No i mamy dzień świętego Walentego, który to od wieków opiekował się ludźmi zapadającymi na ciężkie choroby (zwłaszcza umysłowe, nerwowe i epilepsję). W tym kontekście dołożenie mu jeszcze rozmaitych zakochańców nie jest wcale takie całkiem pozbawione sensu...
Nie lubię Walentynek, nie obchodzę ich (aczkolwiek rano dostałam od dziecia własnego czekoladowe serduszko...), ale tak się złożyło, że dzisiaj o miłości trochę będzie, a to za sprawą trzech powieści Emily Giffin.
Autorka kilka lat temu święciła ogromne tryumfy na blogach i chyba dzięki temu trafiły do mnie jej książki. Tradycyjnie przeczytały je wszystkie rodzinne i zaprzyjaźnione baby, a następnie książki utknęły na półce i czekały na swój czas. Nadszedł on dopiero w grudniu ubiegłego roku, kiedy przeczytałam "Coś pożyczonego", następnie siłą rozpędu "Coś niebieskiego" a w ostatnich dniach "Sto dni po ślubie".
"Coś pożyczonego" i"Coś niebieskiego" to właściwie ta sama historia, tylko opowiedziana z dwóch różnych punktów widzenia.
Rachel i Darcy mają po trzydzieści lat, przyjaźnią się od dzieciństwa i są tak różne jak dzień i noc. Rachel zawsze kieruje się zasadami, jest rzetelna i godna zaufania, nie lubi ryzykować, w związku z czym wiedzie spokojne, ustabilizowane i raczej nudne życie. Darcy to osoba przebojowa, nie zawsze lojalna, lubiąca skupiać na sobie uwagę i mająca poważne zadatki na rasową egocentryczkę. Rachel jest ciągle sama, natomiast Darcy przygotowuje się do ślubu z Dexem, którego poznała właśnie dzięki swojej przyjaciółce.
Kilka miesięcy przed wyznaczoną datą ślubu dochodzi jednak do wydarzenia, które wszystko zmienia - Rachel ląduje w łóżku z narzeczonym swojej przyjaciółki. Co gorsza dociera do niej, że kocha Dexa, zawsze go kochała...
Rachel ma wyrzuty sumienia, miota się pomiędzy lojalnością wobec Darcy a miłością do Dexa i jasno zdaje sobie sprawę, że cokolwiek wybierze straci kogoś bliskiego. Sprawy nie ułatwia jej również Dex, niepotrafiący zdecydować, która z kobiet jest dla niego ważniejsza. Wydawać by sie mogło, że najbardziej pokrzywdzoną osobą z tego trójkąta jest Darcy, jednak po czasie okazuje się, że ona również nie była całkiem fair wobec pozostałej dwójki...
"Coś pożyczonego" i "Coś niebieskiego" to powieści o przyjaźni, miłości i lojalności, ale również o tym, że należy być odpowiedzialnym za swoje wybory, bowiem zła decyzja może skrzywdzić nie tylko nas, ale również inne osoby. Rachel zaczyna rozumieć, ze nie można wiecznie trzymać się z boku i ustępować dla świętego spokoju, że trzeba jasno komunikować swoje uczucia, żeby potem nie żałować i, że jest w życiu kilka spraw o które warto walczyć. Darcy musi sobie uświadomić, że przyjaźń nie polega tylko na braniu, a powstała sytuacja zmusza ją do zmiany nastawienia do życia, uczy empatii oraz pomaga dojrzeć do miłości i macierzyństwa.
Pomimo, że to Darcy jest osobą oszukaną przez narzeczonego i przyjaciółkę, to jakoś nie budziła mojej sympatii, natomiast Rachel, pomimo ewidentnego świństwa, jakie jej wyrządziła, jakoś łatwiej mi zrozumieć i polubić.
Natomiast postacią budzącą najmniej przyjaznych uczuć był zdecydowanie Dex - nielojalny wobec Darcy, nie potrafi (albo nie chce) jasno się określić wobec Rachel, ciągnie ten chory układ w nieskończoność - chyba ma nadzieję, że sprawa rozwiąże się sama. Ciekawe jak? Jedna z dziewczyn się utopi, a on zostanie z tą drugą???
Ellen, bohaterka "Sto dni po ślubie" nie ma takich dylematów jak Rachel i Darcy. Od trzech miesięcy jest mężatką - Andy, jej mąż jest chodzącym ideałem a przy okazji bratem jej najlepszej przyjaciółki Margot. Młodzi małżonkowie mieszkają w Nowym Jorku, chociaż każde z nich urodziło się zupełnie gdzie indziej: Ellen pochodzi ze robotniczego Pittsburgha, natomiast Andy jest potomkiem bogatej rodziny z Atlanty - ona jest fotografem a on prawnikiem. Ellen przeżyła kiedyś wielką miłość, która niestety zakończyła się rozstaniem i chociaż związek z Leo nie należał do najspokojniejszych to kobieta nie potrafi o nim zapomnieć.
Pewnego dnia drogi Leo i Ellen przypadkowo się krzyżują, co więcej były chłopak ma dla niej propozycję zawodową, która może stanowić szczyt marzeń fotografa - sesja zdjęciowa z popularną gwiazdą dla prestiżowego czasopisma. Ellen wie, że taka szansa nie pojawia się codziennie, ale z drugiej strony czuje, że współpraca z Leo może wystawić na próbę jej małżeństwo. Ellen przyjmuje zlecenie, jednak o tym, że autorem tekstu do którego będzie robić zdjęcia jest jej były chłopak mówi tylko swojej siostrze...
Sama myśl o wspólnej pracy z Leo powoduje u Ellen wyrzuty sumienia. zdaje sobie sprawę, ze nie może w nieskończoność ukrywać tej współpracy (chociażby z tego powodu, że artykuł będzie podpisany imieniem i nazwiskiem Leo...), jednak brnie w tę sytuację bez wyjścia - dawne uczucia nie wygasły i kobieta zaczyna się zastanawiać kogo tak naprawdę kocha.
Powiem szczerze, że w przypadku tej książki miałam mieszane uczucia, bo moim zdaniem problem Ellen jest trochę wydumany. O ile rozumiem dylemat pt. "Kogo ja właściwie kocham?" to już zupełnie do mnie nie dociera oskarżenie o brak lojalności wobec męża przejawiający się kontaktem zawodowym z byłym narzeczonym. Fakt, Nowy Jork to ogromne miasto i spotkać się w nim ze swoim byłym (o ile nie pracujemy w jednej firmie albo nie mieszkamy w sąsiednich budynkach) jest raczej trudno, ale co by było w przypadku, gdyby bohaterowie mieszkali w jakiejś mniejszej miejscowości? Jak nic trzeba by porzucić pracę, rodzinę i przyjaciół i wyprowadzić się na drugi koniec świata...
Ale generalnie, podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich książek, uważam, że "Sto dni po ślubie" jest lekturą godną polecenia.
Pewnego dnia drogi Leo i Ellen przypadkowo się krzyżują, co więcej były chłopak ma dla niej propozycję zawodową, która może stanowić szczyt marzeń fotografa - sesja zdjęciowa z popularną gwiazdą dla prestiżowego czasopisma. Ellen wie, że taka szansa nie pojawia się codziennie, ale z drugiej strony czuje, że współpraca z Leo może wystawić na próbę jej małżeństwo. Ellen przyjmuje zlecenie, jednak o tym, że autorem tekstu do którego będzie robić zdjęcia jest jej były chłopak mówi tylko swojej siostrze...
Sama myśl o wspólnej pracy z Leo powoduje u Ellen wyrzuty sumienia. zdaje sobie sprawę, ze nie może w nieskończoność ukrywać tej współpracy (chociażby z tego powodu, że artykuł będzie podpisany imieniem i nazwiskiem Leo...), jednak brnie w tę sytuację bez wyjścia - dawne uczucia nie wygasły i kobieta zaczyna się zastanawiać kogo tak naprawdę kocha.
Powiem szczerze, że w przypadku tej książki miałam mieszane uczucia, bo moim zdaniem problem Ellen jest trochę wydumany. O ile rozumiem dylemat pt. "Kogo ja właściwie kocham?" to już zupełnie do mnie nie dociera oskarżenie o brak lojalności wobec męża przejawiający się kontaktem zawodowym z byłym narzeczonym. Fakt, Nowy Jork to ogromne miasto i spotkać się w nim ze swoim byłym (o ile nie pracujemy w jednej firmie albo nie mieszkamy w sąsiednich budynkach) jest raczej trudno, ale co by było w przypadku, gdyby bohaterowie mieszkali w jakiejś mniejszej miejscowości? Jak nic trzeba by porzucić pracę, rodzinę i przyjaciół i wyprowadzić się na drugi koniec świata...
Ale generalnie, podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich książek, uważam, że "Sto dni po ślubie" jest lekturą godną polecenia.
"Coś pożyczonego" czytałam i bardzo mi się podobało podobnie jak film :) pozostałych książek jeszcze nie czytałam
OdpowiedzUsuńA ja na walentynki zafundowałam sobie trylogię A. Lingas- Łoniewskiej "Łatwopalni"
OdpowiedzUsuńHmm nie znam żadnej z tych książek.
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie książki <3 są one dla mnie trochę taki kurs uwodzenia zamknięty w kilku rozdziałach pięknej literatury.
OdpowiedzUsuń