ją niezwykła przygoda - spotka prawdziwego jednorożca. Sopelek wygląda jak zwykły kucyk, jednak dziewczynka dostrzega na jego czole coś na kształt maleńkiego rogu. Pani James, jego właścicielka, nie zdając sobie sprawy z tego kim tak naprawdę jest Sopelek, chce go podkuć. Dziadek Molly odmawia jednak wykonania usługi, ponieważ zwierzę jest bardzo zdenerwowane i mógłby mu zrobić krzywdę. I całe szczęście, bo jeśli jednorożec zostanie podkuty żelaznymi podkowami to zupełnie straci swoją czarodziejską moc...
Sopelkowi udaje się porozumieć z Molly, wyczuwa w niej pokrewną duszę i, pomimo, że musi odjechać ze swoją właścicielką, obiecuje, że odnajdzie dziewczynkę.

Pani James to pierwsza niesympatyczna osoba jaka pojawiła się na kartach książeczek o Molly, jest niemiła w stosunku do dziewczynki i nic sobie nie robi z widocznego strachu Sopelka - tylko zdecydowana postawa starszego pana ratuje kucyka przed bolesną i tragiczną w skutkach operacją. Dobrze, że pojawia się ktoś taki jak pani James - do tej pory świat Molly wypełniali tylko ludzie kochający zwierzęta i rozumiejący ich potrzeby, natomiast w realnym świecie już tak idealnie nie jest i młody czytelnik powinien sobie z tego zdawać sprawę.

W książeczce jest poruszony jeszcze jeden ważny problem - tato Molly operuje kotkę, która uległa bardzo poważnemu wypadkowi i rokowania zwierzątka są bardzo kiepskie. Zarówno on, jak i jego córeczka, bardzo przeżywają ten przypadek, natomiast dla mnie stanowiło to świetny punkt wyjścia do rozmowy o odchodzeniu naszych ulubieńców. Nasze domowe zwierzątko czuje się  co prawda świetnie, jednak nie jest niestety wieczne...

Pomimo tych poważniejszych akcentów książka niesie bardzo optymistyczne przesłanie, Molly stara się pomóc Sopelkowi, a przy okazji można się domyślić po kim dziewczynka odziedziczyła magiczne zdolności.

Po raz kolejny serdecznie polecam lekturę przygód Magic Molly, a sama czekam na dwa ostatnie tomy z serii, które ukażą się już w marcu.

czwartek, 21 lutego 2013

Edyta, Krysia, Bogusia, czyli o telewizji, której już nie ma...

Pamiętam, jak w 1975 roku w moim rodzinnym domu zagościł pierwszy telewizor marki beryl. Program telewizyjny zaczynał się w tygodniu około godziny 15-tej, a w niedzielę o 7-ej rano. Większości programów zwyczajnie nie pamiętam, chociaż  sporo ich oglądałam - niestety wiek i postępująca skleroza robią swoje... Pamiętam natomiast dosyć dużą grupę osób realizujących programy czy pokazujących się na wizji  - dzisiaj nazywalibyśmy ich celebrytami, wtedy to byli dziennikarze, prezenterzy i spikerki. I o tych ostatnich traktuje książka Aleksandry Szarłat pt. "Prezenterki".

Edyta Wojtczak, Krystyna Loska, Bogumiła Wander, Irena Dziedzic - młodemu pokoleniu te nazwiska nie mówią nic (albo bardzo mało) natomiast dla mnie, moich rówieśników czy naszych rodziców to były prawdziwe osobowości telewizyjne.  Dla wielu stanowiły ideał urody, wzór dobrego smaku, modową inspirację - chociażby popularna fryzurka "na Edytkę". Trochę więcej osób kojarzy zapewne Katarzynę Dowbor i Bożenę Walter, a to z racji tego, że pierwsza w dalszym ciągu jest czynna zawodowo, natomiast druga stoi na czele Fundacji TVN.
Wszystkie wymienione panie były niekwestionowanymi gwiazdami Telewizji Polskiej w różnych okresach od czasu powstania tej instytucji aż do lat 90-tych, kiedy oficjalnie spikerzy zostali zastąpieni prezenterami.

Książka Aleksandry Szarłat pokazuje nam telewizję w okresie kierownictwa dwóch prezesów - Włodzimierza Sokorskiego oraz Macieja Szczepańskiego. Ten pierwszy przecierał szlaki, tworzył od podstaw instytucję, która szybko stała się ulubionym medium Polaków natomiast drugi, chociaż z różnych powodów mocno kontrowersyjny, to świetny manager, za czasów którego TVP nie odbiegała poziomem od zachodnich stacji.
Telewizję poznajemy ze wspomnień osób z nią związanych niemal od samego początku - reżyserów Barbary Borys - Damięckiej i Jerzego Gruzy, scenograf Xymeny Zaniewskiej, dziennikarek Barbary Wachowicz i Stanisławy Ryster, artystów Jerzego Połomskiego i  Emilii Krakowskiej, Alicji Pawlickiej, żony najpopularniejszego polskiego spikera Jana Suzina i wielu innych.
Najważniejszą część książki stanowią jednak wywiady ze spikerkami oraz tekst złożony ze wspomnień na temat Ireny Dziedzic, która odmówiła autorce rozmowy. Z kart książki wyłania się obraz instytucji, silnej ludźmi, którzy ją tworzyli. Początkowo nikt nie dawał telewizji zbyt wielkich szans na przetrwanie, a kiedy już okrzepła nie bardzo wierzono, że stanie się popularna, praca była ciężka, głównie ze względu na trudne warunki lokalowe, które poprawiły się dopiero wtedy, kiedy instytucja przeniosła się do nowego kompleksu na Woronicza. I pomimo tych niedogodności, pomimo tego, że większość programów szła "na żywo", pomimo wielogodzinnych prób przy których spikerzy musieli być obecni, chociaż nie brali w nich udziału, wszyscy wspominają ten okres jako coś najlepszego co ich w życiu spotkało. Telewizja tamtego okresu jawi się jako taka firma - rodzina, przyjazna dla pracownika, w której prezes zna po imieniu strażników pilnujących wejścia a młody pracownik mógł liczyć na zrozumienie i pomoc starszych kolegów. W tych wspomnieniach pełno jest też różnorodnych anegdot na temat ludzi i zdarzeń. Wspominane są również mniej wesołe fakty - cenzura, współpracownicy będący agentami SB, okres stanu wojennego czy wreszcie niezbyt eleganckie (ze strony ówczesnych władz TVP) rozstanie się z bohaterkami książki.

I na koniec taka refleksja - może i współczesna Telewizja Polska ma większą ofertę programową, może i nadaje 24 godziny na dobę, może i sprowadza formaty, które biją rekordy popularności na świecie (czytaj: w Ameryce) ale jej poziom merytoryczny i artystyczny sięga powoli dna Rowu Mariańskiego - sama z tą instytucją pożegnałam się już kilka lat temu (wyjątek stanowi Eurosport i TVN24), moi mężczyźni coś tam oglądają co prawda, ale przede wszystkim Disneya (młodszy) i Discovery (starszy).

A Telewizji o której traktuje książka Aleksandry Szarłat już po prostu nie ma...

poniedziałek, 18 lutego 2013

Kłopotliwy podopieczny

Po raz kolejny odwiedziliśmy z moim synkiem mieszkającą w Larkfield siedmioletnią Molly - dziewczynkę, która potrafi rozmawiać ze zwierzętami.

W jej domu odbywa się właśnie ważna uroczystość - Kitty, młodsza siostra Molly, obchodzi czwarte urodziny. Aby uczcić ten ważny dzień i sprawić małym gościom niespodziankę rodzice dziewczynek zaplanowali występ magika Fantastycznego Feliksa. Każdy szanujący się magik musi oczywiście posiadać królika, którego będzie mógł wyciągać z kapelusza. Feliks ma oczywiście takie zwierzątko - bielutkiego króliczka imieniem Śnieżek. Kiedy w czasie występu Molly dotyka futerka zwierzątka szybko orientuje się, że Śnieżek jest magiczną istotą. Upewnia się co do tego po programie, co więcej okazuje się, że Feliks, podobnie jak ona rozumie mowę zwierząt.
Kilka dni później Molly ponownie spotyka Feliksa i Śnieżka w klinice swojego taty. Króliczek cierpi na chroniczną czkawkę i Feliks ma nadzieję, że doktor coś na to poradzi. Dolegliwość jest o tyle niebezpieczna, że kiedy króliczek dostaje ataku owej czkawki znika i odnajduje się w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach. O tym oczywiście nie można powiedzieć ojcu Molly - pewnie by wcale nie uwierzył, jak to dorosły...
Z przyczyn obiektywnych Śnieżek musi zostać przez kilka dni w klinice, a Molly ma mu zapewnić opiekę.

W odróżnieniu od poprzednich poznanych przez Molly czarodziejskich zwierzątek Śnieżek jest stworzonkiem mocno kłopotliwym. Trochę samowolny, nieposłuszny, lubi kaprysić, zawsze stawia na swoim - opieka nad nim to prawdziwe wyzwanie. Jeśli dodać do tego jego nagłe zniknięcia, to oczywiste jest, że dla Molly nadchodzi czas ogromnej próby. 
Kilkudniowy pobyt Śnieżka w rodzinnym domu dziewczynki ma w założeniu udowodnić jej rodzicom, że jest już na tyle dorosła i odpowiedzialna, żeby mieć własne zwierzątko. Z drugiej strony Molly na własnej skórze odczuwa, że opieka nad zwierzęciem to nie tylko ogromna przyjemność ale równorzędny, a nawet większy, obowiązek.

Niezmiennie polecam tę książeczkę tak jak i całą serię wszystkim dzieciakom w wieku wczesnoszkolnym.

niedziela, 17 lutego 2013

Każdy z nas ma w sobie coś z modliszki...

Co robić kiedy mężczyzna, z którym planowałyśmy się wspólnie zestarzeć, dorobić wnuków i wreszcie odpocząć na emeryturze wymieni nas na młodszy model? To pytanie oraz rozmaite odpowiedzi na niego to tematyka obecna w literaturze już od dawna. Chociaż odnoszę wrażenie, że dopiero ostatnimi czasy, jakoś tak od "Rozlewiska" Małgorzaty Kalicińskiej, nastąpił u nas prawdziwy wysyp książek z takim właśnie wątkiem głównym.
I taki też problem podejmuje Irena Matuszkiewicz w swojej najnowszej powieści pt. "Modliszka". 

Główną bohaterką jest Milena Płoszyńska - wiek 44 lata, technik protetyk z własną pracownią, żona Lucjana, właściciela hurtowni budowlanej, matka Radka, studenta Politechniki Gdańskiej.
Milena i Lucjan mają za sobą ponad 20 lat małżeństwa, sporo wzlotów, trochę upadków - jak to w życiu. Mają niewielkie grono przyjaciół, dom, samochód, całkiem niezłą sytuację finansową, nie targają nimi jakieś wielkie namiętności ale Milena uważa swój związek za szczęśliwy. Dlatego też wiadomość, że mąż ją zdradza, a owoc tej zdrady za kilka miesięcy pojawi się na świecie stanowi dla niej ogromny szok. Lucjan przyznaje się do winy, ale ma nadzieję, że uda się jeszcze uratować jego związek z Mileną - żona jest jednak bezwzględna, nie chce słuchać żadnych argumentów i wyrzuca go tak z mieszkania jak i ze swojego życia.
I tak oto pani Płoszyńska rozpoczyna nowy rozdział. Szybko okazuje się  że los był dla niej o wiele łaskawszy niż dla Lucjana, a ona sama znakomicie odnajduje się w roli samodzielnej i niezależnej kobiety - rozwija się zawodowo, robi prawo jazdy, spotyka z przyjaciółmi, zaprzyjaźnia się z nową sąsiadką Laurą Widacką,  a ponieważ syn zafundował jej niespodziankę w postaci wnuczki oraz synowej nie ma czasu na rozpamiętywanie tego co było...

Irena Matuszkiewicz pisząc swoją książkę nie poszła na szczęście utartym schematem - Milena nie szuka nowej miłości, nie wpada w kolejne męskie ramiona (chociaż takowe chętnie by się przed nią otwarły), wybiera samodzielność i jest to wybór przemyślany. 
Czytając książkę zastanawiałam się właściwie cały czas kto jest tą tytułową modliszką. I doszłam do zaskakującego odkrycia, że nieomal każdy z bohaterów ma w sobie coś z tego owada. Oczywiście  na czoło wysuwa się Irmina, nowa partnerka Lucjana, kobieta interesowna i wyrachowana, dzielnie sekunduje jej pani Laura Widacka, choć akurat ona potrafi się świetnie maskować, bezwzględną modliszką jest również przedstawiona w epizodzie Wisia, właścicielka pracowni protetycznej z Płocka. Ale i Milena nie jest bez winy, i babka Zosia, bezradna zdawałoby się staruszka, i Monika Jordankowa, i... No, nie będę wymieniać wszystkich bohaterów, kto ciekawy to sam sobie znajdzie.

Powieść napisana jest prostym językiem, nie ma w nim jakichś rażących błędów stylistycznych czy potknięć gramatycznych - czyta się całkiem przyjemnie, chociaż bez większych emocji. Bohaterowie dosyć wyraziści, zróżnicowani - moją największą sympatię zyskali sobie pani Loda i... Lucjan. Chyba dlatego, że to najsmutniejsza, najbardziej (przepraszam za górnolotność)  tragiczna postać w tej książce. I to jemu kibicowałam a nie wzorowej (czy aby na pewno?) Milenie.

Powieść Ireny Matuszkiewicz to historia jakich wiele dzieje się na naszych oczach, być może w naszym najbliższym otoczeniu. I to stanowi jej siłę - jest po prostu prawdziwa...

sobota, 16 lutego 2013

Nocna lektura czyli znów "Ta Michalak"...

Mam oczy na mokrym miejscu. Nie raz i nie dwa razy zdarzyło mi się zalać łzami nad perypetiami książkowych bohaterów, bywało, że publicznie, np. w środkach komunikacji masowej bądź w kolejce do lekarza - dlatego, nauczona doświadczeniem poza domem czytam jedynie literaturę faktu, jakieś biografie lub książki podróżnicze. Ma to dobre strony, bowiem w oczach otoczenia uchodzę za czytelnika z aspiracjami, co to byle powieścidła w ręce nie bierze... Beletrystykę zaś połykam li tylko w domowym zaciszu - mąż i syn już się przyzwyczaili, że zdarza mi się mieć królicze oczka przy czytaniu. Jest jednak pisarka, której kolejne książki połykam wyłącznie nocną porą, bowiem leję nad nimi łzy rzęsiste, a nie chcę straszyć dziecka, które bardzo się tym moim pochlipywaniem przejmuje.

Moją prywatną wyciskaczką łez jest Katarzyna Michalak, a ostatniej nocy popłakałam sobie na okoliczność "Wiśniowego Dworku", który dostałam jakiś czas temu w ramach prezentu podchoinkowego.

Danka i Danusia - tak różne, a zarazem tak podobne. Danka to warszawianka, szefowa oddziału dużej zagranicznej firmy, przebojowa, niezależna, ambitna bizneswomen. Poświęca się pracy, nie ma prawie wcale życia prywatnego, ciągle w biegu, często nie ma nawet czasu aby zjeść porządny posiłek. Jej przeciwieństwem jest Danusia - młoda wiejska nauczycielka, mieszkanka Wiśniowego Dworku leżącego w zagubionym gdzieś w mazurskich lasach Milewie. Pełna pomysłów i determinacji jeśli chodzi o jej małych podopiecznych, nieśmiała i zdystansowana do otoczenia, podporządkowana swojemu ojcu, schorowanemu, apodyktycznemu starcowi.
Danka i Danusia nie znają się, jest jednak ktoś kto wie o nich prawie wszystko, kto je bacznie obserwuje i doprowadza do tego, aby wreszcie te dwie młode kobiety stanęły ze sobą oko w oko...

Jakie będą skutki tego spotkania, kim jest tajemniczy mężczyzna, który steruje ich losami i najważniejsze, jakie są jego intencje? Cóż, kto ciekawy odsyłam do lektury.

"Wiśniowy Dworek" to kolejna, czwarta już książka z "Serii owocowej". Po raz kolejny autorka serwuje nam słodko-gorzką historię z wyrazistymi bohaterami, z dynamiczną akcją, z pokaźną dozą humoru ale i ze szczyptą wzruszeń, natomiast pewną nowością w stosunku do pozostałych książek jest tutaj dosyć rozbudowany wątek sensacyjno-kryminalny. Katarzyna Michalak stara się w swoich powieściach poruszać poważniejsze tematy, tak jest i tym razem - koszty kariery w korporacji, mafijne porachunki, brak akceptacji ze strony rodziców, planowana przez lata zemsta, codzienność popegeerowskiej wsi czy wreszcie życie w domu dziecka to tylko niektóre problemy z jakimi przyjdzie się zmierzyć bohaterom książki.

Powieść Katarzyny Michalak stanowi wymarzoną lekturę na zimowy czas - za oknem śnieg, lub ewentualnie roztopy, ciemno, zimno a z książki emanuje ciepło, gałęzie wiśni uginają się pod owocami, brzęczą pszczoły i śpiewają ptaki. Aż szkoda odkładać przeczytany tom na półkę. Mam nadzieję, że autorka nie każe nam długo czekać na kolejną odsłonę "Owocowej Serii" i już niedługo będziemy mogli poznać bohaterów "Jabłoniowego Wzgórza"...

piątek, 15 lutego 2013

A miało być tak pięknie...

Pytanie o ulubionego autora zawsze wprowadza mnie w swego rodzaju konsternację - bo właściwie nie potrafię wybrać jednej jedynej osoby - chociażby z tego powodu, że w różnych okresach życia fascynowała mnie różna literatura, a i świat nie stoi w miejscu, i co roku pojawiają się nowi autorzy, którzy mają szansę mnie zachwycić. Więc kiedy muszę się określić na okoliczność literackich uwielbień to zawsze pada kilka nazwisk, a jedno z nich to Lucy Maud Montgomery.

Z autorką zetknęłam się po raz pierwszy przy okazji "Błękitnego zamku", później jak miliony dziewcząt na świecie pokochałam "Anię z Zielonego Wzgórza", polubiłam "Emilkę ze Srebrnego Nowiu", "Jankę ze Wzgórza Latarni", "Kilmeny ze starego sadu" i jeszcze kilka innych, trochę mniej znanych bohaterek, które narodziły się w wyobraźni najsłynniejszej kanadyjskiej pisarki. Większość jej książek można znaleźć w mojej domowej biblioteczce i z zasady są to te najbardziej zaczytane egzemplarze...

Kilka lat temu wielbicieli talentu pani Montgomery zelektryzowała wiadomość o nieznanym rękopisie zmarłej przed 60 laty pisarki mającym być podsumowaniem cyklu o Ani Shirley. I tak oto w 2009 roku miała miejsce światowa premiera "Ani z Wyspy Księcia Edwarda", a dwa lata później doczekaliśmy się jej polskiego wydania.
Jakoś się tak stało, że nie kupiłam sobie dotąd tej książki i udało mi się z nią zapoznać tylko dzięki uprzejmości pewnej biblionetkowiczki. I cóż... Po przeczytaniu już wiem, że raczej ta książka domowych zbiorów nie wzbogaci...

"Ania z Wyspy Księcia Edwarda" to zbiór opowiadań podzielonych na dwie grupy ze względu na czas akcji. Pierwsza część książki to utwory, których akcja toczy się w mniej więcej w tym samym czasie co akcja "Doliny Tęczy", natomiast część druga umiejscowiona jest po zakończeniu I wojny światowej. Całość jest przeplatana wierszami autorstwa Ani oraz jej syna Waltera - dodam, że choć nie jestem może znawczynią poezji, to uważam, że nie są one zbyt wysokich lotów, niestety...

Co do samych opowiadań to są one mocno nierówne, niektóre rozwleczone do granic wytrzymałości, niektóre przewidywalne od pierwszych linijek, chociaż, uczciwie trzeba przyznać, że kilka jest naprawdę na poziomie. Ale te akurat są w zdecydowanej mniejszości. Najbardziej przypadły mi do gustu dwie opowieści - chyba najsmutniejsze z całego zbiorku "Oszukane dziecko" o osieroconym chłopczyku, który musi sam zdecydować u kogo będzie mieszkać (krewni starają się zdobyć jego względy, bowiem z opieką nad Patem związana jest pokaźna roczna renta) oraz nieco ironiczna "Penelope i jej teorie" o znawczyni dziecięcej psychologii, która musi teoretyczne wiadomości wykorzystać w praktyce opiekując się dwoma ośmioletnimi chłopcami.

Ma ta książka jeszcze jeden mankament, a mianowicie polskie tłumaczenie imion własnych. Wydawało mi się, że z racji kilkukrotnego przeczytania całego cyklu znam głównych bohaterów. Tymczasem okazuje się, że nie do końca - dobrą chwilę zastanawiałam się "Kim u licha jest Kuba Blythe???". I dopiero po dłuższym namyśle dotarło do mnie, że przecież najstarszy syn Ani nosił imię Jakub. Aczkolwiek we wszystkich innych książkach chłopiec występuje jako Jim. Pewnie dla równowagi Rozalia Meredith w tym tomie nosi imię Rosamund, zaś narzeczonym Rilli jest Keneth Ford (wolałam go jednakowoż jako Krzysia). Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że jeżeli się tłumaczy kolejny tom z cyklu to wypadałoby zostawić imiona, nazwy geograficzne i inne nazwy własne w takiej formie do jakiej czytelnik przywykł w poprzednich częściach.  

Cóż, trochę rozczarowała mnie ta książka. Blythe'owie występują w niej jako tło (jeśli nie liczyć wspomnianych wcześniej sesji poetyckich), najczęściej chyba pojawia się Gilbert, zaś Ania przywoływana jest w rozmowach lub przemyśleniach bohaterów jak swoisty punkt odniesienia - "Co też powiedziałaby o tym pani doktorowa?". Może wybrzydzam i jestem niesprawiedliwa dla autorki, ale mam wrażenie, jakby ta książka nie była pisana z potrzeby serca, a tylko dla jakiegoś doraźnego zysku.

Bo przecież Ania Shirley-Blythe to uznana marka i jej wielbiciele wszystko kupią.
Jak widać nie wszyscy...

czwartek, 14 lutego 2013

Molly i czarodziejskie zwierzątko - po raz drugi (nie ostatni)

Jakiś czas temu pisałam tu o książeczce Holly Webb - "Magic Molly. Kotek czrownicy". Ponieważ książeczka bardzo przypadła do gustu mojemu synkowi postarałam się o kolejną część przygód dziewczynki, która rozmawia ze zwierzętami i tak oto jesteśmy po lekturze "Szczeniaczka spełniającego życzenia".

Tym razem do lecznicy prowadzonej przez ojca Molly trafia starsza pani, która niedawno stała się właścicielką ślicznego szczeniaczka imieniem Gwiazdka. Piesek pani Hunter jest zdrowy - właścicielka chce mu tylko zaaplikować konieczne szczepienia. Kiedy Molly bierze Gwiazdkę na ręce odczuwa wielki smutek zwierzątka - nie może z nim jednak porozmawiać kiedy w pobliżu są dorośli...
Okazja nadarza się po kilku dniach - Gwiazdka jest coraz bardziej osowiała, nie chce jeść i pani Hunter zostawia ją w klinice na obserwację  Molly zakrada się nocą do budynku lecznicy, poznaje smutną historię szczeniaczka i oczywiście postanawia mu pomóc. Ale to nie będzie takie proste...

Kolejna wizyta w świecie Molly i kolejna porcja pozytywnych wrażeń. I kolejny temat do rozmowy z dzieckiem. 
Tym razem Molly oprócz pomocy Gwiazdce musi rozwiązać jeszcze jeden problem. Jak sugeruje tytuł książeczki Gwiazdka może spełnić czyjeś marzenie - tak jak każdy Molly ma większe i mniejsze pragnienia. Kiedy jednak może poprosić o spełnienie jednego marzenia dopadają ją wątpliwości i musi podjąć trudną decyzję - czy poprosić o coś dla siebie, czy też wybrać coś co sprawi radość komuś innemu, komuś kto jest smutny i tak naprawdę bardziej potrzebuje tego czarodziejskiego życzenia. To wybór, który byłby bardzo trudny dla osoby dorosłej a co dopiero dla siedmioletniego dziecka...

Serdecznie polecam Wam i Waszym dzieciakom (własnym i cudzym) tę śliczną książeczkę, a my zabieramy się za dalszą lekturę - właśnie na księgarniane półki trafiły kolejne dwa tomiki opowiadające o Magicznej Molly i jej przygodach.

wtorek, 12 lutego 2013

Różne oblicza miłości;)

Dotarła do mnie paczka z wymianki u Sabinki. Hasło przewodnie brzmi "Z miłością w tle..." a niespodziankę przygotowywała Patrycja z bloga Udebulduzur.



Paczkę otwierałąm w towarzystwie, co widać na zdjęciu - obaj pomocnicy, aż na chwilę zamarli (co jest rzeczą raczej niespotykaną w ich wykonaniu) z ciekawości co się kryje w opakowaniu.

Patrycja udowodniła swoją przesyłką, że miłość niejedno ma imię:



Uwielbiam Chmielewską? Proszę uprzejmie, jest książeczka tej autorki:)

Wrocław to moje (zaraz po Krakowie) najbardziej kochane miasto? Super, będę je zwiedzać w towarzystwie Eberharda Mocka.

Pasjami czytuję biografie? Mówisz i masz - jest biografia Mickiewicza, który tak cudnie pisał o miłości, a i w życiu ową miłość chętnie praktykował;) 
Przy okazji napiszę, że tuż przed przyjściem listonosza wysyłałam zamówienie książek i ze dwa razy się nad tą biografią zastanawiałam, ale w końcu odłożyłam ją sobie na kiedy indziej, a tu proszę - mam jednak intuicję...

A i o Piotrusiu Patrycja nie zapomniała - razem ze swoją córeczką Marysią wybrały książeczkę z takim piękniusim pieskiem na okładce... Nic, tylko się zakochać w tym smutnym pyszczku.

Słodycze oczywiście już zostały pożarte przez dwa potwory, napoje udało się uratować i będą stanowić miły dodatek do lektury.

Serdecznie dziękujemy 
Patrycji i Marysi za śliczną niespodziankę,
 a Sabince  za możliwość uczestnictwa w tej zabawie:)

niedziela, 10 lutego 2013

Lektury małoletniej Ani - odc. 7

Dawno już nie było wspominek o literaturze mojego dzieciństwa, więc czas najwyższy nadrobić te zaległości. Tym bardziej, że dzięki wydawnictwu Znak emotikon mogłam w ostatnich dniach wrócić do jednej z ulubionych książek dzieciństwa.

Żyjąca na przełomie XIX i XX wieku angielska pisarka Edith Nesbit zaliczana jest obok F. H. Burnett, K. Grahame'a, J. Barrie'ego i B. Potter do najważniejszych przedstawicieli "złotego wieku powieści dla dzieci". Uważa się ją również za prekursorkę nowoczesnej literatury fantastycznej, bowiem w swoich utworach dla młodych czytelników opisywała bohaterów, którzy dzięki czarodziejskim postaciom lub magicznym przedmiotom mogli przeżywać niesamowite przygody, podróżować w czasie i przestrzeni oraz spełniać swoje największe marzenia.

Edith Nesbit  była osobą niekonwencjonalną, do czego przyczyniło się być może niezbyt szczęśliwe dzieciństwo - w wieku 4 lat straciła ojca, a kolejne lata spędziła w rozmaitych szkołach, niemal w całkowitej izolacji od matki i rodzeństwa. Uchodziła za osobę wyzwoloną, bowiem w czasach wiktoriańskich szokowała krótko obciętymi włosami oraz krótkimi sukniami, a także prowadziła dosyć swobodny tryb życia.

Pierwszy utwór dla dzieci wydała stosunkowo późno, bo w roku 1897, w wieku 39 lat. Dwa lata później światło dzienne ujrzał pierwszy tom o przygodach rodzeństwa Bastablów (kolejne tomy w latach 1901 i 1904), zaś najsłynniejsza jej książka pt. "Pięcioro dzieci i coś" powstała w roku 1902.

"Pięcioro dzieci i coś" to opowieść o piątce rodzeństwa i przygodzie jaka ich spotkała w czasie wakacji. Antea, Janeczka, Cyryl, Robert i najmłodszy, dwuletni braciszek nazywany Barankiem na stałe mieszkają w Londynie, ale lato spędzają na wsi, w Białym Dworku. Po kilku dniach rodzice muszą nagle wyjechać i dzieci zostają pod opieką niani i kucharki. Zwiedzając okolicę trafiają do starego kamieniołomu i tam spotykają tajemnicze stworzonko. Jest to Psammetych, czarodziejski duszek spełniający życzenia, zwany również Piaskoludkiem. Łatwo sobie wyobrazić radość dzieci kiedy dowiedziały się o właściwościach nowego znajomego - całkiem zrozumiałe, że wszyscy doszli do wniosku, że otwierają się przed nimi niezwykłe możliwości. Niestety szybko się okazuje, że nie wszystko idzie po ich myśli, a życzenia, które w założeniu miały nieść przyjemność i dobrą zabawę sprowadzają na nich coraz to nowe kłopoty...

Chociaż książka powstała ponad 100 lat temu to w dalszym ciągu stanowi świetną lekturę dla młodego czytelnika. Bohaterowie to zwykłe dzieci, skłonne do zabawy, czasem nieznośne, trochę naiwne, nie zawsze pamiętające o dobrych manierach, ale wrażliwe i lojalne. Nie zawsze się ze sobą zgadzają, ale jeśli ktoś spróbował by skrzywdzić jedno z nich, reszta zawsze stanie w jego obronie. Autorka nie epatuje nadmiernym dydaktyzmem, jednak widać, że poważnie traktuje wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność i uczciwość, i te cechy wykazują jej bohaterowie. Kolejne problemy wywołane przez nieprzemyślane życzenia sprawiają, że dzieci stają się coraz bardziej odpowiedzialne i starają się aby ich poczynania nie krzywdziły innych.

"Pięcioro dzieci u coś" to świetna lektura dla dzieci w wieku 8 -10 lat, zarówno dla chłopców jak i dla dziewczynek. Zaletą firmowanego przez Znak Emotikon najnowszego wydania oprócz pięknego tłumaczenia Ireny Tuwim jest również warstwa edytorska - książka jest szyta, w twardej oprawie wzbogacona ilustracjami Marii Orłowskiej - Gabryś, może więc stanowić świetny prezent dla młodego czytelnika. 

Na koniec chciałam dodać, że Edith Nesbit napisała jeszcze dwie książki o przygodach sympatycznego rodzeństwa, a mianowicie "Feniks i dywan" oraz "Historia Amuletu", które, miejmy nadzieję, również ukażą się w ramach znakowskiej serii "Klasyka literatury dziecięcej".

sobota, 9 lutego 2013

Życie pod kluczem

Jeszcze do niedawna mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że fantastyka naukowa to całkiem nie moja bajka. Prawdę powiedziawszy dalej mnie do tego typu książek przesadnie nie ciągnie, ale po raz kolejny okazało się, że bez bólu przeczytałam coś z tej dziedziny i nawet mi się podobało. Po genialnej "Grze Endera" spróbowałam czegoś z naszego rodzimego podwórka i oto słów kilka na temat "Limes inferior" Janusza A. Zajdla.

 Adi Cherryson bardziej znany jako Sneer to na oko przeciętny mieszkaniec Argolandu. Według testu  na inteligencję "czwartak", tak naprawdę zdecydowanie wyżej. Jako, że w skomputeryzowanym świecie pracy dla ludzi jest niewiele i otrzymują ją osoby legitymujące się co najmniej trzecim poziomem inteligencji Sneer prowadzi beztroskie życie na koszt państwa. Jednak to tylko pozory - Sneer jest jednym z najlepszych lifterów - osób zajmujących się liftingiem, czyli poprawianiem wyników testów sprawdzających poziom inteligencji.
Kiedy Sneer przyjmuje kolejne zlecenie nie zdaje sobie sprawy, że jego życie zmieni się całkowicie - pojawią się poważne kłopoty oraz tajemnicza Alicja. Sneer, który do tej pory nie zastanawiał się zbyt wiele nad zaletami i wadami ustroju w którym przyszło mu żyć dochodzi do wniosku, że wszystko dookoła jest tylko grą pozorów...

Janusz A. Zajdel to jeden z najważniejszych polskich autorów fantastyki naukowej, twórca tzw. fantastyki socjologicznej. W swoich utworach podejmował tematykę systemów totalitarnych, kontroli i ograniczeń narzucanych obywatelowi przez państwo.

Argoland to z jednej strony państwo niezwykle opiekuńcze - każdy mieszkaniec, niezależnie od tego czy pracuje czy nie, otrzymuje pewną liczbę punktów (będących tam środkiem płatniczym), które pozwalają przeżyć. Można oczywiście powiększyć swoje uposażenie - osoby z wyższym poziomem inteligencji jak również ci, którzy pracują otrzymują odpowiednio więcej punktów.
Z drugiej strony władze Argolandu kontrolują praktycznie każdy krok swoich obywateli. Dzieje się tak za sprawą "klucza" - połączenia dowodu tożsamości, karty płatniczej, prawa jazdy, certyfikatu poziomu inteligencji i czytnika linii papilarnych - każdorazowe użycie tego dokumentu jest rejestrowane.

Można się pokusić o stwierdzenie, że Zajdel sportretował w swoim utworze Polskę na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, rzeczywistość PRL-u z jej różnymi dziwactwami i wypaczeniami, systemem kartkowym, wszelkiej maści kombinatorami i cwaniakami. Ale nie można też odmówić autorowi umiejętności proroczych - bo dzisiaj, po trzydziestu latach od premiery "Limes inferior" prawie każdy z nas nosi w kieszeni czy torebce taki argolandzki klucz do wszystkiego, będący również niemal niezawodnym GPS-em. Nie przewidział tylko, że będziemy mogli przy jego pomocy kontaktować się między sobą...

piątek, 8 lutego 2013

Lądem i morzem czyli przygód Riyrii ciąg dalszy

Bardzo lubię czytać kontynuacje, aczkolwiek z pisaniem o nich jest trochę trudniej, bo trzeba się pilnować aby nie zdradzić zbyt dużo na temat zakończenia poprzedniej części. Dlatego tekst na temat kolejnej książki Michaela J. Sullivana powstawał przez kilka dni...

Nie wiem czy jeszcze pamiętacie złodziejski duet Riyria o którym pisałam TUTAJ. Royce Melborne i Hadrian Blackwater powracają, a ich kolejne przygody możemy śledzić w tomie "Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm".
Od wydarzeń opisanych w poprzednich częściach przygód Royce'a i Hadriana minęło trochę czasu i diametralnie zmieniła się sytuacja polityczna. Na tronie zjednoczonego Imperium zasiada Modina, jeśli wierzyć przepowiedni, cudownie odnaleziona dziedziczka Nevrona. W jej imieniu rządzi Rada na czele której stoi biskup Saldur. Alric, młody władca Melengaru, poszukuje sprzymierzeńców do walki z Imperium, a jego siostra Arista wyrusza jako ambasadorka do Delgosu gdzie rozwija się ruch nacjonalistyczny pod przywództwem Degana Gaunta. Towarzyszą jej Royce i Hadrian, którzy przy okazji tej podróży będą mieli okazję rozliczyć się również ze swoją przeszłością.

Z kontynuacjami różnie bywa, ale tym razem autor nie zawiódł, co więcej, uważam, że ten tom jest nawet lepszy od poprzedniego - zwłaszcza "Nowe imperium". Bohaterowie nie stoją w miejscu, czas płynie, zmieniają się warunki w których przychodzi im żyć i zmienia się ich nastawienie do świata. Coraz częściej pojawiają się wątpliwości, wyrzuty sumienia, poczucie bezsensu i beznadziejności prowadzonego życia. Zapewniam, że Royce i Hadrian nie zmieniają się w zgorzkniałych i przegranych mizantropów, w dalszym ciągu gotowi są, nawet z narażeniem życia, spełnić podjęte zobowiązanie jednak to już nie ta para wesołych zabijaków, których poznałam przy lekturze pierwszej części ich przygód.

Choć głównymi bohaterami cyklu są Royce i Hadrian to w tym akurat tomie na pierwsze miejsce wysuwa się Arista. Czytelnik może obserwować jaką przemianę przechodzi melengarska księżniczka - dama, przyzwyczajona do wygodnego i dostatniego życia zmuszona jest podróżować incognito, sypiać w podrzędnych gospodach lub wręcz na leśnych polanach, nie ma rzeszy służby i, co najważniejsze, musi stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem, strachem i cierpieniem. W czasie kilkutygodniowej podróży dowiaduje się więcej o życiu niż przez wszystkie lata spędzone na dworze swojego ojca. O ile w poprzednich tomach Arista nie zdobyła sobie mojej sympatii, o tyle tutaj szczerze kibicowałam jej poczynaniom.

Oprócz postaci znanych z poprzednich części pojawiają się nowi bohaterowie - szczególnie ciekawą postacią jest według mnie Amilia, służąca, która przez przypadek awansuje z podkuchennej na osobistą asystentkę Modiny.
A jak już jesteśmy przy Modinie - to chyba jedyny wątek, który odstawał poziomem od całości. Nie chodzi mi o konstrukcję postaci, ale o to jak autor kieruje jej losem. Modina, prosta wiejska dziewczyna okrzyknięta władczynią imperium, tak naprawdę figurantka w rękach Saldura i pozostałych regentów, na skutek ogromnej osobistej tragedii całkowicie odgrodziła się od świata zewnętrznego.  Stanowi to poważny problem dla regentów, którzy nie mogą przecież ogłosić poddanym, że ich władczyni, mówiąc dosadnie, jest obłąkana - zrozumiałe więc, że nie pozwalają się nikomu kontaktować z Imperatorką. Ale zupełnie nie rozumiem dlaczego trzymają ją w ciasnej i dusznej klitce, bez okien, bez podstawowych wygód czy chociażby czystego i porządnego łóżka. Na logikę biorąc powinno im zależeć na tym, aby dziewczyna funkcjonował jak najdłużej, bo jej osoba stanowi gwarancję ich władzy...

Niestety, Sullivan nie rozwiązuje w tych historiach właściwie żadnego z wątków, które rozpoczął w pierwszych  częściach swojego cyklu, co więcej dokłada kilka nowych problemów - tym, którzy podobnie jak ja wciągnęli się w świat Royce'a i Hadriana nie pozostaje nic innego jak czekać na dwa ostatnie tomy. Na całe szczęście mają się ukazać jeszcze w tym roku:)

środa, 6 lutego 2013

Biblionetka i Hobbit, czyli Kraków x 2

W niedzielę 3 lutego odbyło sie kolejne spotkanie krakowskich biblionetkowiczów. Po raz drugi gościła nas krakowska restauracja "Smakołyki", usytuowana przy ulicy Straszewskiego, niemal naprzeciwko Collegium Novum.
Spotkanie było szczególnie miłe, ponieważ mieliśmy przyjemność gościć grupę katowickich biblionetkowiczów - spotkałam wreszcie na żywo kilka osób, z którymi od prawie trzech lat mam bardzo bliski kontakt poprzez biblionetkowe forum. Było bardzo sympatycznie, wesoło a przede wszystkim książkowo, czego dowodem niech będzie poniższa fotografia:



Jak zwykle miałam nić nie pożyczać ale po raz kolejny nie dotrzymałam słowa i kilka książek do domu przywlokłam...

**************************************

Wczoraj natomiast byłam z moją klasą w kinie na "Hobbicie". Miodzio:)

Chociaż przed projekcją miałam niejakie obawy - o tym, że film jest pierwszą częścią z planowanych trzech dowiedziałam się zaledwie dzień wcześniej i zastanawiałam się w jaki sposób ok. 100 stron powieści przełoży się na trzy godziny filmu...
A jak już zaczęłam oglądać to te trzy godziny minęły nie wiadomo kiedy. Piękne krajobrazy, efekty specjalne i genialna muzyka to ogromne atuty tego filmu. Jak dla mnie świetnym pomysłem były liczne nawiązania do "Władcy Pierścieni" - zapowiedź tego co wydarzy się w Śródziemiu za 60 lat...
Gobliny, orkowie i wargowie odpowiednio brzydcy/przerażający, Bilbo sympatyczny, Gandalf jak zwykle w formie a krasnoludy cudne po prostu:) 
A najcudniejszy oczywiście Thorin Dębowa Tarcza...