Coraz częściej odnoszę wrażenie, że świat oszalał, a patologia goni patologię. Przykład? A proszę - w ciągu ostatnich 3-4 tygodni dotarły do mojej świadomości takie kwiatki: dyskusja nad legalizacją kazirodztwa, oburzenie niemoralnym (choć całkiem zgodnym z naturą) zachowaniem nieszczęsnych osiołków w poznańskim ZOO, elementarz pisany diabelskim językiem (moim prywatnym zdaniem posądzenie diabła o autorstwo tego podręcznika jest dla ogoniastego obraźliwe, bo stać go na coś zdecydowanie lepszego) czy wreszcie sprzyjanie genderowi poprzez zmuszanie chłopców aby po sobie sprzątali... A jakby tego było mało ruszyła kampania wyborcza do samorządów terytorialnych a polscy piłkarze wygrywają z mistrzami świata 2:0...
Żeby odreagować te rozmaite kretyństwa, a także aby uchronić dziecko własne przed jedynką z polskiego wzięliśmy sie z Piotrkiem do czytania "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren. Czytanie było głośne i podzielone sprawiedliwie - na przemian po rozdziale, a ponieważ książka przypadła Młodemu do gustu, to nawet szybko nam poszło. Z sentymentem wspominałam swój pierwszy kontakt z tą książką w mojej zamierzchłej młodości i co bardziej ulubione fragmenty (chociażby ten o kiełbasie dobrze obsuszonej), niektórych przygód zupełnie nie pamiętałam, a inne w dalszym ciągu budzą niepohamowane wybuchy śmiechu. I wiecie jaka mnie myśl naszła po zakończeniu tej ksiązki? No przecież Bullerbyn to dopiero siedlisko patologii co się zowie, a rodzice tytułowych dzieciaków to wogóle się w swojej roli nie sprawdzają...
Dzieciaki w Bullerbyn są wykorzystywane jako tania siła robocza: pracują w polu i w zagrodzie wykonując nawet ciężkie prace, a już szczytem wszystkiego jest dzień, kiedy wszyscy rodzice wyjeżdżają na przyjęcie do pastora a dzieci mają zająć się gospodarstwem (np. Olle ma nakarmić prosiaki i wydoić krowy). Przy tej okazji aż bije po oczach nieodpowiedzialność mamy Ollego, która zostawia swoją maleńką córeczkę (Kerstin ma około roku życia) na kilka godzin z dwoma dziewięciolatkami. A i mama Britty też nie jest lepsza - wyjeżdża, pomimo, że jej córka jest chora. Przecież to się nadaje do zgłoszenia do opieki społecznej...
Generalnie dzieciaki są puszczone samopas, bez jakiejkolwiek dbałości o ich bezpieczeństwo - pływają łodzią po jeziorze, kąpią się bez opieki, są narażone na kontakt z niebezpiecznymi zwierzętami (baran przebywający na wyspie), wspinają się na drzewa, bawią się w niebezpiecznych skałkach, grają w piłkę na drodze, ganiają po lesie czy handlują wiśniami przy ruchliwej szosie.
A nawet jeśli coś robią pod opieką dorosłych to też jest niewiele lepiej: mama pozwalająca dziecku na nocleg w stogu siana, lub tatuś zabierający dzieci na raki nad odległe jeziorko, gdzie muszą spać niemal na gołej ziemi i pod osłoną gałęzi jałowca to przecież gotowy materiał na zaangażowany reportaż interwencyjny.
A ich droga do szkoły? Kilkulatki same wędrują kilka kilometrów w jedną stronę niezależnie od pogody. Taką samą trasę pokonuje siedmioletnia Lisa idąc po sprawunki do sklepu. A jeśli się nadarzy okazja to dzieci bez oporu wsiadają na wóz ledwie znanej osoby - czy nikt im nie wyjaśnił czym to może grozić?
Tak, tak - włos sie jeży na głowie, kiedy się czyta o tych wszystkich nieprawidłowościach mających miejsce w Bullerbyn zamieszkanym przez trzy dysfunkcyjne rodziny... Ale muszę sie przyznać, że strasznie im tej patologii w imieniu mojego zadbanego i zaopiekowanego dziecka zazdroszczę...
Przy lekturze byliśmy z mężem przepytywani na okoliczność jak to było, kiedy byliśmy mali. Piotrkowi nie mieści się w głowie, że kiedyś nie było komputerów, w telewizji był tylko jeden program, w którym dla dzieci była przeznaczona zaledwie półgodzinna audycja, że wszędzie chodziło sie na nogach a dzieci musiały pomagać rodzicom. Że tato, będąc w jego wieku (9,5 roku) potrafił już kosić trawę kosą, a mama doiła krowy (co prawda przy pomocy elektrycznej dojarki, ale fakt pozostaje faktem), że obydwoje musieliśmy opiekować się młodszym rodzeństwem, a żadnemu z naszych rodziców nawet nie przyszłoby do głowy pilnować nas przy odrabianiu lekcji.
Że tak naprawdę wiele przygód, które zdarzyły się Lisie, Lassemu, Bossemu i reszcie dzieci z Bullerbyn było również naszym udziałem. I, że niestety, współczesne dzieciaki będą sobie o nich mogły jedynie poczytać i to tylko pod warunkiem, że jakiś nawiedzony reformator oświaty nie dojdzie do wniosku, że książka Astrid Lindgren propaguje patologiczne zachowania...
Lektura mojego dzieciństwa ♥ Uwielbiałam ją :) Może przyszła pora, by sobie odświeżyć tę historię po latach? :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie warto, chociażby po to aby powspominać dzieciństwo :)
UsuńMasz rację, wiesz? Jak tylko dorwę książkę, przeczytam :D
UsuńNiestety nie dorobiłam się dotąd własnego egzemplarza :(
Ostatnio coraz bardziej chcę wrócić do tej książki i ja kolejny raz przeczytać. Pamiętam jak czytałam ją w podstawówce, ukryta w kącie, siedząca na piramidzie z poduszek :) Ach....
OdpowiedzUsuńDla dorosłej osoby to ledwie kilka godzin czytania, a poprawa nastroju na kilka tygodni. Warto wrócić do tej książki :)
UsuńJak mi mój mąż opowiadał o "akcji z osiołkami w poznańskim ZOO" to myślałam że on żartuje...
OdpowiedzUsuńAno niestety to prawdziwa informacja jest. Biedne zwierzaki...
UsuńCzasami wydaje mi się, że tropienie patologii i zauważanie jej wszędzie przybrało patologiczny rozmiar. Po raz kolejny w nadgorliwości wylewamy przysłowiowe dziecko z kąpielą.
OdpowiedzUsuńW podtekście jest chyba kwestia odpowiedzialności prawnej za np. stłuczone kolano. Tworzy się błędne koło: robimy z igły widły i tworzymy przepisy, które nas osaczają, bo nie chcemy być podani do sądu.
Niestety także podlegam tej głupawce i podczas niektórych lektur mam takie same myśli jak Ty.
Ja nie mam pojęcia jak ten świat przetrwał w tak patologicznym wydaniu, jakie istnieje w wielu książkach i wspomnieniach. Ale było cudnie, prawda? :D
Tęsknię za czasami, kiedy patologia taka jak w Bullerbyn była normalnością...
UsuńJa także :) Szczególnie w pracy, gdzie każdy łapie mnie za słówka, wypełniam masę niedorzecznych papierów i muszę się tłumaczyć z każdej czynności. Zupełnie jakby zdrowy rozsądek przestał istnieć, a każdy czyhał na to, żeby kogoś pozwać do sądu. Matrix! :)
UsuńJa należę do wyjątków, bo tej książki zwyczajnie nie znoszę. Mój syn niestety odziedziczył gust po mamusi i przez "dzieci z Bullerbyn" brnęliśmy z bólami. Teraz jesteśmy w IV klasie i odkryliśmy coś znacznie gorszego - "Pinokio".
OdpowiedzUsuń"Pinokia" to nawet za największe pieniądze nie będę czytać. Trudno - albo młody będzie walczył z tym sam, albo zaliczy jedynkę za nieprzeczytaną lekturę...
UsuńMasz rację, ta książka powinna być zakazana. Szerzy wzorce, które mogą zaburzyć rozwój małoletnich, a nóż zacznie taki małolat myśleć, że ma zbyt wiele zakazów... Z przyjemnością wrócę do tej książki, może ktoś się skusi i wyda reedycję? Od razu kupiłbym córce :)
OdpowiedzUsuńNasza Księgarnia wydała w uiegłym roku. Można kupić w empiku, a może i w jakichś innych księgarniach też :)
UsuńPo prostu dawniej było lepiej ;)
OdpowiedzUsuńPo prostu :)
UsuńŚwietny wpis :) W Polsce też tak drzewiej bywało. Pamiętam jak podczas ferii zimowych wychodziłem rano na worki i wracałem o zmroku. Głodny, zmarznięty, z portkami sztywnymi od zamarzniętego śniegu i wody. Dostawałem jeść, byłem sadzany koło pieca z nogami w miednicy z mocno osoloną wodą i kubkiem mleka z miodem w łapie. Żyję :D
OdpowiedzUsuńKoło naszej szkoły była górka z której też zjeżdżaliśmy na... tornistrach z książkami. Przed odrabianiem lekcji trzeba było najpierw wysuszyć zawartość teczki, ucznia takoż, a później tak jak u ciebie - miska z wodą, kaflowy piec i herbata z sokiem malinowym. Mleka z miodem do dzisiaj nie jestem w stanie przełknąć...
UsuńA ja pamiętam, jak mając osiem lat zostałam sama z miesięcznym bratem i pięcioletnią siostrą, a mama poszła w jakąś kolejkę, bodajże po masło (rok 1980...). Małemu trzeba było zmienić pieluchę (tetrową oczywiście), a ponieważ bałam się go podnieść i umyć - zużyłam pół paczki drogocennej waty i mnóstwo jeszcze cenniejszej oliwki.. Brat przeżył, ja też ;)
OdpowiedzUsuńDzieci z Bullerbyn uwielbiałam - wyprawa po kiełbasę, dobrze podsuszoną! Cudo! ;))
Mam trójkę młodszego rodzeństwa, którym się opiekowałam - rodzice mieli duże gospodarstwo, więc musieliśmy soie radzić sami :)
UsuńA ja tak się zaczytywałam, że umiałam ją prawie całą na pamięć (tak!). Jak najszybciej polecę do bibl. żeby wrócić na chwilę do kochanego Bullerbyn. Jak to się mogło stać, że nie mam własnego egzemplarza?... Natychmiast to nadrobię:))
OdpowiedzUsuńTo książka, która powinna być w każdym domu, nawet jeśli nie ma w nim małych dzieci :)
UsuńLektura z dzieciństwa aczkolwiek nie wiem czy do niej powrócę. Boję się, że po latach straci dla mnie swój urok.
OdpowiedzUsuńTytuł p[osta bardzo przyciąga uwagę.
Zdecydowanie nic nie traci :)
UsuńA z tytułem to tak jakoś samo wyszło :)
Taaak, dzieci takie książki teraz widzą jak fantastykę :)
OdpowiedzUsuńNo niestety. A przecież to wcale niedawne czasy są :)
UsuńTeż zamierzam czytać swoim dzieciom. I przy okazji poopowiadam, jak to drzewiej bywało.... ;)
OdpowiedzUsuńKrzysio to już chyba w wieku akuratnym do tej lektury, bo Marianka to jeszcze musi poczekać chwilę :)
UsuńJak bardzo zmienił się świat przez te kilkadziesiąt zaledwie lat! Nie do uwierzenia dla naszych przodków!
OdpowiedzUsuńCo fakt, to fakt...
UsuńZaskakujący wniosek;) Oto, co się dzieje, kiedy po latach wracamy do lektur z dzieciństwa;)
OdpowiedzUsuńW domu mam wydanie Naszej Księgarni z 1991 roku :D Dostałam ją w sierpniu tego samego roku :) Uwielbiałam ją czytać i przeczytałam kilka razy. Pomimo zapewnień, że książka nie traci na uroku, boję się ją przeczytać raz jeszcze.
OdpowiedzUsuńPS
Naprawdę nie wiem co macie do Pinokia :D
Rewelacyjny wpis: prosty i prawdziwy. Przyznam szczerze, że pomimo podzielania Twoich poglądów, nie wpadłabym na pomysł skojarzenia ,,Dzieci Bullerbyn" z patologią. Brawa za pomysłowość :)
OdpowiedzUsuńGenialna recenzja, a wiesz, ze ja czytałam w ostatni weekend tą książeczkę młodszemu bratu i tak się trochę rozmarzyłam jakie to moje dzieciństwo było piękne, wspinanie się po drzewach, wychodzenie rano, wracanie pod wieczór, wieczorynki, budowanie domków, a teraz to tylko komputer, telewizja i gdyby dzieci zachowywały się jak my, ich rodzicom odebrano by prawa rodzicielskie...
OdpowiedzUsuńA ja osobiście Pani Lindgren nigdy nie lubiłam, nie lubię i nie będę lubić. :/
OdpowiedzUsuńDrugastronaksiazek.blogspot.com