wtorek, 20 stycznia 2015

Takie tam o kulturze prowincjonalnej...

Pomysł na dzisiejszą notkę narodził się się dwa dni temu (znaczy się w niedzielę) w czasie seansu kinowego, byliśmy bowiem z dzieciem własnym oraz dwójką pożyczonych na "Paddingtonie". Film sympatyczny, dzieciakom się podobał, chociaż Piotrek trochę nosem kręcił, ze całkiem inny niż książka - mieliśmy przy okazji możliwość porozmawiać o adaptacjach jako takich i  ich wierności w stosunku do literackiego oryginału. Ale nie o tym akurat chciałam napisać.



Przez kilka lat, chcąc zabrać Piotrka do kina jechaliśmy do Krakowa - to już była cała wyprawa, Robert też musiał jechać (bo ja co prawda mam prawo jazdy, ale że tak powiem "gminne" i na wielkie miasto się nie nadaje), koszty paliwa (w jedną stronę 40 km) i obowiązkowy McDonald's robiły z takiej wycieczki dosyć kosztowną imprezę. Rok temu się to zmieniło i większość filmów oglądamy w kinie w Wolbromiu - sporo bliżej (15 km), taniej (bilet 14-16 zł), brak jakichkolwiek fast foodów po drodze i nie muszę męża ciągnąć na każdy seans, bo dojazd do kina "Radość" nie przekracza moich umiejętności :)
Tak się składa, że jest jeszcze jedno kino w mojej najbliższej okolicy - w mieście powiatowym Miechowie (9 km od mojej wsi) istnieje kino "Gryf", niestety ostatni raz na filmie w tym przybytku kultury byłam gdzieś w latach 80-tych...
Obydwa kina działają w ramach domów kultury i o tych instytucjach przemyśleń parę mi się nasunęło.

DK w Miechowie
Jeśli się mieszka w większym mieście lub na obrzeżu takowego to udział w wydarzeniach kulturalnych jest sprawą względnie łatwą - wystarczy mieć czas, chęć i pieniądze (niekoniecznie w takiej akurat kolejności). Gorzej (chociaż nie tragicznie) przedstawia się sprawa jeśli od takiej metropolii mieszkamy daleko. I dla takich właśnie nieszczęśników z prowincji wiele lat temu (czyt. za poprzedniego świetlanego ustroju) powstawały miejskie i gminne domy kultury. Co starsi pewnie pamiętają, że w takich instytucjach od czasu do czasu coś się działo - ja mam w pamięci jakieś występy organizowane przez Estradę Krakowską oraz pierwsze spotkanie na żywo z ówczesną niekwestionowaną gwiazdą ekranu, czyli ze Sławkiem Borewiczem (którego nie wiedzieć czemu prowadzący przedstawił jako Bronisława Cieślaka...).

Później czasy się zmieniły, zmieniły się również zasady finansowania placówek kulturalnych i wiele z nich upadło, co dało podstawy do ogólnonarodowego jęku nad poziomem kultury w naszym kraju. Przyznaję, różnie już sobie na ten temat myślałam, ale jedno jest pewne - kultura i organizowanie spotkania z nią szerokim rzeszom odbiorców rzadko jest imprezą dochodową (no chyba, ze ktoś organizuje koncert Dody czy inszej gwiazdy), więc władza (czy to lokalna czy jakaś wyższa) musi rzucić kasą. I tyle. Inaczej nie da rady.
Ale samo wysupłanie kasy nie rozwiązuje problemu - musi jeszcze w takiej instytucji kulturalnej być ktoś, kto będzie potrafił tę kasę wydać, czasem pomnożyć i, przede wszystkim, przyciągnąć czymś ewentualnego uczestnika planowanych wydarzeń.

I tu dochodzę do sedna sprawy - jak wspomniałam wyżej, mam w najbliższej okolicy dwa Miejskie Domy Kultury. Zarówno Miechów (ok. 11,5 tys. mieszkańców) jak i Wolbrom (ok. 9 tys. mieszkańców) to miasta średniej wielkości, warunki życia i pracy są porównywalne, porównywalne są też warunki działalności Domów Kultury. W obydwu wypadkach w skład tych instytucji wchodzi kino, basen, rozmaite sekcje zainteresowań dla różnych grup wiekowych - normalka. Oprócz działalności prowadzonej stale od czasu do czasu obydwa DK organizują imprezy cykliczne (ostatnio i tu i tu odbywały się przeglądy grup jasełkowych) a w czasie ferii i wakacji prowadzą zajęcia dla dzieciaków, które spędzają ten czas w domu. I na tym podobieństwo pomiędzy tymi dwoma placówkami się kończy...

DK w Wolbromiu
Jak pisałam wyżej do Miechowa mam znacznie bliżej niż do Wolbromia, poza tym jestem z nim jakoś bardziej związana (chociażby administracyjnie) jednak niewiele mogę powiedzieć dobrego jeśli chodzi o ofertę kulturalną skierowaną do dorosłego widza, ewentualnie dla rodziny z dzieckiem (która to rodzina chciałaby pokazać owemu dziecku, że świat nie kończy się na TV i grach komputerowych). Przykład pierwszy z brzegu - dzisiaj jest 20 stycznia, natomiast na stronie prezentującej repertuar miechowskiego kina na bieżący miesiąc możemy się jedynie dowiedzieć, że w dn. 2-6.01 grane będą dwa filmy dla dzieci "Antboy" i "Gdzie jest Mikołaj?" . Pomijając już, że filmy do najnowszych nie należą (obydwa z 2013 roku) to informacja jest całkiem nieaktualna... Znajomi miechowianie jeżdżą do kina do Krakowa bądź do niedalekiego Wolbromia, w którym może nie zobaczymy wszystkich nowości, ale sporo filmów trafia tu zaledwie kilka dni po ogólnopolskiej premierze (chociażby wspomniany na początku "Paddington"), repertuar na stronie internetowej jest aktualizowany na bieżąco, a bilety można kupić przez internet. Ale na tym się nie kończy. DK w Wolbromiu organizuje sporo ciekawych imprez i koncertów dla różnych grup odbiorców - chociażby w grudniu można było tu obejrzeć "Dziadka do orzechów", posłuchać "Budki Suflera", na Walentynki planowany jest spektakl "Seks dla opornych" w wykonaniu Marii Pakulnis i Marka Kropielnickiego, nie ma miesiąca aby na wolbromskiej scenie nie gościł jakiś kabaret (np. w październiku występowała jedna z moich ulubionych formacji, czyli Grupa Mocarta), w ostatnią sobotę miałam możliwość obejrzeć i wsłuchać się w operetkę "Zemsta nietoperza" a od tego roku w niedzielne popołudnia odbywać się będą przedstawienia teatralne dla dzieci. A kierownictwo instytucji zapowiada jeszcze więcej atrakcji. A jakoś nie sądzę, żeby budżet wolbromskiego Domu Kultury był większy niż tego w Miechowie...

Więc może ktoś mi wytłumaczy jak to jest, że w jednym mieście się da robić coś ciekawego a 20 km dalej nie da rady zrobić nic? Bo ja zupełnie tego nie ogarniam...


8 komentarzy:

  1. Hm, z mojego doświadczenia wynika, że wszystko opiera się na sile woli kierowników ośrodków kultury i ich chęci do działania (albo ewentualnie na tym samym w wykonaniu pracowników - szef ma o tyle lepiej, że negocjuje z władzami lokalnymi budżet). I od podejścia - nie, że "się nie da", "nikt i tak nie przyjdzie", "po co", tylko odwrotnie. Chociaż oczywiście stosunek korzystających z dobrodziejstw zapewnianych przez dom kultury jest niemniej istotny: w końcu zawsze dobrze motywuje, kiedy się widzi, że ktoś to docenia :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Najwyraźniej Wolbrom ma szczęście do ludzi, a Miechów nie. Szkoda, byłoby więcej możliwości w Twojej okolicy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Znam z autopsji.
    Czekam na dalszy rozwój sytuacji z racji zmian osób rządzących (Wolbrom) . Mam nadzieję że Miechów nadgoni Wolbrom.

    OdpowiedzUsuń
  4. Niektórym ludziom się zwyczajnie nie chce wykonywać swojej pracy dobrze. Robią tylko minimum.

    OdpowiedzUsuń
  5. Małe sprostowanie spektakl " Seks dla opornych" - 14 luty w Walentynki :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak zwykle wszystko zależy od ludzi...

    OdpowiedzUsuń
  7. To ja ponarzekam zaskakująco: czasem wielkość miasta nie ma nic do rzeczy. W Opolu NIC się ciekawego nie dzieje, a jeśli już, to praktycznie nikt o tym nie wie, jakby ci od kulturalnych imprez nie chcieli się zniżyć do informowania prostego ludu. Jest info w lokalnej gazecie, plakaty i owszem, ale szary obywatel nie ma pojęcia, czy taka Gaba Kulka to ktoś sensowny i warto na to wydać pieniądze, czy nie. Knajpy prześcigają się w hipsterstwie albo kibolstwie (pośrodku jest czarna dziura), a po 23 otwarte są 2 lokale na krzyż. Gdyby nie znajomi, to w ogóle nie miałabym pojęcia, co w Opolu piszczy. A kino mamy, owszem, jedno. I ma takie ceny, że na seans 2D taniej jest pojechać bandą do Wrocławia niż na 3D w Opolu. Tyle mojego narzekania. I też nie rozumiem, o co cho. (Szyszka)

    OdpowiedzUsuń

Posty anonimowe będą kasowane - proszę podpisz się:)