piątek, 31 października 2014

WC na Dzikim Zachodzie

Każdy kto czytał najsłynniejszą powieść, która wyszła spod pióra Karola Maya, czyli "Winnetou" zna określenie "greenhorn" (czyli w dosłownym tłumaczeniu "zielony róg") używane przez mieszkańców Dzikiego Zachodu. Greenhorn to człowiek niedoświadczony, popełniający mnóstwo gaf i pomyłek, przedmiot kpin lepiej obeznanych z amerykańską rzeczywistością krajowców, a przy tym przekonany o tym, że to on jest w porządku a wszyscy wokoło stanowią odchylenie od normy.
"Winnetou" powstał ponad 100 lat temu i opisywanego w nim Dzikiego Zachodu już dawno nie ma, jednak wciąż istnieją tereny, gdzie ludzie żyją w niewielkich społecznościach, z daleka od wielkich aglomeracji, pośród bezkresnych równin pokrytych ubogą roślinnością, na której wypasają się stada należące do okolicznych ranczerów. I zdarza się, że do takiej społeczności zawita człowiek z zewnątrz, zafascynowany życiem na prerii, chociaż nie do końca mający o nim pojęcie - ot, taki typowy greenhorn...

Wojciech Cejrowski kojarzy nam się przede wszystkim z Ameryką Południową i dżunglą zamieszkałą przez plemiona nieskażone cywilizacją. Właściwie nie ma sie co dziwić - cykl programów telewizyjnych  i bardzo popularne książki opowiadające o jego przygodach w tamtych rejonach świata zrobiły swoje. Tymczasem popularny WC ma również inne, północnoamerykańskie oblicze, o którym opowiada w swojej najnowszej książce pt. "Wyspa na prerii".

Dawno temu, kiedy nikomu nie znany student Wojtek Cejrowski podróżował po Stanach Zjednoczonych, trafił na duże ranczo na pograniczu Arizony i Meksyku. Zakotwiczył tam na jakiś czas i w wyniku splotu pewnych okoliczności stał się właścicielem domu na prerii. Później wyjechał do Polski i dopiero po ponad dwudziestu latach wrócił do swojego amerykańskiego domu, który przez cały czas czekał na swojego egzotycznego (w rozumieniu prerii) właściciela. I tak doświadczony podróżnik, znawca kultur indiańskich i amator życia w dżunglii rozpoczął karierę miejscowego greenhorna. Bo pomimo całego swojego doświadczenia popełnił mnóstwo błędów, które stały się na wiele miesięcy tematem rozmów przy piwie w pobliskim miasteczku. Na szczęście WC ma duże poczucie humoru, które obejmuje również śmiech z samego siebie, więc dosyć szybko udało mu się zyskać sympatię miejscowych i stać się po pewnym czasie członkiem ich społeczności. O której to społeczności potrafi ciekawie opowiadać, co sprawia, że książkę czyta sie z prawdziwą przyjemnością.

Jest w tej książce coś co mnie jednak razi - otóż WC bezkrytycznie wielbi amerykańskie prawo, amerykańskie zwyczaje, amerykańskie markety i firmy czy amerykański system podatkowy. Owszem są rzeczy, których można im pozazdrościć - chociażby prawa do obrony swojej własności czy jakości obsługi klienta w Wolmarcie. Jednak np. łatwość w nabyciu broni budzi moje poważne wątpliwości, tym bardziej, że co jakiś czas media donoszą o masakrach, których sprawcą był szaleniec z automatem...

Kilka dni temu ktoś, widząc w moich rękach tę książkę, zapytał czy "Wyspa na prerii" jest taka dobra jak "Rio Anakonda". Szczerze mówiąc nie potrafię na tak postawione pytanie odpowiedzieć, bowiem tych książek nie da sie porównać. Z pewnością jest to książka ciekawie napisana, opatrzona licznymi fotografiami i pięknie wydana. Ale czy lepsza albo gorsza? Nie wiem. Jest po prostu inna.

Warto sięgnąć po "Wyspę na prerii" i przekonać się jak wygląda dzisiejszy Dziki Zachód, na którym konie zamieniono na samochody terenowe, gdzie przed każdym domem musi być trawnik, a dzieciaki do szkoły wozi żółty autobus. Bo pomimo pewnych zdobyczy cywilizacyjnych preria jest taka sama jak za czasów wspomnianego na początku Winnetou...

Za książkę dziękuję księgarni Gandalf.


niedziela, 26 października 2014

Jak było na Targach Książki? A różnie, baaardzo różnie...

XVIII Targi Książki w Krakowie jeszcze trwają przez kilka godzin, jednak chciałabym sie już teraz pokusić na pewne podsumowanie mojej na nich bytności. Niestety zdaję sobie sprawę, że ta relacja może mi narobić wrogów... 

Jako, że w ubiegłym roku, z przyczyn naukowych nie udało mi się w tym książkowym święcie uczestniczyć to tym bardziej cieszyłam sie na wczorajszy dzień. W piątek przygotowałam stosik książek do podpisu, dokładnie prześledziłam listę sobotnich spotkań na stoiskach i zamarkerowałam te, które mnie interesowały, załatwiłam opiekę dla mojego lekko podziębionego dziecka, nastawiłam budzik i... dotarło do mnie, że nie mam białej serwetki. Po co mi była serwetka na Targi? To za chwilę, na razie tylko napiszę, że ową serwetkę udostępniło mi moje kochane dziecko z własnego zestawu koszyczkowo-wielkanocnego ;)

10.00
Sobotni ranek wstał nad podziw pogodny, więc w całkiem miłym nastroju dotarłam do krakowskiego RDA (dla niewtajemniczonych - dworzec autobusowy) gdzie razem z Ojsajem mieliśmy witać pewnego ważnego GOŚCIA. A gości, szczególnie tych ważnych, jak się wita? No chlebem i solą oczywiście... Ojsaj, zapytany o powitalne akcesoria, z lekka spanikował, ale okazało się, że postąpił niezwykle rozważnie proponując mi wspólne witanie Gościa. Nie chwalący się (aczkolwiek chyba mi się jakieś niewielkie oklaski należą) byłam przygotowana na tę okoliczność - w mojej targowej torbie znalazły się: talerzyk, serwetka i "chlebo-sól" w wersji centusiowo-krakowskiej czyli obwarzanek z solą. Gość i współmałżonek gościa byli wzruszeni naszą gościnnością, albo przynajmniej po mistrzowsku udawali wzruszenie ;)

10.40
Udajemy się w kierunku Targów - niestety z przyczyn obiektywnych trzeba było autko zaparkować pod M1 (dla niekrakusów - taki duży market w pobliżu Targów), a następnie przespacerować się ok. 1,5 km do targowego obiektu. I tu moja pierwsza negatywna uwaga: rozumiem, że tego typu obiektu nie można umieścić w centrum miasta, szczególnie takiego jak Kraków, bo chyba tylko na Błoniach byłoby miejsce, ale jak sie już tworzy coś, co w założeniu ma pomieścić kilka tysięcy ludzi, to pasowałoby tym ludziom zapewnić jakiś dojazd (bo parking, nawet całkiem spory koło Targów jest). Tymczasem ulica Galicyjska to zwykła jednopasmówka, na której w przeciągu kilku minut robi się korek gigant... A do tego jeszcze trzeba pokonać ruchliwe skrzyżowanie - wczoraj światła były wyłączone, a ruchem kierowali policjanci. Z komunikacją miejską też jest problem, bo najbliższe przystanki znajdują się w odległości ok. 2 km od Targów. Na szczęście była ładna pogoda...


11.20
Przed wejściem kłębi się ogromna kolejka chętnych do kupowania, podziwiania, zbierania autografów i czego tam jeszcze. Na szczęście nie musieliśmy w tej kolejce stać (ja i Ojsaj z "akredytacją" blogerską, a nasi ważni goście z zaproszeniami) udaliśmy się do okienka dla gości branżowych i po pięciu minutach mogliśmy wejść na tereny targowe, gdzie rozdzieliliśmy się i każdy pobiegł w swoją stronę, umawiając się na spotkanie o 13.00. 
Przy wejściu na Targi poznałam Secrusa, współmotorniczego Tramwaju nr 4 i mogę zaświadczyć, że to nie żadne elektroniczne alter ego Ojsaja, ale byt jak najbardziej żywy i odrębny, oraz Kasię z Mojej Pasieki.


11.40
Ustawiam się w kolejce do Wojciecha Cejrowskiego (z nieodłącznym kubeczkiem z yerba mate, co do butów to nie wiem, bo lada stoiska była bardzo wysoka, a głupio było się przez nią przewieszać) i dosyć sprawnie udaje mi się zdobyć jego autograf na "Wyspie na prerii". Pan Wojtek z anielską cierpliwością fotografuje się z najmłodszymi fanami swojej osoby, podpisuje się nie tylko na książkach ale również w kajecikach (a ja gdzieś słyszałam, że odmawiał autografów w takiej formie) i generalnie jest bardo miły.


11.50
W stoisku Wydawnictwa Debit jest jeszcze pani Renata Piątkowska, która podpisuje dla mojego Piotrusia książkę "Najwierniejsi przyjaciele. Niezwykłe psie historie". Przy okazji dowiaduję, się, że autorka napisała również książkę z kocimi przygodami. Już wiem, co Piotrek dostanie w najbliższym czasie :)


12.00
W Literaturze rozgościł się jeden z najwyższych (o ile nie najwyższy) polskich pisarzy - Paweł Beręsewicz. Należący do Piotrka egzemplarz książki "Warszawa. Spacery z Ciumkami" wzbogaca się o autograf, natomiast ja wyrażam żal, że Kraków nie ma szczęścia mieć podobnego przewodnika napisanego z myślą o dzieciach. Pan Paweł, z przyczyn obiektywnych, niestety nie podejmie się napisania takiego dziełka.

12.05
W Gandalfie powinni już być Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, współautorzy książki "Autorka" (nabywam ją drogą kupna), jednak jak na razie ich nie widać. Aby nie stać bezczynnie i blokować wąskiego przejścia udaję się do Empiku, gdzie za chwilę rozpocznie się spotkanie z Zygmuntem Miłoszewskim. Spotykam Jarka Czechowicza z "Krytycznym okiem" oraz poznaję Anię z "Pisaninki".


12.07
Poszukuję na empikowych półkach "Gniewu" Miłoszewskiego, bo obiecałam takowy kupić koleżance i nijak znaleźć nie mogę. Ki diabeł? Robią spotkanie, a książki nie mają? Pytam pana przy kasie - z udręczoną miną wskazuje mi regał stojący "po skosie" założony po sufit egzemplarzami interesującej mnie książki... Chyba już jestem zmęczona. Nie tylko ja - terminal płatniczy na Empiku zakończył żywot - chwała Bogu, mam żywą gotówkę...
Słyszę jak pan Miłoszewski uroczyście ogłasza, że zakończył pisanie kryminałów tudzież książek sensacyjnych, natomiast rozpoczyna tworzenie łzawych romansów - słuchacze zamierają w niemej rozpaczy, a kto jeszcze nie ma, rzuca się do kasy zakupić egzemplarz "Gniewu" po prawie 34 zeta (jeśli to cena promocyjna, to w takim razie ile ta książka kosztuje normalnie?). Pan Zygmunt dodaje jeszcze litościwie, że ponieważ zakończenie "Gniewu" jest takie nie do końca zamknięte, to pracuje nad opowiadaniem, które w okolicy stycznia powinno ukazać się w sieci i definitywnie zamknąć historię o prokuratorze Szackim.


12.20
Zygmunt Miłoszewski rozpoczyna podpisywanie książek, kolejka jest opętana, więc stanie w niej jest w tej chwili trochę bez sensu. Biegnę do Gandalfa, gdzie w dalszym ciągu nie ma duetu Ulatowska-Skowroński, a następnie do Naszej Księgarni, gdzie z kolei urzęduje Grzegorz Kasdepke. Tu kolejka również jest potężna, ale w jej początkowym segmencie dostrzegam Sardegnę i Pisaninkę, a za chwilę materializuje się przy nas Ania z "Myśli i słowa wiatrem niesione". Przyklejam sie do nich i kolejna książka podpisana - tym razem"Bon czy ton. Savoire-vivre dla dzieci". Przy okazji naocznie przekonuję się, że mąż na Targach to samo dobro, a w każdym razie egzemplarz należący do Sardegny taki jest - nosi plecak pełen książek, cierpliwie czeka, aż Zuzia pobajczy z rozmaitymi "krewnymi i znajomymi królika" i jeszcze robi za serwis fotograficzny.

12.30
W Gandalfie nadal pusto, ustawiam się w kolejce do Miłoszewskiego, która nawet dosyć sprawnie się posuwa. W oko wpada mi pani stojąca kilka osób za mną - jakby znajoma. Nie zaczepiam jej jednak, bo głupio by było gdybym się pomyliła i nagabywała bogu ducha winną wielbicielkę kryminałów...

12.50
Idę do sali Wiedeń, gdzie ma się odbyć spotkanie blogerów - na drzwiach kartka, że wejście z drugiej strony... A gdzie ta druga strona, no gdzie? Spotykam Soulmate z koleżankami, razem już szukamy tej drugiej strony. Udało się - przy drzwiach pani sprawdza czy jestem na liście, dostaję torbę z jakimiś gadżetami i mogę wejść. Sala jest prawie pełna...

13.00
Ktoś woła: "Ania, chodź, zajęłam ci miejsce!" - to Marta z bloga "Do ostatniej pestki trzeba mocno żyć". Pomimo kilkuletniej już znajomości po raz pierwszy widzimy sie na żywo - bardzo miłe to spotkanie. Równie miło jest poznać Agnieszkę z "Dowolnika" - Ślascy Blogerzy Książkowi przybyli zresztą w dosyć pokaźnej liczbie :) Poznałam również Ejotka ( Ejotkowe postrzeganie świata) - okazuje się, że świat jest bardzo mały, a ejotkowy mąż pochodzi z sąsiedniej gminy:) Dostrzegam panią na którą zwróciłam uwagę przy Miłoszewskim - teraz o pomyłce nie może być mowy - to Magda z bloga Zapiski w wolnych chwilach  Wszyscy (a właściwiej byłoby powiedzieć wszystkie) rozglądamy się za Ojsajem, który obiecywał oddać koronę nowej Miss, czyli zwycięzcy tegorocznej Ebuki. Niestety nie ma go :(

13.10
Z pewnym poślizgiem rozpoczyna się blogerskie spotkanie - pan prowadzący (chyba z portalu Granice) dwoi sie i troi, ale widać, że nie do końca wie co ma robić. Przystępuje do ogłoszenia wyników konkursu "Ebuka 2014" - żadnego z wyróżnionych nie ma na sali (nie wiem czy ich wcale w Krakowie nie było, czy tylko nie dotarli na spotkanie), Pisaninka, której blog został nagrodzony przez czytelników zjawia się mocno spóźniona (jak się okazuje wezwana SMS-em przez koleżankę) i, pomimo że laureatka, musi zająć miejsce na podłodze pod ścianą... Przy okazji - nie było jak zrobić tego na żywo, więc z tego miejsca serdecznie Ci Aniu gratuluję :)
Zostają również ogłoszone wyniki konkursu literackiego organizowanego przez DużeKa (chyba) i oczywiście też nie ma na sali ani jednego z laureatów...
Na sali jest przedstawicielka niewielkiego wydawnictwa (niestety nie przyszło mi do głowy zapisać nazwy), która wyraża ubolewanie, że blogerzy piszą tylko o książkach dużyuch i popularnych wydawnictw, a wydawnictwa mniejsze, niszowe, pomimo wydawania dobrych tytułów, nie mają szansy sie przebić do ogólnej świadomości.

13.20
Coraz bardziej widać, że spotkanie jest całkowitą improwizacją. Prowadzący proponuje, żeby obecni na sali przedstawili się (trochę to karkołomne przy ponad setce ludzi, ale trzeba jakoś czas zająć...) Już wiem jak wyglądają Szyszka i Miranda z "Kawy z cynamonem". Po czwartym rzędzie przedstawianie sie zostaje przerwane, a za stołem na podwyższeniu pojawiają się pisarze: pani Ewa Bauer i pan Krzysztof Spadło. Niestety na nich też nie ma za bardzo pomysłu - prowadzący pyta ich czy czytają blogi, czy się nimi interesują i tyle.

13.30
Pojawia się młoda osoba (ani chybi blogerka), która postanawia ożywić dyskusję i robi to w najgorszy możliwie sposób... Jeszcze raz usłyszę o statystykach, wejściach na bloga i tym podobnych pierdołach to chyba zacznę gryźć... A dziewczyna jeszcze stwierdza, że blog, na którym są tylko recenzje to już całkiem nie ma oglądalności, a jej sie słupki podniosły jak zaczęła na nim publikować teksty o czym innym (aczkolwiek też o kulturze) i o kocie, czy innej śwince morskiej (No dobra, nie tymi słowy, ale sens taki miało), więc jej blog nie jest książkowy, tylko popkulturalny. Oczywiście odezwało się grono fanek i przyjaciółek blogerki, popierające jej wypowiedź. Na szczęście nie wszyscy myślą tak samo i równie (a może nawet bardziej) gromki brawa dostała osoba (z której występieniem również i ja się utożsamiam) pytająca czy w blogowaniu o książkach rzeczywiście liczą sie tylko słupki? Tym bardziej, że ponoć wszyscy jesteśmy zapaleńcami  i bez literatury nie ma dla nas życia...
Dyskusję podsumowała Szyszka, że osiągnięcie wysokich statystyk to kwestia kilku prostych sztuczek i jak kto ciekawy to ona może je zdradzić. Ja od siebie dodam, że często wystarczy dobry tytuł, czego przykładem mój tekst o "Dzieciach z Bullerbyn" - patologia w tytule posta przyciągnęła taką masę czytelników, że ho,ho ;)

13.45
Już myślałam, że padnie haslo do użalania sie jak to te wstrętne wydawnictwa nas wykorzystują i nie płacą, ale nie. W tym punkcie programu doszło do... no trudno, nie potrafię tego inaczej określić, całkiem nieprofesjonalnego zachowania pań z wydawnicta, które wdały się w pyskówkę... Na szczęście tym razem pan prowadzący wykazał sie refleksem i elegancko zakończył starcie ;)
Na koniec Agnieszka (Dowolnik) zaprosiła wszystkich na katowickie targi, które odbędą się pod koniec listopada, obiecując spotkanie organizowane przez ŚBK (w domyśle profesjonalnie przygotowane).
Jeszcze tylko pamiątkowa fotka z dziewczynami ze Śląska i mogłam opuścić salę Wiedeń A.

13.50
Dobiegam do Znaku, gdzie podpisywał książki Marcin Ciszewski - właściwie już skończył, ale miła pani z wydawnictwa zauważyła zdyszaną sierotę z książką w objęciach, wskazała ją pisarzowi a ten złożył podpis na swoim najnowszym dziele czyli na "Szakalu" (Tak przy okazji to książkę dostałam w piątek po południu - mam szczęście co nie?)
Z tego Znaku to ledwie żywa wyszłam, bo ktoś nie pomyślał i naprzeciwko siebie ulokował dwa duże wydawnictwa, mianowicie Znak i Literackie. W jednym z nich podpisywać miał książki Janusz L. Wiśniewski, a w drugim kończyło się spotkanie z Katarzyną Grocholą, a w kolejce już czekał Szczepan Twardoch... Masakra...

14.00
Idę do DużegoKa, gdzie ma być pani Renata Kosin. Jest! Towarzystwa dotrzymuje jej pani Ewa Bauer, a z portalu nikogo... Nie wiem, może się czepiam, ale wydaje mi się, że jakiś "gospodarz" winien tam być, choćby po to, aby w wypadku braku fanów (tu na szczęście tak nie było) biedny autor nie siedział sam jak kołek w płocie. (Tu dygresja - niespecjalnie przeze mnie lubiane wydawnictwo Novae Res swoimi autorami zajmowało się profesjonalnie, przechodziłam koło nich kilkakrotnie i jeśli nie było chętnych do podpisów to zawsze któraś z pań ze stoiska zabawiała rozmową zaproszonych pisarzy).

14.20
Zaglądam do Gandalfa - pan Jacek i pani Maria byli o czym świadczą podpisy na plakacie, ale już się zbyli. Jestem trochę zła, bo nie musiałam tej "Autorki" kupować tutaj i nosić pół dnia w torebce (która i bez tego ciężka była okrutnie).


14.30
Docieram do Czarnej Owcy, gdzie już jest (a więc sporo przed czasem) Vincent V. Severski. Właściwie to nie planowałam zakupów, ale pierwszą część jego trylogii miałam już skądś od dawna, trzecią wygrałam w konkursie na fb i brakowało mi tylko środka. A, że promocja była całkiem spora, więc się skusiłam i tak oto mam podpisanych "Niewiernych" :)
Udaje mi się jeszcze zrobić zdjęcie pisarza i aparat definitywnie pada. Jakaś sierota zapomniała podładować baterie. Ciekawe kto to był?

14.50
Przemieszczam się ponownie w stronę DużegoKa, gdzie ma gościć Marta Kisiel. Po drodze zaglądam do Platona, gdzie, również przed czasem, są już Jerzy Fedorowicz i Jarek Szubrycht, autorzy książki "Lodołamacz Fedor", czyli wywiadu rzeki, jaki pan Jerzy udzielił panu Jarkowi. Przy okazji podpisywania popełniam potężny nietakt, beztrosko ogłaszając, że książkę nabyłam nie ze względu na pana Fedorowicza (było nie było głównego bohatera) ale na okoliczność pana Szubrychta. Pan Jarek jest widocznie skonsternowany tym wybuchem uczuć u nieznanej sobie pani w wieku... (no powiedzmy zmierzającym szybko w stronę średniego) a do mnie dociera dwuznaczność mojej wypowiedzi. Szybciutko dodaję, że bardzo jestem ciekawa jakim dziennikarzem jest mąż mojej byłej uczennicy - to akurat najprawdziwsza prawda, uczyłam panią Szubrychtową w VIII klasie (matematyki...).

15.10
DużeKa - Marta Kisiel, którą witałam na Dworcu, z którą miałam przyjemność jechać na Targi i stać w kolejce do szatni podpisuje swoje książki (wiem, bezczelnie pławię się w jej blasku). Wokół niej całkiem spore kółko fanów domagających się nowych książek, niektórzy posunęli się nawet do ciasteczkowego przekupstwa. Autorka oczywiście obiecuje nowy utwór, ale za nic nie chce zdradzić kiedy to będzie...

15.30
Idę już w kierunku wyjścia, ale w kawiarence widzę Magdę (Zapiski) siedzącą z, jak się później okazało, Olą z "Książek Oli". Dociera do mnie, że muszę sie napić kawy, bo padnę. Rozmawiamy sobie na przeróżne okołoksiążkowe tematy i mam taką myśl, że tak właśnie powinno wyglądać blogerskie spotkanie - bez odgórnej moderacji, za to pozwalające poznać, przynajmniej trochę, innych zapaleńców. Same nie wiemy jak mija prawie godzina na rozmowie - dzięki dziewczyny :)

16.20
Planujemy z Olą powrót Expobusem - na szczęście jesteśmy na tyle wcześnie, że udaje nam sie bez problemu wsiąść. Niestety nie wszyscy mają tyle szczęścia, autobus nie jest z gumy, więc część osób zostaje na przystanku...

17.00
Oczywiście byłoby nieważne - musiałam zabłądzić... w Galerii Krakowskiej. Przeciągnęłam biedną Olę w tę i z powrotem po budynku. A wystarczyło od razu zejść na niższy poziom, gdzie bez problemu wiedziałabym w której części jestem. 

17.20
Ufff... Zdążyłam w ostatniej chwili na bus do domu. Tegoroczne targi uważam za odbyte...

Podsumowując: Targi, chociaż w nowym budynku, dalej są zatłoczone, duszne i gorące. Na szczęście poprawiła się sytuacja, jeśli chodzi o szatnie, toalety, kawiarnie. Na górze jest restauracja, ale jej nie zwiedzałam, więc nie mam na jej temat zdania. 

Organizacyjnie, hmm... Dobrze, że miałam mapkę i rozpisane numery stoisk, bo ciężko by było gdziekolwiek trafić. Szkoda, że organizatorzy nie pomyśleli o umieszczeniu takich informacji w kilku miejscach na sali.
O rozmieszczeniu, trochę bezsensownym, poszczególnych stoisk już pisałam wyżej.

Komunikacyjnie - też nie za bardzo jest za co chwalić.

Oferta - niektóre wydawnictwa się postarały (chociażby Czarna Owca, bo 30% rabatu to bardzo miła wiadomość), inne niekoniecznie... Ale sobie chociaż pooglądałam różnych cudeniek, szczególnie w sektorze książek dla dzieci :)

Spotkanie blogerów - z bólem serca, ale muszę to powiedzieć: porażka. Nie można organizować imprezy nie mając na nią żadnego planu. I nikogo nie usprawiedliwia nieobecność szanownego RedNacza z DużegoKa: wiadomo o niej było już kilka dni temu, to nie wyskoczyło w ostatniej chwili...
Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku będzie lepiej :) A już szczytem marzeń byłyby jakieś identyfikatory z imieniem i nazwą bloga (takie mieli ŚBK).

Bardzo mi przykro, że nie dałam rady być na sptkaniu organizowanym przez Kaś - niestety mieszkam za daleko od Krakowa, żeby planować późniejszy powrót, a za blisko, żeby kombinować z hotelem...

Kiedy zaczynałam ten wpis Targi jeszcze trwały. Teraz już się definitywnie skończyły. 
Pomimo pewnych niedogodności już planuję obecność na następnych :)

niedziela, 19 października 2014

Gdzie można znaleźć najlepszy KISIEL w Krakowie?

No jak to gdzie????

Oczywiście na  XVIII Krakowskich Targach Książki, które zaczynają się już w najbliższy czwartek w nowej hali przy ulicy Galicyjskiej 9.

25 pażdziernika  o godzinie 15.00 Marta Kisiel, 
autorka dwóch przecudnej urody powieści, czyli "Dożywocia" i "Nomen Omen" 
zaszczyci swoją obecnością gościnne progi DużegoKa (stoisko A42).

Oczywiście wybieram sie w tym roku na Targi - niestety tylko w sobotę dam radę :( 
Już zrobiłam sobie listę stoisk, które muszę odwiedzić i autorów, których będę chciała poprosić o autograf. Wychodzi na to, że głównie oblegać będę autorów dziecięcych i mam nadzieję, że kolekcja autografów mojego dziecka powiększy sie o podpisy Grzegorza Kasdepke, Renaty Piątkowskiej i Pawła Beręsewicza - wszystkich można będzie spotkać m.in. w Wydawnictwie Literatura (stoisko C67). 
Jeśli chodzi o "dorosłych" autorów, to spróbuję dopchać sie do Wojciecha Cejrowskiego w Bernardinum (A4), do Jacka Skowrońskiego i Marii Ulatowskiej w Gandalfie (C69) oraz zamienić chociaż kilka słów z Renatą Kosin, która będzie, podobnie jak Marta Kisiel, gościem DużegoKa.

I oczywiście jeszcze jedna targowa miejscówka - Sala Wiedeń A, gdzie o godzinie 13.00 rozpocznie się Zjazd Blogerów połączony z ogłoszeniem wyników tegorocznej Ebuki.

To są plany, zobaczymy jak będzie z ich realizacją...
Jakby nie było, już dzisiaj obiecuję relację z tego wydarzenia.

A i jeszcze jedno - mam nadzieję, że przynajmniej kilka osób znanych mi wirtualnie zyska ludzkie twarze :)
Do zobaczenia w sobotę :) 

poniedziałek, 13 października 2014

Patologia po szwedzku ;)

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że świat oszalał, a patologia goni patologię. Przykład? A proszę - w ciągu ostatnich 3-4 tygodni dotarły do mojej świadomości takie kwiatki: dyskusja nad legalizacją kazirodztwa, oburzenie niemoralnym (choć całkiem zgodnym z naturą) zachowaniem nieszczęsnych osiołków w poznańskim ZOO, elementarz pisany diabelskim językiem (moim prywatnym zdaniem posądzenie diabła o autorstwo tego podręcznika jest dla ogoniastego obraźliwe, bo stać go na coś zdecydowanie lepszego) czy wreszcie sprzyjanie genderowi poprzez zmuszanie chłopców aby po sobie sprzątali... A jakby tego było mało ruszyła kampania wyborcza do samorządów terytorialnych a polscy piłkarze wygrywają z mistrzami świata 2:0...

Żeby odreagować te rozmaite kretyństwa, a także aby uchronić dziecko własne przed jedynką z polskiego wzięliśmy sie z Piotrkiem do czytania "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren. Czytanie było głośne i podzielone sprawiedliwie - na przemian po rozdziale, a ponieważ książka przypadła Młodemu do gustu, to nawet szybko nam poszło. Z sentymentem wspominałam swój pierwszy kontakt z tą książką w mojej zamierzchłej młodości i co bardziej ulubione fragmenty (chociażby ten o kiełbasie dobrze obsuszonej), niektórych przygód zupełnie nie pamiętałam, a inne w dalszym ciągu budzą niepohamowane wybuchy śmiechu. I wiecie jaka mnie myśl naszła po zakończeniu tej ksiązki? No przecież Bullerbyn to dopiero siedlisko patologii co się zowie, a rodzice tytułowych dzieciaków to wogóle się w swojej roli nie sprawdzają...

Dzieciaki w Bullerbyn są wykorzystywane jako tania siła robocza: pracują w polu i w zagrodzie wykonując nawet ciężkie prace, a już szczytem wszystkiego jest dzień, kiedy wszyscy rodzice wyjeżdżają na przyjęcie do pastora a dzieci mają zająć się gospodarstwem (np. Olle ma nakarmić prosiaki i wydoić krowy). Przy tej okazji aż bije po oczach nieodpowiedzialność mamy Ollego, która zostawia swoją maleńką córeczkę (Kerstin ma około roku życia) na kilka godzin z dwoma dziewięciolatkami. A i mama Britty też nie jest lepsza - wyjeżdża, pomimo, że jej córka jest chora. Przecież to się nadaje do zgłoszenia do opieki społecznej...

Generalnie dzieciaki są puszczone samopas, bez jakiejkolwiek dbałości o ich bezpieczeństwo - pływają łodzią po jeziorze, kąpią się bez opieki, są narażone na kontakt z niebezpiecznymi zwierzętami (baran przebywający na wyspie), wspinają się na drzewa, bawią się w niebezpiecznych skałkach, grają w piłkę na drodze, ganiają po lesie czy handlują wiśniami przy ruchliwej szosie.
A nawet jeśli coś robią pod opieką dorosłych to też jest niewiele lepiej: mama pozwalająca dziecku na nocleg w stogu siana, lub tatuś zabierający dzieci na raki nad odległe jeziorko, gdzie muszą spać niemal na gołej ziemi i pod osłoną gałęzi jałowca to przecież gotowy materiał na zaangażowany reportaż interwencyjny.

A ich droga do szkoły? Kilkulatki same wędrują kilka kilometrów w jedną stronę niezależnie od pogody. Taką samą trasę pokonuje siedmioletnia Lisa idąc po sprawunki do sklepu. A jeśli się nadarzy okazja to dzieci bez oporu wsiadają na wóz ledwie znanej osoby - czy nikt im nie wyjaśnił czym to może grozić?

Tak, tak - włos sie jeży na głowie, kiedy się czyta o tych wszystkich nieprawidłowościach mających miejsce w Bullerbyn zamieszkanym przez trzy dysfunkcyjne rodziny... Ale muszę sie przyznać, że strasznie im tej patologii w imieniu mojego zadbanego i zaopiekowanego dziecka zazdroszczę... 

Przy lekturze byliśmy z mężem przepytywani na okoliczność jak to było, kiedy byliśmy mali. Piotrkowi nie mieści się w głowie, że kiedyś nie było komputerów, w telewizji był tylko jeden program, w którym dla dzieci była przeznaczona zaledwie półgodzinna audycja, że wszędzie chodziło sie na nogach a dzieci musiały pomagać rodzicom. Że tato, będąc w jego wieku (9,5 roku) potrafił już kosić trawę kosą, a mama doiła krowy (co prawda przy pomocy elektrycznej dojarki, ale fakt pozostaje faktem), że obydwoje musieliśmy opiekować się młodszym rodzeństwem, a żadnemu z naszych rodziców nawet nie przyszłoby do głowy pilnować nas przy odrabianiu lekcji. 
Że tak naprawdę wiele przygód, które zdarzyły się Lisie, Lassemu, Bossemu i reszcie dzieci z Bullerbyn było również naszym udziałem. I, że niestety, współczesne dzieciaki będą sobie o nich mogły jedynie poczytać i to tylko pod warunkiem, że jakiś nawiedzony reformator oświaty nie dojdzie do wniosku, że książka Astrid Lindgren propaguje patologiczne zachowania... 


czwartek, 9 października 2014

Wszyscy jesteśmy uwikłani...

Ależ ten czas leci. Ani się obejrzałam a tu już prawie połowa października. W szkole roboty wyżej kokardy, bo nie dosyć, że normalne lekcje to jeszcze przygotowania do ślubowania klas pierwszych (w tym mojej IB), w domu też lekko nie ma, a na dodatek moje dziecko to tegoroczny "komunista" więc biegamy na różaniec, poza tym treningi, angielski, odrabianie lekcji i kiedy wreszcie Piotrek idzie spać to ja też, nieelegancko mówiąc, "padam na pysk"... Nawet czytać nie bardzo mi się chce :(
Mam nadzieję, że to chandra i przemęczenie a nie jakaś jesienna deprecha... Ale nie o moim samopoczuciu miało być a o pewnej książce - bo jednakowoż coś tam przeczytałam ;)

Teodor Szacki jest prokuratorem w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Śródmieścia. Zajmuje się głównie przestępstwami kryminalnymi, choć szefowa od czasu do czasu oddelegowuje go do pomocy przy innych sprawach, np. narkotykach. Jego żona Weronika jest prawnikiem w Urzędzie Miasta, a córeczka Helenka uczęszcza do przedszkola. Materialnie powodzi im się średnio, bowiem prokurator Szacki należy do wymierającego gatunku uczciwych prawników, chociaż od czasu do czasu zastanawia się  jaką cenę mają jego zasady.
W sobotni czerwcowy poranek Teodor Szacki zostaje wezwany na miejsce zbrodni. W starym poklasztornym budynku odbywała się kilkudniowa terapia metodą ustawień rodzinnych prowadzona przez znanego psychoterapeutę Cezarego Rudzkiego. Uczestniczyło w niej czworo pacjentów - jeden z nich, Henryk Telak, zostaje zamordowany. Z relacji świadków wynika, że do budynku nikt nie wchodził, więc wszystko wskazuje na to, że zabójcą jest ktoś z uczestników terapii. Tymczasem nikt nie miał motywu - wszyscy (poza terapeutą) poznali denata zaledwie dzień wcześniej. I pewnie śledztwo zakończyłoby się po pewnym czasie umorzeniem, gdyby nie odnaleziony przypadkiem dyktafon ofiary...

"Uwikłanie" to pierwszy tom trylogii Zygmunta Miłoszewskiego, której głównym bohaterem jest prokurator Teodor Szacki. Książka swoją premierę miała w 2007 roku, cztery lata później ukazała sie jej kontynuacja pt. "Ziarno prawdy", natomiast kilka dni temu na półki księgarni trafił kolejny tom pt. "Gniew".

Wspominałam wyżej, że Telak brał udział w specyficznej formie terapii. Jej twórcą był Bert Hellinger, który twierdził, że tak jak dziedziczymy po przodkach cechy wyglądu, zdolności czy choroby o podłożu genetycznym, tak samo przejmujemy po nich wszelkie nierozwiązane sprawy z przeszłości, winy, zbrodnie czy cierpienie. Jesteśmy uwikłani w ten rodzinny układ i dopiero kiedy doprowadzimy do wyjaśnienia wszystkich odziedziczonych konfliktów możemy odzyskać spokój. Terapia polega na tym, że obcy ludzie biorą na siebie role członków rodziny pacjenta,  odczuwają (co najdziwniejsze) ich emocje i ustawiając się w odpowiedni sposób względem chorego pomagają mu w uwolnieniu się od demonów przeszłości. 
Szacki, początkowo sceptyczny wobec tej metody, zaczyna poszukiwać jakichś traumatycznych wydarzeń w przeszłości ofiary. Okazuje się, że ten całkiem przeciętny i nijaki mężczyzna był w przeszłości uwikłany we współpracę ze SB. Ale to tylko jeden z tropów, kiedy wydaje się, że Szacki już rozwiązał sprawę pojawiają się nowe fakty, prokurator trafia na przeszkody nie do ominięcia, a jemu samemu i jego bliskim zaczyna zagrażać realne niebezpieczeństwo.

Jednak tytułowe uwikłanie dotyczy nie tylko zamordowanego mężczyzny. Również Szacki jest uwikłany w przeróżne sytuacje - jego uczucie do Weroniki wypaliło się, czuje się znudzony codziennością, ale z powodu córeczki tkwi w związku, który go coraz bardziej męczy; daje się wciągnąć w romans z młodą dziennikarką, pomimo, że uważa taką sytuację za nieetyczną; w prowadzonych przez siebie sprawach zdarza mu się stawać po stronie oskarżonego (np. kobieta, która zamordowała znęcającego się nad nią i jej córką męża) i działać na pograniczu prawa - przykłady można by mnożyć. Bo przecież każdy z nas, o ile nie jest pustelnikiem żyjącym gdzieś w sercu lasu, tkwi w jakichś układach. Każdy z nas jest uwikłany...

Książka Zygmunta Miłoszewskiego jest dosyć mroczna, a i jej bohater nie jest świetlany. Więcej, pomimo ogłady, kultury, oczytania i niewątpliwej inteligencji Teodor Szacki zrobił na mnie wrażenie gburowatego, zadufanego w sobie, egocentrycznego typa. Trochę przypomina mi innego stróża prawa - Eberharda Mocka, bohatera serii książek Marka Krajewskiego. I, co może wydać się dziwne, podobnie jak Mocka, właściwie go lubię...

Zygmunt Miłoszewski ma niewątpliwie dużą wiedzę kryminologiczną i potrafi ją wykorzystać. Stworzona przez niego powieść wciąga od pierwszej chwili i wręcz nie sposób jej odłożyć. Autor zadbał również o realia - akcja toczy się w czerwcu 2005 roku w Warszawie i bohaterowie żyją tym co wówczas działo się w stolicy (chociażby podejrzenie zamachu bombowego w metrze i korek, który na kilka godzin sparaliżował ruch w mieście). Takie tło powieściowych wydarzeń sprawia, że bohaterowie stają się jeszcze bardziej realni i warci poznania.

Ale się rozpisałam... Kończąc serdecznie zachęcam do sięgnięcia po "Uwikłanie". To bardzo dobra książka.