piątek, 15 lutego 2013

A miało być tak pięknie...

Pytanie o ulubionego autora zawsze wprowadza mnie w swego rodzaju konsternację - bo właściwie nie potrafię wybrać jednej jedynej osoby - chociażby z tego powodu, że w różnych okresach życia fascynowała mnie różna literatura, a i świat nie stoi w miejscu, i co roku pojawiają się nowi autorzy, którzy mają szansę mnie zachwycić. Więc kiedy muszę się określić na okoliczność literackich uwielbień to zawsze pada kilka nazwisk, a jedno z nich to Lucy Maud Montgomery.

Z autorką zetknęłam się po raz pierwszy przy okazji "Błękitnego zamku", później jak miliony dziewcząt na świecie pokochałam "Anię z Zielonego Wzgórza", polubiłam "Emilkę ze Srebrnego Nowiu", "Jankę ze Wzgórza Latarni", "Kilmeny ze starego sadu" i jeszcze kilka innych, trochę mniej znanych bohaterek, które narodziły się w wyobraźni najsłynniejszej kanadyjskiej pisarki. Większość jej książek można znaleźć w mojej domowej biblioteczce i z zasady są to te najbardziej zaczytane egzemplarze...

Kilka lat temu wielbicieli talentu pani Montgomery zelektryzowała wiadomość o nieznanym rękopisie zmarłej przed 60 laty pisarki mającym być podsumowaniem cyklu o Ani Shirley. I tak oto w 2009 roku miała miejsce światowa premiera "Ani z Wyspy Księcia Edwarda", a dwa lata później doczekaliśmy się jej polskiego wydania.
Jakoś się tak stało, że nie kupiłam sobie dotąd tej książki i udało mi się z nią zapoznać tylko dzięki uprzejmości pewnej biblionetkowiczki. I cóż... Po przeczytaniu już wiem, że raczej ta książka domowych zbiorów nie wzbogaci...

"Ania z Wyspy Księcia Edwarda" to zbiór opowiadań podzielonych na dwie grupy ze względu na czas akcji. Pierwsza część książki to utwory, których akcja toczy się w mniej więcej w tym samym czasie co akcja "Doliny Tęczy", natomiast część druga umiejscowiona jest po zakończeniu I wojny światowej. Całość jest przeplatana wierszami autorstwa Ani oraz jej syna Waltera - dodam, że choć nie jestem może znawczynią poezji, to uważam, że nie są one zbyt wysokich lotów, niestety...

Co do samych opowiadań to są one mocno nierówne, niektóre rozwleczone do granic wytrzymałości, niektóre przewidywalne od pierwszych linijek, chociaż, uczciwie trzeba przyznać, że kilka jest naprawdę na poziomie. Ale te akurat są w zdecydowanej mniejszości. Najbardziej przypadły mi do gustu dwie opowieści - chyba najsmutniejsze z całego zbiorku "Oszukane dziecko" o osieroconym chłopczyku, który musi sam zdecydować u kogo będzie mieszkać (krewni starają się zdobyć jego względy, bowiem z opieką nad Patem związana jest pokaźna roczna renta) oraz nieco ironiczna "Penelope i jej teorie" o znawczyni dziecięcej psychologii, która musi teoretyczne wiadomości wykorzystać w praktyce opiekując się dwoma ośmioletnimi chłopcami.

Ma ta książka jeszcze jeden mankament, a mianowicie polskie tłumaczenie imion własnych. Wydawało mi się, że z racji kilkukrotnego przeczytania całego cyklu znam głównych bohaterów. Tymczasem okazuje się, że nie do końca - dobrą chwilę zastanawiałam się "Kim u licha jest Kuba Blythe???". I dopiero po dłuższym namyśle dotarło do mnie, że przecież najstarszy syn Ani nosił imię Jakub. Aczkolwiek we wszystkich innych książkach chłopiec występuje jako Jim. Pewnie dla równowagi Rozalia Meredith w tym tomie nosi imię Rosamund, zaś narzeczonym Rilli jest Keneth Ford (wolałam go jednakowoż jako Krzysia). Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że jeżeli się tłumaczy kolejny tom z cyklu to wypadałoby zostawić imiona, nazwy geograficzne i inne nazwy własne w takiej formie do jakiej czytelnik przywykł w poprzednich częściach.  

Cóż, trochę rozczarowała mnie ta książka. Blythe'owie występują w niej jako tło (jeśli nie liczyć wspomnianych wcześniej sesji poetyckich), najczęściej chyba pojawia się Gilbert, zaś Ania przywoływana jest w rozmowach lub przemyśleniach bohaterów jak swoisty punkt odniesienia - "Co też powiedziałaby o tym pani doktorowa?". Może wybrzydzam i jestem niesprawiedliwa dla autorki, ale mam wrażenie, jakby ta książka nie była pisana z potrzeby serca, a tylko dla jakiegoś doraźnego zysku.

Bo przecież Ania Shirley-Blythe to uznana marka i jej wielbiciele wszystko kupią.
Jak widać nie wszyscy...

19 komentarzy:

  1. w ubiegłym roku wzięłam się za tę książkę i po przeczytaniu kilkudziesięciu stron odłożyłam ją na bliżej nieokreśloną przyszłość... To nie jest moja ulubiona Lucy M... To nie jest moja ulubiona Ania S. ani Gilbert B. Zgadzam się z Twoim zdaniem na temat lektury...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja doczytałam tylko dlatego, że pożyczona i nie mogłam jej trzymać w nieskończoność.

      Usuń
    2. Na słówko do Ciebie wpadła. W Biedronce jest "Ania z Zielonego Wzgórza" w wydaniu Wydawnictwa Literackiego. Kosztuje 12zł... Idę kupić bo całą noc biłam się z myślami: kupić, nie kupić...

      Usuń
  2. Czytanie serii książek o Ani to jedne z najpiękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa, czasy podstawówki, gimnazjum...Uwielbiałam również serię o Emilce. Magiczne książki :) Szkoda, że ta książka nie jest już tak udana, bo chciałam po nią sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wszyscy i nie wybrzydzasz, kupiłam książkę, dawno, dawno temu, no w 2011 i niestety również się zawiodłam. Opisałaś moje wrażenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie powiem, żeby mnie to ucieszyło - wolałabym chwalić a nie narzekać:(

      Usuń
  4. Żeby Ci tylko nie wpadło do głowy przeczytać Drogę do Zielonego Wzgórza niejakiej pani Wilson. To jest dopiero pisane dla doraźnego zysku:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tytuł mi się obił o uszy - to historia Ani zanim dotarła do Cuthbertów, prawda?

      Uroczyście obiecuję, że nawet nie spojrzę w jej stronę;)

      Usuń
    2. Owszem. Jako samodzielna książka byłoby do zniesienia, chociaż mdłe okrutne. Jako prequel do Ani nie do przyjęcia, bo za dużo zbyt ważnych epizodów nazmyślanych. LMM dała za mało wskazówek o życiu Ani przez Cuthbertami, żeby się porywać na dopisywanie wcześniejszych losów Ani.

      Usuń
    3. Może właśnie dlatego, że mało tych szczegółów ktoś się wziął za ten okres w życiu Ani - bo właściwie trzeba się trzymać tylko kilku faktów (śmierć rodziców Ani, pobyt w sierocińcu, nazwiska rodzin zastępczych i trzy (?) pary bliźniąt jednej z opiekunek)a reszta to już radosna twórczość własna...

      Usuń
    4. Ta radosna twórczość własna całkiem zgrabna, ale w połączeniu z oryginalnym cyklem daje takie wrażenie, jakby Ania w chwili dotarcia na Zielone Wzgórze zapadła na amnezję i nie pamiętała nic z dawnego życia:P Po prostu pamiętała o bliźniakach, ale już nie o ludziach, dzięki którym pokochała książki - tu już się kołek do wieszania prawdopodobieństwa urywa.

      Usuń
  5. Aha, i moim zdaniem rozczarowanie tym tomem byłoby mniejsze, gdyby nie cały ten szum wokół niego, że nieznana powieść, że kontrowersyjne treści, że pożegnanie z Anią i Blythe'ami. Bez tego mielibyśmy przeciętny zbiór opowiadań i nikt by się nie czuł rozczarowany, w końcu LMM nie pisała samych arcydzieł, a duża część jej opowiadań to po prostu chała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trafiłeś w sedno - po raz kolejny marketingowcy nadmuchali wielki balon, a w środku nic poza powietrzem... A czytelnicy, w tym i ja, po raz kolejny dali się nabrać:(

      Usuń
    2. Z tym "nic" to bym nie przesadzał, ale fakt, że nadmuchana sensacja:) Najbardziej natomiast wkurzyło i rozśmieszyło mnie równocześnie to, że odkrywca książki rozgłosił, że to takie szokujące i kontrowersyjne dzieło, a potem się okazało, że nie znał innych książek LMM i dlatego go nieślubne dziecko zszokowało:)

      Usuń
    3. Że nie wspomnę o tym, że większość książki była publikowana wcześniej, bodajże jako "Spełnione marzenia".

      Bo liczy się kasa i tylko kasa;)

      Usuń
    4. No akurat jako zbiór opowiadań to by się broniło. Dopiero wydęcie tego w "ostatnią powieść o Ani" to jest skok na kasę. Szczególnie że te wstawki o Blythe'ach są żenujące.

      Usuń
  6. Przechodziłam takie samo zauroczenie, no cóż...z tą książką dam sobie spokój...

    OdpowiedzUsuń
  7. Mam dokładnie takie same wrażenia. Nie żałuję, że przeczytałam, ale to nie jest Ania...
    Też chwilę trwało, nim dotarło do mnie kto to Kuba Blythe, tym bardziej, że czytałam wieki temu. W zębach zgrzytał mi też Roy Gardner i zastanawiam się jak Rilla wysepleniła Kennetha???

    OdpowiedzUsuń

Posty anonimowe będą kasowane - proszę podpisz się:)