poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Szwarc, mydło i powidło czyli ostatni tydzień wakacji

Koniec wakacji...
Ostatni tydzień przegalopował jak mustang po prerii i oto nadszedł czas powrotu do codziennego kieratu. No dobrze, uczciwie przyznaję, że już mi się za tym kieratem cniło co nieco i jutro idę do pracy z niekłamaną przyjemnością.

Końcówkę wakacji miałam dosyć solidnie zapchaną - oczywiście konferencja, przygotowanie do nowego roku szkolnego, przygotowanie tych nieszczęsnych "darmowych podręczników" dla naszych gimnazjalnych pierwszaków (jestem nie tylko nauczycielem ale i bibliotekarzem...) - notabene tylko części podręczników, bo jedno wydawnictwo jeszcze nie przysłało książek i zrobi to... kiedyś (miejmy nadzieję, że niedługo).
Ale oprócz powrotu do pracy mieliśmy jeszcze trochę rozrywek :)



A więc po pierwsze - byliśmy na "Małym Księciu" - cudo pod względem plastycznym i realizatorskim, a i sama fabuła (bo to nie jest dosłowna ekranizacja książki) też robi wrażenie. Jak ktoś jeszcze nie był to serdecznie zachęcam.



Po drugie - wypad do Sandomierza na zlot BiblioNETki. Byliśmy ledwie kilka godzin, ale i tak moc wrażeń - całkiem duża grupa książkoholików na tle pięknego, klimatycznego miasta... Mmmm, miodzio :) Też polecam - i BiblioNETkę i Sandomierz ;)



Po trzecie - dziecię moje własne zaliczyło debiut przed szeroką publicznością. Kilka lat temu powstał u nas zespół folklorystyczny "Gołczawianie", jednak z przyczyn różnych rozpadł się. Wiosna ego roku nastąpiła jego reaktywacja, Młody dał się namówić i poszedł na jedną z pierwszych prób, załapał, spodobało mu się i oto wczoraj w czasie dożynek gminnych debiutował na scenie. Mamusia jest baaaardzo z niego dumna.

*************************************************

A na dodatek przeczytałam w tych dniach jeszcze trzy książki o których teraz chciałam krótko napisać.

Wojciech Chmielarz debiutował w 2009 roku publikując opowiadanie w antologii firmowanej przez "Nową Fantastykę". Tego opowiadania nie znam, więc nie mam pojęcia czy jest dobrym fantastą, ale po lekturze książki "Farma lalek" mogę stwierdzić, że jest świetnym kryminalistą. Wspomniana "Farma" (wydana w 2013) jest drugim tomem o przygodach warszawskiego policjanta Jakuba Mortki (pierwsza pt. "Podpalacz" ukazała się w 2012, a trzecia i jak na razie ostatnia wyszła w 2014 roku i nosi tytuł "Przejęcie"). 
Mortka został służbowo przeniesiony na Dolny Śląsk, do niewielkiego miasteczka Krotowice. Nie ma tu zbyt wiele do roboty - sprawy przy których pracuje to najczęściej przemoc domowa, zakłócanie porządku i od czasu do czasu konflikty pomiędzy ludnością polską a romską.
Wszystko się zmienia, kiedy pewnego dnia znika jedenastoletnia dziewczynka. Początkowo wszystko wskazuje na działalność jakiegoś pedofila (świadek opisuje samochód do którego dziecko wsiadło) i nawet dosyć szybko podejrzany zostaje ujęty. Dziecka przy nim nie ma, wiec policjanci rozpoczynają poszukiwania zwłok. Na szczęście Marta odnajduje się żywa i cała, ale równocześnie Mortka wpada na ślad czegoś znacznie poważniejszego: w starym zalanym wodą szybie policjant odnajduje koszmarnie okaleczone ciała kilku kobiet...

Jak na dobry kryminał przystało książka trzyma w napięciu a rozwiązanie sprawy jest dość zaskakujące. Ale to znajdzie czytelnik w większości książek tego typu. To czym książka Chmielarza się wyróżnia jest pokazanie policyjnej rzeczywistości - praca biurowa, problemy techniczne i personalne, przepychanki pomiędzy poszczególnymi instancjami, itp. Dla Mortki praca w Krotowicach stanowi jeszcze większe wyzwanie - jest człowiekiem z zewnątrz i miejscowi stróże prawa odnoszą się do niego z nieufnością...
Dodam, że ważny element fabuły stanowi "sprawa romska" - Romowie izolują się od Polaków, żyją według własnych reguł i swojego prawa, czym w żaden sposób nie zaskarbiają sobie sympatii. Autor przy okazji opisów wzajemnych relacji między obydwiema społecznościami podaje sporo informacji na temat Romów - stanowi to niejako dodatkowy bonus dla czytelnika.

Ciekawa, dobrze napisana książka - polecam :)

******************************************

Monika Szwaja to jedna z moich ulubionych autorek i czytałam już prawie wszystkie jej książki. Wszystkie oprócz jednej, a mianowicie "Matki wszystkich lalek", która od dłuższego czasu czekała na mojej półce.
Akcja powieści toczy się dwutorowo, jej bohaterki dzieli wiele lat różnicy i różne doświadczenia życiowe. Jednak tak naprawdę obydwie mają ten sam problem - obydwie szukają własnej tożsamości... 

Elżbieta przyszła na świat w latach trzydziestych w Zagłębiu. W czasie wojny jej rodzice i dziadkowie odmówili podpisania niemieckiej listy narodowościowej skutkiem czego ojciec dziewczynki musi uciekać do Generalnej Guberni. Jedna z sąsiadek namawia matkę dziewczynki aby wysłać ją na wakacje na Pomorze. W czasie pobytu w Bad Polzin kierowniczka kolonii informuje Elżunię, że na jej dom spadła bomba i cała rodzina zginęła. Dziewczynka ma jednak szczęście, bo zostanie zaadoptowana przez niemiecką rodzinę.
Jedyną pamiątkę po rodzinnym domu stanowi lalka, którą dziewczynka dostała od taty... 

Matka Klary, drugiej pierwszoplanowej bohaterki, jest Polką (wyjechała z kraju w czasie stanu wojennego) a ojciec Francuzem. Rodzina mieszka na niewielkiej wyspie u wybrzeża Bretanii. Pewnego dnia rodzinny spokój burzy list z Polski. Nieznany Klarze mężczyzna pisze, że jest jej ojcem, ma przed sobą ledwie kilka miesięcy życia i chciałby się spotkać ze swoją córką. Klara decyduje się na wyjazd do Polski i ta decyzja wymusza na niej przewartościowanie dotychczasowego życia, zastanowienie się co zrobić z przyszłością i wreszcie odpowiedź na pytanie - kim ja właściwie jestem?

Jeśli ktoś zna pozostałe książki Moniki Szwai może się przy lekturze tego tomu poczuć nieco zaskoczony. Niewiele jest tu tak charakterystycznego dla autorki humoru słownego i sytuacyjnego, a sama książka jest poważna, a miejscami wręcz tragiczna. Na przykładzie Elżbiety autorka opowiada historię tysięcy polskich dzieci odebranych rodzicom, oddanych do adopcji Niemcom i wychowywanych w nienawiści do własnego narodu. Te dzieci, chociaż nie walczyły i nie ginęły w obozach, to również ofiary wojny...

Zdecydowanie warto przeczytać :)

*********************************************

Trzecia z książek to drugi tom "Podróży po miłość" Doroty Ponińskiej (O pierwszej części pisałam TUTAJ), który opowiada dzieje Marii, córki Emilii z Konarskich i jej tureckiego męża Zakira. 

Szczęście domowe Emilii i Zakira trwało zaledwie kilka lat. Turcja rozpoczyna wojnę z Rosją i Zakir rusza pod Sewastopol. Emilia postanawia jechać za nim - zostawia swojego małego synka pod opieką babki, rusza na Krym i zostaje pielęgniarką w szpitalu polowym. Ciężką pracę i obozowe niewygody rekompensuje jej możliwość spotkania się od czasu do czasu z Zakirem.
W czasie oblężenia Emilia przypadkiem poznaje wielkiego rosyjskiego malarza Iwana Ajwazowskiego, który (trochę grzecznościowo) zaprasza ją do swojego domu w Teodozji. Kilka miesięcy późnej los zmusza młodą kobietę do szukania gościny w domu malarza...
Mała Maria wychowuje się w wielonarodowościowej społeczności - Teodozję zamieszkują bowiem Rosjanie, Tatarzy, Ormianie i przedstawiciele innych narodów wchodzących w skład Imperium. Dziewczynka wykazuje zdolności plastyczne, więc Ajwazowski uczy ją rysunku i malarstwa jak również dba o jej rozwój intelektualny. 
Dziewczynka jest przekonana, ze jej ojciec był rosyjskim oficerem, który zginął pod Sewastopolem. Dla Emilii jest jednak jasne, że kiedyś musi powiedzieć jej prawdę...

Autorka po raz kolejny zaprasza nas w podróż w czasie i przestrzeni. Akcja powieści obejmuje okres od wojny krymskiej w 1853 roku do śmierci Ajwazowskiego w roku 1900. Razem z bohaterami książki podziwiamy Krym, wyjeżdżamy do Petersburga, Stambułu i Paryża. Maria poznaje wiele znakomitości swoich czasów, ogląda w Paryżu płótna impresjonistów i sama maluje obrazy inspirowane ich twórczością.
Ale Maria żyje nie tylko sztuką. Druga połowa XIX wieku to okres zmian obyczajowych oraz społecznych. Dziewczyna styka się z nowymi prądami i ideami, a w pewnej chwili musi dokonać wyboru pomiedzy uczuciem a przekonaniami.
O ile pierwsza część sagi, czyli "Emilia" była nieco baśniowa i czarodziejska, to "Maria" jest zdecydowanie bardziej emocjonalna, wręcz wybuchowa.
Powstaje w tym momencie pytanie - jaka jest "Lilianna", książka która serię zamyka...

Mam nadzieję, że uda mi się zdobyć w najbliższym czasie ową "Liliannę", a na razie zachęcam do lektury "Marii" :)



12 komentarzy:

  1. Szwaja zaskakująca głównie dlatego, że wróciła do formy po serii słabizn. Mnie się podobało, chociaż trochę przesadziła z ogólną cukierkowatością, miłością do ludzkości i zbiegami okoliczności. Zbieram się do Anioła w kapeluszu, bo ponoć coś nowego ma być. A może już jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, te dwie książki bezpośrednio przed "Matką" to moim zdaniem też dobre były (myślę tu o "Gosposi prawie do wszystkiego" i "Zupie z ryby fugu"). Natomiast faktycznie słabsza była trylogia z "dziewicami", szczególnie ostatnia część.
      Zdarzyło mi się z panią Moniką zamienić kilka zdań w czasie którychś poprzednich Targów Książki w Krakowie i powiedziała wtedy coś takiego, że jej książki kończą się dobrze i mają wielu pozytywnych bohaterów, bo ona wierzy w ludzi. A ja mam takie swoje odczucie (może błędne, nie wiem), że te książki mają nieść nadzieję, mają nastawiać pozytywnie do życia - ogólnie myślę, że ta kobitka jest nieuleczalną optymistką (za coś ją w końcu lubię...).
      "Anioł" jak na razie ostatni - też warto poczytać. Sytuacja trochę jak z tej nowej adaptacji "Małego Księcia" - nie wierzę, po prostu nie wierzę, że w rzeczywistości istnieją tacy rodzice...

      Usuń
    2. Dziewice były straszne, poza pierwszą częścią. W Gosposi i Zupie były jakieś wpadki konstrukcyjne i fabularne, które mnie zniechęciły.
      Ja też lubię optymizm u Szwai i tę wiarę w ludzką dobroć, natomiast kiedyś było to podawane w lżejszej, choć też dużej dawce. Chyba że odwykłem, bo czytałem Matkę po długiej przerwie. Ale i tak Artystka wędrowna jest nie do pobicia:)
      A propos losów dzieci w III Rzeszy, to Prószyński wydał niedawno rzecz o dzieciach Lebensbornu, całkiem niezłą. Anioła sobie zostawiam na jesień:)

      Usuń
    3. O, "Artystka" też mi się podobała, chociaż mój Nr 1 jeśli chodzi o tę autorkę to "Dom na klifie" (holender, dopiero teraz do mnie dotarło, że on też z tych poważniejszych...).

      Za trop w temacie Lebensbornu pięknie dziękuję, aczkolwiek nie wiem czy chcę przeczytać. Tego typu książki zawsze odchorowuję - tak mi jakoś działa wyobraźnia, że przy lekturze opisującej krzywdę dziecka (tą prawdziwą, bo przy fikcji nic się nie dzieje) w takich dramatycznych sytuacjach widzę mojego Piotrka...

      Usuń
    4. Klif zaliczam do mniej lubianych i nie dlatego, że poważniejszy, ale chyba coś tam było lekko zwichnięte.
      Rozumiem opory czytelnicze, też mam automatycznie wizję moich dzieci w opisywanych wypadkach.

      Usuń
  2. Dużo się u Ciebie działo :) Za książki Doroty Ponińskiej chciałabym się w niedługim czasie zabrać, choć przymierzam się do nich od pewnego już czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, tydzień zwariowany i zagoniony.
      Ponińską bardzo dobrze się czyta, bo mimo iż akcja toczy się w przeszłości bohaterki są bardzo współczesne.

      Usuń
  3. Dzień dobry! Do lektury kryminałów Chmielarza zabieram się już od jakiegoś czasu i teraz czuję się jeszcze bardziej przekonana, że warto. Ciekawy zestaw na koniec wakacji i lata :-)
    Pozdrowienia od nowej czytelniczki:
    http://lezeiczytam.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam nową czytelniczkę :)

      Chmielarz bardzo dobry, nawet byłam zaskoczona, bo wcześniej o nim nie słyszałam, a kryminały bardzo lubię. Polecam z całą odpowiedzialnością.

      Usuń
  4. Mnie Chmielarz nieco hm, odrzucił. Choć książka dobra, to za bardzo ją upstrzył "przecinkami".
    http://mcagnes.blogspot.com/2015/08/farma-lalek-wojciech-chmielarz-audiobook.html

    OdpowiedzUsuń

Posty anonimowe będą kasowane - proszę podpisz się:)