czwartek, 30 maja 2013

Wieś norweska oczami noblisty

Tak się jakoś złożyło, że po raz trzeci w ciągu ostatnich kilku tygodni sięgam po książkę, której akcja toczy się w Norwegii. Poprzednie dwie ("Krystyna córka Lavransa" i "Saga Sigrun") opisywały czasy średniowiecza, natomiast ta o której dzisiaj chcę napisać kilka słów dzieje się w XIX wieku.

Björnstjerne Björnson to klasyk literatury norweskiej, poeta, dramaturg, powieściopisarz i publicysta, nagrodzony za całokształt twórczości Literacką Nagrodą Nobla w 1903 roku. Wśród jego najbardziej znanych utworów znajdują się dwie minipowieści o tematyce wiejskiej - "Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza" oraz "Marsz weselny". W mojej szkolnej bibliotece znalazłam tom wydany w 1974 roku przez Wydawnictwo Poznańskie, w którym zamieszczone zostały obydwa te utwory.

"Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza" to historia uczucia jakie połączyło piękną i dobrą Synnöwe z rozrabiaką i awanturnikiem Torbjörnem. Wychowani w sąsiadujących ze sobą gospodarstwach, znali się od dzieciństwa, nic też dziwnego, że w pewnej chwili przyjaźń przeszła w głębsze uczucie. Na przeszkodzie stanęła jednak zła sława, która otaczała chłopaka - rodzice dziewczyny nie wydadzą przecież jedynaczki za tak nieodpowiedzialnego człowieka. Torbjörn musi się całkowicie zmienić jeśli chce połączyć się z ukochaną. A to nie będzie takie proste...
"Marsz weselny" to z kolei historia kilku pokoleń potomków Ole Haugena, wiejskiego grajka obdarzonego niezwykłym talentem. Na wesele córki skomponował marsza, który miał od tej pory towarzyszyć wszystkim rodzinnym ślubom. Do melodii dodał jednak pewne zastrzeżenie - muzyka przyniesie szczęście w życiu nowożeńcom, jeśli do ołtarza będą szli połączeni prawdziwą miłością, w innym przypadku przyciągnie tylko problemy i zgryzoty. Przepowiednia Olego sprawdziła się w kolejnych latach - dla niektórych marsz był symbolem szczęścia i dostatku, inni nie byli w stanie znieść nawet kilku taktów rodzinnej melodii.

Książeczka nie jest jakoś szczególnie obszerna, 150 stron to lektura na jedno deszczowe popołudnie. Przeczytałam, "zaliczyłam" spotkanie z kolejnym noblistą i... No właśnie, jakoś do mnie nie dotarła wielkość czy szczególny kunszt artystyczny tych opowieści. Takie sobie historyjki pisane nieco archaicznym językiem, z jakąś przedwieczną ciężką do przyswojenia składnią, pełne westchnień i łez. Akcja toczy się powoli, brak tu jakichś większych namiętności czy emocji, zwyczajnie (serdecznie przepraszam wielce szanownego Noblistę za to co piszę) wieje nudą...

2 komentarze:

  1. Uwielbiam literaturę skandynawską i ten jej język ileż to ja czasami ma problemu aby przeczytać imię lub jakąś nazwę miejscowości np. A słuchać tego języka uwielbiam już nawet przy oglądaniu "13 wojownika"- mam słabość do tych mężczyzn ;)

    Co do książki to nie wiem czy sięgnę, czy nie szkoda będzie czasu jej poświęconego? Więc chyba sobie jednak daruję aby smaczka nie psuć. jeśli chodzi o noblistę to ja również taki dylemat miałam czytając "Ludzi Julya" N. Gordimer... albo nie zrozumiałam przekazu, a może nie czytałam ze zrozumieniem?

    OdpowiedzUsuń
  2. Akurat sobie nabyłam i czekam na nią. Lubie takie starocie, a przy okazji poznam jeszcze jednego noblistę i to mnie cieszy też.)

    OdpowiedzUsuń

Posty anonimowe będą kasowane - proszę podpisz się:)