Małgorzata Kalicińska to jedna z tych polskich autorek, która budzi ogromne kontrowersje - jedni chwalą na potęgę, inni odsądzają od czci, wiary i choćby iskierki talentu. A ja? Ja jestem jakoś pośrodku - jedna książka podobała mi się bardzo, druga wcale, a trylogię rozlewiskową czytało mi się całkiem całkiem - ot, czytadełko w sam raz na wakacyjne popołudnia.
Od jakiegoś czasu na blogach i portalach czytelniczych znów głośno o pani Małgorzacie, a to ze względu na jej najnowszą książkę, czyli "Lilkę".
Marianna Roszkowska to pani po pięćdziesiątce, dziennikarka jednego z kobiecych magazynów, żona, matka i babcia. Pewnego sierpniowego dnia jej świat się rozpada - po 30 latach małżeństwa odchodzi od niej mąż. Pomimo, że do jakiegoś już czasu oddalali się od siebie coraz bardziej, Marianna bardzo boleśnie odczuwa rozpad swojego małżeństwa, tym bardziej, że dosyć szybko okazuje się, że w życiu Mirka, jej byłego męża pojawiła się jakaś inna pani. Kiedy Marianna próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości kontaktuje się z nią Lilka, jej przyrodnia siostra, z którą nigdy nie miała za dobrego kontaktu i której zwyczajnie nie lubi.
Lilka to artystyczna dusza, kiedyś dosyć znana malarka, dzisiaj nieco zapomniana, ma kłopoty ze zdrowiem - szybko się okazuje, że pozornie drobna dolegliwość to coś o wiele bardziej poważnego.
Marianna musi odłożyć na bok swoje własne kłopoty i zająć sie ciężko chorą siostrą...
Powieść Małgorzaty Kalicińskiej podejmuje niezwykle trudny i bardzo aktualny temat nieuleczalnej choroby, odchodzenia, bólu i cierpienia, nie tylko tego odczuwanego przez osobę chorą ale również przez jej najbliższych. Marianna stara się zapewnić siostrze jak najlepszą opiekę medyczną, zaprasza ją do swojego mieszkania, staje się przyjaciółką, powiernicą a kiedy zachodzi taka potrzeba również pielęgniarką. Choroba Lilki sprawia, że patrzy na swoje własne kłopoty z nieco innej perspektywy.
"Lilka" miała szansę stać się najlepszą, najbardziej dojrzałą pozycją w dorobku pisarskim pani Kalicińskiej, niestety autorka nie wykorzystała tej możliwości. Po pierwsze uważam, że jest stanowczo za długa, za bardzo przegadana, pełno w niej jakichś wątków pobocznych, przypadkowych tematów, które rozpraszają uwagę, a co za tym idzie zaciemniają wątek główny. Kolejna sprawa - nie potrafi się autorka (bądź nie chce) wyzwolić z takiej słodko-lukrowej konwencji. Lilka pomimo choroby jest wręcz aniołem, a i Marianna właściwie nie przeżywa chwil zwątpienia czy zmęczenia. Generalnie całe jej otoczenie to ludzie inteligentni, piękni, wrażliwi, normalnie raj a nie Saska Kępa i okolice. Nie podobała mi się jeszcze jedna rzecz - Marianna ciągle powtarza jak to nie lubiła nigdy Lilki, jak była o nią w młodości zazdrosna, natomiast w momencie, kiedy dowiaduje się o chorobie siostry jej stosunek do niej zmienia się diametralnie, wręcz sobie siostrzyczki z dziobków jedzą. I mnie to zupełnie nie przekonuje - wygląda to tak jakby autorka na siłę chciała zrobić z Marianny ideał, wzorzec postępowania i poświęcenia się dla bliźniego - w zamyśle może to i wzruszające miało być, ale wyszło sztuczne i nierealne.
Nie można też nie wspomnieć o pewnej matrycy, którą posługuje się autorka - jeżeli ktoś czytał serię rozlewiskową, to szybko wychwyci podobieństwa w losach bohaterów. Wygląda to tak jakby autorka uznała, że skoro przy tamtych książkach chwyciło, to i tu powinno zaskoczyć. I pewnie (sądząc po ilości pozytywnych opinii) zaskoczyło, ale to chyba nie o to chodzi, żeby powielać chwytliwe wzorce, tylko się rozwijać, szukać czegoś nowego. No, ale może ja się nie znam...
Można by jeszcze znaleźć kilka innych wad tej powieści, chociażby swego rodzaju wulgarność, przy okazji scen erotycznych, nagromadzenie nieszczęść, które spadają na Mariannę i w żaden sposób jej nie załamują, niekonsekwencję przy tworzeniu niektórych postaci (chociażby Michał, ojczym Mani, człowiek wykształcony, oczytany i inteligentny nie potrafi prawidłowo wypowiedzieć słowa stomia) czy wreszcie błędy rzeczowe, które wkradły sie do tekstu (chociażby scena, gdzie Marianna cytuje fragment utworu "Na jagody" Marii Konopnickiej, radośnie oświadczając, że jest to "O Janku Wędrowniczku" - dobrze, że przynajmniej autorki nie pomyliła...).
Reasumując - książka zapowiadała się interesująco, niestety na zapowiedzi się skończyło. Zamiast prawdziwej, dramatycznej, życiowej historii otrzymałam średniej jakości czytadło. Szkoda...
Zgadzam się - wprawdzie jeszcze jej nie skończyłam ale tak mnie tym lukrem odpycha... Ojczym Marianny, student, który rwie się na wieś? Ciekawe, no i sama główna bohaterka też alfa i omega, a że mam złośliwy charakter to denerwuje mnie podwójnie... Ale może skończę...
OdpowiedzUsuńA ja mam tą książkę na stanie. Sama świadomie ją kupiłam. Zaczęłam i choć na początku troszkę byłam znudzona to wpadłam po uszy i skończyłam. I polecam, mimo tego lukru, tych mezaliansów i wszystkiego innego.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
Monika.
Ja czytałem trylogię...dzięki niej poznałem autorkę i czasami sobie rozmawiamy. A literatura? Każdy oczekuje czegoś innego...
OdpowiedzUsuń2 miesiące temu na swoim blogu napisałam opinię na temat książki...
OdpowiedzUsuńhttp://szafazksiazkami.blogspot.com/2012/11/autor-magorzata-kalicinska-wydawnictwo.html
Okazuje się, że uwagi mamy bardzo podobne:)
To mnie teraz zmartwiłaś. :(
OdpowiedzUsuńNajbardziej bolą niewykorzystane szanse. Szkoda, że tym razem autorce się nie udało - ale cóż zaczyna naprawdę dominować we mnie świadomość, ze nie wszystkie polskie pisarki są dobre, co więcej że tak naprawdę wcale nie ma ich tak dużo (mówię o tych współczesnych).
OdpowiedzUsuńA co do tematów pobocznych i nieumiejętnej wielowątkowości, to uważam, że często pisarze stosują ją by zakłócić odbiór średnio ciekawej głównej fabuły... może i tak było w tym przypadku :/:/