wtorek, 20 października 2015

Musimy się kochać i wspierać...

Rodzina - dla jednych najważniejsza wartość w życiu, dla innych coś co jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, a dla niektórych balast kwitowany zwykle znanym powiedzonkiem, że "z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu"...
To smutne, ale kryzys rodziny i wartości z nią związanych to jeden ze znaków naszych czasów - pośpiech, problemy finansowe, częste zmiany miejsca zamieszkania czy wreszcie wyjazdy "za pracą" (niejednokrotnie za niejedną granicę) nie sprzyjają kultywowaniu rodzinnych tradycji. Chociaż z drugiej strony widać światełko w tunelu - duża popularność rozmaitych instytucji pomagających odtworzyć rodzinne koneksje może napawać umiarkowanym optymizmem. Bo coraz wieksza grupa osób chce wiedzieć coś o swojej przeszłości, odszukać nieznanych krewnych, moze zorganizować nawet jakiś zjazd rodzinny?

Pomysł takiego właśnie zjazdu przychodzi do głowy Ewie Parelskiej - archiwistce i entuzjastce historii. Pomysł nie bierze się z powietrza - w dalekiej Wenecji umiera staruszka z której dokumentów wynika, że jest siostrą babci Ewy. Problem polega na tym, że babcia Leontyna z Tokarzów Korzeńska była jedynaczką... List z Włoch stał się dla Ewy impulsem aby uporządkować rodzinne archiwum i spisać dla swoich wnucząt to co sama zapamiętała o swoich przodkach.

Jan Korzeński pochodził ze zubożałej rodziny ziemiańskiej spod Kielc. Ojciec stracił majątek więc chłopak musiał nauczyć się jakiegoś fachu - ukończył szkołę handlową i został subiektem, a następnie zarządzającym w jednym z kieleckich sklepów kolonialnych. Kupiecką karierę przerwała mu I wojna światowa - wstąpił w szeregi Legionów Józefa Piłsudskiego, przeszedł z nimi szlak bojowy, aby w końcu wylądować w obozie jenieckim. Kiedy wreszcie po odzyskaniu wolności wrócił do domu otrzymuje od brata matki, a swojego ojca chrzestnego, nietypową propozycję matrymonialną. Wuj Józef, od lat mieszkający we Włocławku, opiekuje się osieroconą krewną swojej żony - panna Leontyna jest osóbką inteligentną, wykształconą i sympatyczną, a w spadku po rodzicach odziedziczyła sklep, który jest łakomym kąskiem dla różnej maści łowców posagów. Młodzi spotykają się i po dwóch tygodniach znajomości podejmują decyzję o ślubie...

"Zjazd rodzinny", najnowsza książka Ireny Matuszkiewicz opowiada o dziejach rodziny Korzeńskich w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Jan i Leontyna pobierają się, rodzą im się kolejne dzieci (w sumie siódemka), wiodą w miarę dostatnią i spokojną egzystencję, zajmują się sklepem i domem, spotykają się w gronie rodziny i znajomych, mają mniejsze i większe kłopoty - ot zwyczajne życie przeciętnej rodziny osadzone na tle wydarzeń z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku.

Jeśli chodzi o fabułę, to moim belferskim zdaniem należy się autorce mocna czwóreczka. Postacie są ciekawe, wielowymiarowe, ewoluują pod wpływem rozmaitych przeżyć (chociaż chwilami nie do końca mnie te przemiany przekonywały), mają swoje wady i zalety i są pełne życia. Główni bohaterowie, Jan i Leontyna, pochodzą z bardzo różnych środowisk, decyzję o ślubie podejmują właściwie bez głębszego zastanowienia, tak naprawdę wcale się nie znają - to niemal pewna recepta na katastrofę. Nie jest lekko, tym bardziej, ze obydwoje mają silne charaktery, ale w końcu są w stanie się dogadać, a uczucie, które rodzi się dopiero w jakiś czas po ślubie łączy ich związek mocniej niż długotrwałe narzeczeństwo.

Autorka bardzo starannie odtworzyła historię międzywojennego Włocławka - walki na obrzeżach miasta w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, przemiany zachodzące w jego wyglądzie, czasy kryzysu oraz reakcje ludności na rozmaite wydarzenia zachodzące w kraju. Jan Korzeński jako były legionista jest zwolennikiem Piłsudskiego ale wśród jego znajomych są osoby o przekonaniach  endeckich - daje to możliwość skonfrontowania różnych poglądów na to jaka powinna być Polska. Ta dokładność w odtworzeniu realiów epoki jest godna pochwały (tu radośnie odezwała się moja dusza historyka), aczkolwiek... No cóż, są w książce momenty, kiedy wywód historyczny bierze górę nad fabułą i jeżeli ktoś historii nie lubi może się poczuć zwyczajnie znużony. Chwilami miałam wrażenie, że pani Matuszkiewicz wyjaśnia rzeczy tak oczywiste, że jest to wręcz obraźliwe dla inteligencji ewentualnego czytelnika (któren to czytelnik do jakichś szkół przecież chadzał i lekcje historii w nich miewał) ale szybko przywoływałam się do porządku przypominając sobie wyniki rozmaitych ankiet i sondażów z których wynikało, ze całkiem spory odsetek naszego społeczeństwa z dumą twierdził, że w życiu o Piłsudskim czy o "cudzie nad Wisłą" nie słyszał. Że o nieszczęsnym generale Rozwadowskim nie wspomnę...

Książka Ireny Matuszkiewicz może być ciekawą lekturą dla osób lubiących sagi rodzinne. Powinna się tez spodobać tym, którzy lubią powieści obyczajowe, ale w tym wypadku należy pamiętać o całkiem sporej dawce wielkiej historii w tle - nie chodzi o to, że chciałabym kogoś zniechęcić, nic z tych rzeczy - po prostu lojalnie ostrzegam, że to co dla mnie stanowi dodatkową wartość tej pozycji nie każdemu przypadnie do gustu.

A dla wszystkich ewentualnych czytelników na koniec taka informacja - książka stanowi pierwszy tom większej całości i akcja urywa się w pierwszych dniach okupacji. I to w chwili kiedy...
A nie, nie powiem jak się kończy. W każdym razie z niecierpliwością czekam co będzie dalej...


3 komentarze:

  1. A ja zupełnie nie zauważyłam jakiejś przesady w tym fabularnym tle (a jakąś wielką fanką historii w powieściach nie jestem ;)). Chociaż może rzeczywiście, dla niektórych może to być nużące. W każdym razie mnie się bardzo podobała, bo i postaci były autentyczne oraz barwne, i sama historia - mimo że w znacznej mierze oparta o opisy codzienności - była w stanie naprawdę mnie zainteresować. Już nie mogę się doczekać kontynuacji. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię okres dwudziestolecia miedzywojennego, wiec ta książka zapewne mnie zainteresuje. Tylko kiedy znajdę na nią czas...

    OdpowiedzUsuń

Posty anonimowe będą kasowane - proszę podpisz się:)