O tym, że została adoptowana Weronika Tuszyńska wiedziała już dawno, jednak rodzice twierdzili, że jej matka zmarła przy porodzie. Całe swoje trzydziestoletnie życie spędziła w Warszawie, tu skończyła studia prawnicze i rozpoczęła pracę zawodową. Jest singielką i nie ma w planach zakładania rodziny, aczkolwiek od dwóch lat jest luźno związana z Piotrem, kolegą z firmy.
Perfekcyjnie poukładane i zaplanowane życie Weroniki przestaje istnieć w wieczór Wszystkich Świętych. Z przypadkiem znalezionego listu dowiaduje się, że jej biologiczna matka żyje w niewielkiej podgórskiej miejscowości. Kobieta rusza w podróż do Bieniawy...
"Wszystkie moje matki" to debiutancka powieść Luizy Piotrowicz wydana w 2010 roku nakładem wydawnictwa Replika. Powieść przeczytałam tylko i wyłącznie dzięki DKK, bo biorąc pod uwagę burobrązową, niespecjalnie ładną okładkę w oko ta książka raczej nie wpada.
Wiadomość o matce jest dla Weroniki szokująca jeszcze pod jednym względem - dowiaduje się, że Martyna urodziła ją w szpitalu psychiatrycznym, w którym przebywała z powodu parafrenii. Tak więc z obawami co do osoby matki łączy Weronika strach przed ewentualną chorobą psychiczną zakodowaną gdzieś w genach.
Pierwsze wrażenie nie jest najlepsze - Martyna to stara wiejska kobieta a jej dom jest zaniedbany i brudny. Weronika ma nadzieję poznać prawdę na temat okoliczności swojej adopcji i, być może, dowiedzieć się czegoś więcej na temat samej siebie i swoich korzeni. Nie jest to proste - Martyna nie ułatwia jej zadania, co więcej młoda kobieta ma coraz silniejsze wrażenie, że powoli popada w obłęd.
Pobyt w Bieniawie to dla Weroniki doskonała okazja na podróż w głąb swojej psychiki, na poznanie samej siebie - tej prawdziwej, a nie tylko cienkiej powłoki prezentowanej otoczeniu. Weronika początkowo broni się przed tym procesem, nie chce dokonywać wiwisekcji własnej duszy, jednak w końcu dociera do niej, że bez tej bolesnej, ale niezbędnej operacji nie będzie w stanie normalnie funkcjonować.
"Wszystkie moje matki" to, moim zdaniem, książka zahaczająca o realizm magiczny - przeszłość miesza się z teraźniejszością, Weronika miewa wizje i niezwykle sugestywne sny, a z tego co mówi Martyna wynika, że kobiety z ich rodu są obdarzone pewnymi niezwykłymi umiejętnościami i widzą to co dla innych jest ukryte. Z tego powodu są odrzucane przez środowisko i dominującym uczuciem w ich życiu jest samotność.
Mam dosyć poważne problemy z jednoznaczną oceną tej książki - miejscami świetna, ale zdarzają się fragmenty przegadane, nie wnoszące nic do fabuły. Sama postać Weroniki też nie do końca przekonująca - ale być może ta jej zmienność ma za zadanie uwiarygodnić targające nią emocje? Nie ustrzegła się autorka pewnych powtórzeń, a już z krwawieniami, które nękają główną bohaterkę to poważnie przesadziła...
Pomimo pewnych wad ma ta książka jednak pewien potencjał, dlatego z pewnym wahaniem, ale jednak polecam (aczkolwiek nienachalnie).
Tytuł wcześniej nic mi nie mówił.
OdpowiedzUsuńOpis fabuły mnie zainteresował, akapit zaczynający się od słów "Pobyt w Bieniawie..." zwłaszcza ostatnie zdanie o tym, że Weronika musi dotrzeć do swej duszy (co będzie bolesne) żeby normalnie funkcjonować - to zdanie powinno znaleźć się na okładce! - spowodował, że książki już, teraz chciałam szukać na allegro.
Jednak dalsze Twoje słowa ostudziły mój zapał. Nie jestem pewna czy te niezwykłe umiejętności są tym, o czym chciałabym przeczytać. Masz też zastrzeżenia do strony technicznej... postać bohaterki, niepotrzebne fragmenty, powtórzenia. Chyba jednak nie będę książki usilnie szukać.
Jeśli jednak wpadnie mi w ręce to z ciekawości przeczytam :)
O rany tyle napisałam???!!!
OdpowiedzUsuńMyślałam, że zmieściłam to w dwóch zdaniach :p
No i co zrobiłaś? Już sama nie wiem, czy czuję się przyciągnięta,czy odepchnięta przez tą książkę - chyba jednak bym się skusiła...
OdpowiedzUsuń