niedziela, 31 stycznia 2016

Trylogia (a właściwie trylogie) na styczeń

Rok 2016 ogłoszony został rokiem Henryka Sienkiewicza, bowiem 5 maja będziemy obchodzić sto siedemdziesiątą rocznicę jego urodzin, a 15 listopada minie sto lat od jego śmierci. Tak sobie planuję, że po raz kolejny powtórzę sobie moją ukochaną "Trylogię" i "Qvo vadis", wreszcie przeczytam "Listy z podróży do Ameryki" a jak starczy czasu to również "Legion", "Wiry" i "Bez dogmatu".

Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych osób powieści Sienkiewicza to nuda i ramota, ale mimo wszystko usilnie namawiam - spróbujcie przeczytać trochę więcej niż pięć pierwszych rozdziałów, bo po początkowych opisach akcja się rozkręca ;)



A tak przy okazji - zauważyliście jak Sienkiewicz mocno wpłynął na dzisiejszą literaturę? Co druga seria książkowa to trylogia...
I tu mam taki pomysł - jak już za żadne skarby nie uda mi się nakłonić was do przeczytania oryginalnej "Trylogii" to może sięgniecie po jakąś inną? Na tym blogu pojawiło się już kilka takich serii, kilka mam rozpoczętych a jeszcze inne czekają grzecznie na półce. Starczy na cały rok :)

Na początek mała galeria trylogii polskich autorów, których recenzje można znaleźć na moim blogu:

"Cukiernia pod amorem" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk 
Zajezierscy - LINK
Cieślakowie - LINK
Hryciowie - LINK

"Klub mało używanych dziewic" Moniki Szwai
Klub mało używanych dziewic, "Dziewice do boju!", "Zatoka trujących jabłuszek" - LINK

"Saga o jarlu Broniszu"Jana Władysława Grabskiego
"Zrękowiny w Uppsali" - LINK
"Śladem Wikingów" - LINK
"Rok tysiączny" - LINK

" Trylogia znad Czarnego Potoku" Anny J. Szepielak
Młyn nad Czarnym Potokiem - LINK
Wspomnienia w kolorze sepii - LINK
Znów nadejdzie świt - LINK

"Sklepik z niespodzianką" Katarzyny Michalak
"Bogusia" - LINK
Adela - LINK
Lidka - LINK

A może wy macie jakieś inne ciekawe potrójne propozycje?

piątek, 29 stycznia 2016

Walka o władzę z relikwiami w tle

W marcu 1000 roku miało miejsce bezprecedensowe w dziejach wydarzenie - Otton III, król Niemiec i cesarz rzymski przybył jako pielgrzym do Gniezna, stolicy państwa polskiego rządzonego przez księcia Bolesława. O tej wizycie wiemy co nieco dzięki przekazom kronikarskim (niemieckiego biskupa Thietmara oraz naszego Galla Anonima) - obydwaj podkreślają religijny charakter wizyty, obydwaj opisują wspaniałość przyjęcia jakie utytułowanemu pątnikowi zgotował polski książę, obydwaj są również zgodni co do faktu, że Bolesławowi opłacił się każdy grosz włożony w organizację spotkania...

Znajomość z twórczością Elżbiety Cherezińskiej zawarłam przy okazji "Północnej drogi", czterotomowej opowieści z dziejów Norwegii. Akcja "Gry w kości" toczy się mniej więcej w tym samym czasie a wydarzenia w Skandynawii mają wpływ na politykę zagraniczną Polski, jednak stanowią tylko tło zasadniczego biegu wydarzeń.
Główną osią powieści jest męczeńska śmierć biskupa Wojciecha prowadzącego misję chrystianizacyjną w Prusach i wynikające z niej skutki. 

Bolesław wykupił ciało męczennika i pochował je w Poznaniu - polski władca doskonale zdawał sobie sprawę jak ważny atut znalazł się w jego ręku. Mając ciało męczennika za wiarę ( i to nie byle kogo - Wojciech był osobą znaną w całym ówczesnym chrześcijańskim świecie), który najprawdopodobniej zostanie ogłoszony świętym mógł rozpocząć polski władca starania o usamodzielnienie się polskiego kościoła (a co za tym idzie również i państwa) spod wpływów niemieckich hierarchów. Polski książę przedstawiony jest jako człowiek gwałtowny i porywczy, ale równocześnie inteligentny i przebiegły, twardo stojący na ziemi, w każdym wydarzeniu szukający korzyści dla siebie i swojego państwa.

Jakby naprzeciw polskiego księcia postawiony zostaje cesarz - idealista, podlegający religijnym uniesieniom, bardziej intelektualista niż władca, często ulegający wpływom osób ze swojego najbliższego otoczenia, nieco już zmęczony koroną, którą nosi odkąd skończył trzy lata. Otto podziwia Bolesława, który imponuje mu siłą i władczością, a przy okazji cesarz zdaje sobie sprawę, że to właśnie na polskim księciu może polegać bardziej niż na swoich niemieckich możnowładcach. 

Spotkanie takich dwóch indywidualności to wymarzony temat na książkę i moim zdaniem autorka świetnie dała sobie radę tworząc na kanwie suchych faktów barwny haft złożony z ludzkich emocji, intryg, przeżyć, marzeń i rozczarowań. Nie wiemy co naprawdę myślał Otto czy Bolesław, nie jesteśmy nawet pewni wszystkich faktów,ale wizja Elżbiety Cherezińskiej ma w sobie coś takiego, że czytelnik przyjmuje to wręcz jako pewnik - tak właśnie było! 
Odrębną sprawą jest charakterystyka bohaterów - tak głównych jak i drugoplanowych. Osoby, które znamy z kart podręczników zyskały zalety i wady, są szlachetne lub małostkowe, myślą o sobie lub działają dla dobra ogółu - niby wiem, że to wyobraźnia autorki, ale znów zadziałała jakaś magia i takiego Radzyma Gaudentego już chyba zawsze będę widzieć przez pryzmat tej książki...

"Gra w kości" to kolejna powieść Elżbiety Cherezińskiej, którą serdecznie polecam.

wtorek, 26 stycznia 2016

Siedem w jednym, czyli kompendium wiedzy o Joannie Chmielewskiej

Że Joannę Chmielewską darzę uwielbieniem wielkim nie jest chyba dla czytelników tego bloga żadną tajemnicą. Czytałam zdecydowaną większość jej powieści, czytałam również wydaną w latach 1994-2008 siedmiotomową "Autobiografię".

W ostatnich dniach, na okoliczność naszego DKK powróciłam w pewien sposób do wspomnianej wyżej serii, a to za sprawą książki "Życie (nie)całkiem spokojne". Tom składa się z siedmiu rozdziałów odpowiadających kolejnym częściom "Autobiografii", a ich treść to skrót tekstu tamtego wydawnictwa. Wyjątek stanowi rozdział VII pt. "Okropności" uzupełniony o wydarzenia, które miały miejsce już po publikacji ostatniego tomu "Autobiografii".

Joanna Chmielewska nigdy nie ukrywała, że większość postaci z jej książek wzorowana jest na osobach z jej otoczenia. Co więcej, sporo przygód, które przydarzają się jej najpopularniejszej bohaterce Joannie miało miejsce w rzeczywistości. Na kartach "Życia" spotkamy więc Alicję, Diabła, blondyna życia czyli Marka, Lesia, Martusię oraz członków najbliższej rodziny pisarki, na czele z rodzicami oraz Teresą i Lucyną, siostrami jej matki. Ba, nawet "zwierzę z pralni" ("Krokodyl z kraju Karoliny") to postać mająca swój żywy pierwowzór. 

Cechą charakterystyczną utworów Joanny Chmielewskiej (no, może oprócz tych, których akcja dzieje się w dawniejszych czasach) jest język, po którym nawet czytając niewielki fragment tekstu można właściwie bezbłędnie rozpoznać kto jest autorem dzieła. Tu przy okazji dowie się czytelnik jaki był kontekst powstania niektórych określeń znanych z powieści.

Uważam, że każdy fan pisarki powinien przeczytać jej biografię - czy to w wersji skondensowanej (czyli "Życie") czy to w wersji pełnej siedmiotomowej. Bo prawdziwe życie pisarki było nie mniej ciekawe niż to kreowane na potrzeby książek.


poniedziałek, 25 stycznia 2016

Morderstwo z historią w tle

W każdej nawet najbardziej niewiarygodnej historii tkwi ziarno prawdy. 
Takie motto przyświeca prokuratorowi Teodorowi Szackiemu, funkcjonariuszowi prokuratury rejonowej w Sandomierzu, bohaterowi książki Zygmunt Miłoszewskiego pt. "Ziarno prawdy". 

Niekwestionowany gwiazdor stołecznego wymiaru sprawiedliwości (o poprzednim śledztwie Szackiego opowiada tom pt. "Uwikłanie") zrywa z przeszłością, rezygnuje z dotychczasowego miejsca pracy i kariery, rozstaje się z żoną i przeprowadza się na prowincję, gdzie w sielskich warunkach przyrody chce rozpocząć nowe życie. Niestety, są to tylko jego pobożne życzenia. Do Sandomierza (skądinąd prześlicznego miasteczka) trafia trochę przez przypadek, nie ma w nim przyjaciół ani nawet bliższych znajomych, szefowej nie lubi, współpracowników również, a sama praca jest nudna...
I oto pewnego marcowego dnia Sandomierzem wstrząsa sensacja - w okolicy starej synagogi zostają znalezione zwłoki Elżbiety Budnik, powszechnie znanej i lubianej działaczki społecznej. Sprawę dostaje Szacki - jako jedyny nie przyjaźnił się z denatką, nawet jej nie znał osobiście. Znalezione zostaje narzędzie zbrodni - oryginalny i bardzo ostry "nóż". Szackiemu udaje się ustalić że znaleziony przedmiot to chalef, nóż służący do rytualnego uboju zwierząt stosowany przez Żydów. 

Aby zrozumieć wagę tego odkrycia trzeba chociaż trochę znać dzieje Sandomierza - od XV do XVIII wieku kilkakrotnie miały tam  miejsce rozruchy antyżydowskie, oskarżano wyznawców judaizmu o bestialskie mordowanie chrześcijańskich dzieci i używanie ich krwi do praktyk religijnych. Na początku XVIII wieku malarz Karol de Prevot namalował do sandomierskiej katedry cykl obrazów przedstawiających dzieje miasta - jeden z nich przedstawia owe morderstwa. Sandomierz dla wielu osób stał się jednym z niechlubnych symboli polskiego antysemityzmu...

Szacki nie wierzy w morderstwo na tle religijnym, nie wierzy również w nieposzlakowaną opinię zamordowanej kobiety i jej męża. Nie ma właściwie żadnego konkretnego motywu i prokurator błądzi po omacku. Jedną z hipotez jest udział Grzegorza Budnika w śmierci żony, ale teza upada, kiedy mężczyzna nagle znika, a wkrótce potem zostają odnalezione jego zwłoki. I po raz kolejny okoliczności morderstwa wskazują na związek z legendą o żydowskich mordach rytualnych... 

Szacki z "Ziarna prawdy" różni się od tego, którego poznałam przy okazji lektury "Uwikłania". Przybyło mu oczywiście parę lat (a dokładnie cztery), ale przede wszystkim pan prokurator zmienił się mentalnie - pozostała mu pewna gburowatość i przekonanie o swojej wyższości nad resztą świata, szczególnie nad prowincjuszami, jednak osamotnienie i brak perspektyw zrobiło swoje. Szacki czuje się stary i niepotrzebny, zaniedbuje się, wplątuje się w romans z młoda dziewczyną, jest zgorzkniały i apatyczny. Sprawa Budnikowej to dla niego ogromna szansa: tak w sensie zawodowym jak i prywatnym - okazuje się, że traktowana z góry współpracowniczka Basia Sobieraj jest całkiem sensowną osobą...

Tłem wydarzeń swojej książki uczynił Zygmunt Miłoszewski nadwiślański Sandomierz. Zdarzyło mi się być w tym mieście dwukrotnie - raz z jakąś wycieczką przeszło 20  lat temu, a po raz drugi w czasie ostatnich wakacji. Z tego pierwszego wyjazdu pamiętam przede wszystkim malowidła w katedrze - zrobiły na mnie ogromne wrażenie i do tej pory nie jestem w stanie pojąć jak takie makabryczne obrazy miały wpłynąć na umocnienie wiary. Mnie w każdym razie kojarzą się niezbyt miło (pomijając już ich mierną wartość artystyczną). Natomiast kiedy byłam tam w sierpniu ubiegłego roku miałam okazję zobaczyć najważniejsze sandomierskie zabytki (przede wszystkim słynne podziemne korytarze), zjeść obiad w "Ciżemce", obejrzeć panoramę miasta z Bramy Opatowskiej i  pospacerować po tym ślicznym miasteczku. Czytając książkę właściwie cały czas łapałam się na tym, że wiem gdzie to jest. Chwała autorowi za taką dokładność - wielbiciele Szackiego mogą bez większego problemu zwiedzać miasto jego śladami.

A tak w ogóle to świetna książka jest ;)

PS. Jest w tej książce jednak jeden, niewielki co prawda ale drażniący, błąd - a jest nim wiek Helci, córki Szackiego. W "Uwikłaniu" (akcja dzieje się w 2005 roku) Helcia chodzi do przedszkola, tu (cztery lata później) ma lat 11. Czyli co? Siedmiolatka w przedszkolu? No nie wiem...

poniedziałek, 18 stycznia 2016

O "recenzowaniu" klasyków słów kilka

Ubiegły tydzień miałam tak zarobiony, że nawet zapomniałam o piątych urodzinach bloga... 
Koniec półrocza (w tym roku Małopolska feriuje się w pierwszym terminie), a więc rada w szkole (poniedziałek) i wywiadówka (czwartek), we wtorek byłam z moją klasą w teatrze ("Arszenik i stare koronki" w Teatrze im. Słowackiego - jak ktoś z Krakowa lub okolic to serdecznie polecam, chociażby dla wspaniałej kreacji Anny Polony) a w piątek mieliśmy w szkole Noc Filmową (całkiem fajna i udana impreza, ale odespałam ją dopiero wczoraj...).

Tak więc pięciolecie "Lektur" przeszło bez echa. Nic to, nadrobimy w przyszłym roku. O ile nie trafię wcześniej za kratki, bo dzisiaj wyczytałam, że te moje wypociny to podchodzą pod... prawo prasowe i jakby się kto uparł to można mnie (i innych blogerów również) ukarać za brak rejestracji. Mam jednak nadzieję, że jestem za mała, żeby się mnie ktoś chciał czepiać. Co innego wielkie i sławne blogery...

Ale zastanawiając się nad dzisiejszym wpisem wpadł mi w oko jeszcze inny temat, który poruszył literacko-książkowy światek. Otóż chodzi mi o zamieszanie związane z "Recenzjami z Lubimy Czytać", która to stronka bije rekordy popularności na FB.
W skrócie wygląda to tak - około miesiąc temu powstała strona na której umieszczane są opinie użytkowników Lubimy Czytać na temat dzieł polskich i obcych klasyków. W większości przypadków chodzi o lektury szkolne, ale nie tylko. W ubiegłym tygodniu w "Dużym Formacie" pojawił się artykuł Wojciecha Orlinskiego na temat owej strony i rozpętało się piekiełko...
LC rzuca groźby w kierunku twórców "Recenzji", stronka ma coraz więcej fanów, a rozmaite osoby wypowiadają się na temat tego czy wolno czy nie wolno krytykować klasyków...

Ja akurat uważam, że wolno, tyle tylko, że żeby krytykować to trzeba mieć o nich jakiekolwiek pojęcie...

Przykład pierwszy z brzegu - "Pan Tadeusz" Adama Mickiewicza. Ktoś tam zarzuca, że bohaterowie nieciekawi, akcja praktycznie żadna i ogólnie nudna ta książka i koniec. Mogę się  z tą opinią nie zgadzać, bo akurat ten utwór bardzo lubię (w przeciwieństwie do takich "Dziadów" na ten przykład), ale rozumiem, że gusta są różne. 

Natomiast nóż się w kieszeni otwiera, kiedy czytam zarzut " Nigdy jednak nie mogłam zrozumieć słów LITWO, OJCZYZNO MOJA. Powinno brzmieć - POLSKO, OJCZYZNO MOJA. Czy to nie bardziej patriotycznie? ". Z całym szacunkiem dla autorki - no przecież Mickiewicz Litwinem był i na Litwie mieszkał. Fakt, przez lata Polska i Litwa połączone były unią, najpierw personalną a później realną, jednak to dwa odrębne narody były... Tak po prawdzie to Mickiewicz nigdy w życiu w Polsce (nawet w rozumieniu przedrozbiorowej Korony) nie był. I to nie są wcale tajne wiadomości - wystarczy ze zrozumieniem przeczytać chociażby najkrótszy życiorys wieszcza. 
Inna opiniotwórczyni zarzuca Mickiewiczowi stosowanie archaizmów. No litości, przecież "Pan Tadeusz" powstał niemal 200 lat temu - język cały czas się zmienia. Równie dobrze można by postawić zarzut, że Hrabia rysuje sobie widoczki zamiast robić im fotografie...

Rozwalił mnie również zarzut w stosunku do "Antygony", że akcja dzieje się w ciągu jednego dnia i prawie wszyscy umierają. W zamierzchłych czasach, kiedy pobierałam nauki w szkole (nie pomnę czy "Antygonę"" czytałam jeszcze w podstawówce czy już w liceum) zanim zabraliśmy się do interpretacji tekstu polonistka zrobiła nam lekcję o dramacie antycznym i jego cechach (m.in. o zasadzie trzech jedności). Czyżby teraz tego nie było? A może autor/ka tej akurat opinii przespała tę lekcję?

Przywoływane na stronie opinie w większości pokazują, że osoby je piszące nie zadały sobie trudu zastanowienia się nad kontekstem (chociażby historycznym) omawianej książki. A niestety klasyka tak ma, że chcący ją zrozumieć trzeba ją poznawać przez pryzmat historii, warunków politycznych, społecznych czy religijnych. Bo np. "Mistrz i Małgorzata" (genialny moim zdaniem) czytany i oceniany bez szczątkowej chociażby wiedzy na temat tego co się działo w Rosji w latach trzydziestych ubiegłego wieku raczej nie zostanie zrozumiany.

Żeby nie było - są na tej stronie wpisy, które trafiają w punkt (chociażby o przeroście formy nad treścią u Gombrowicza, dłużyznach u Manna, czy zawiłym języku Marqueza), jednak są one w mniejszości. Zdecydowana większość to popis ignorancji osoby piszącej. I co gorsza, odnoszę wrażenie, że niektórzy są wręcz dumni z tej swojej niewiedzy...

niedziela, 10 stycznia 2016

Prowincjonalne miasteczko i jego mieszkanki

Elizabeth Gaskell - nazwisko tej dziewiętnastowiecznej angielskiej pisarki "prześladowało" mnie już od dłuższego czasu. Miałam szczere chęci poznać jej utwory, tyle, że jakoś nie było ich skąd wziąć - w naszej bibliotece ich nie ma, znajomi od których od czasu do czasu coś pożyczam też nie mieli, wydawnictwa z którymi w jakimś stopniu współpracuję nastawione są na zupełnie inną literaturę, a na zakupy nałożyłam sobie w ubiegłym roku całkowite embargo... 
I pewnie dalej znałabym panią Gaskell tylko i wyłącznie z nazwiska gdyby nie półeczka z książkami w Biedronce ;) Postanowienie niekupowania książek zostało zepchnięte w głąb świadomości a ja stałam się szczęśliwą posiadaczką dwóch książek wzmiankowanej autorki - "Panie z Cranford" oraz "Północ i Południe". Dodam jeszcze, że książki wydane są w serii "Angielski Ogród" (wyd. Świat Książki) i mają śliczne kwiatowe okładki co stanowi dodatkowy bonus.

Cranford to niewielkie miasteczko w zachodniej Anglii w hrabstwie Cheshire. Zamieszkują go głównie kobiety - niezamożne stare panny i wdowy. Prowadzą one oszczędny i raczej nudny tryb życia i hołdują nieco już niemodnym zasadom i formom towarzyskim, które wyniosły ze swoich rodzinnych domów. Panuje wśród nich dosyć sztywna hierarchia, a każda nowa obywatelka Cranford musi się jej poddać jeśli chce być przyjmowana w domach innych pań.

"Panie z Cranford" nie są powieścią w ścisłym tego słowa znaczeniu. To raczej zbiór historii powiązanych osobami bohaterek i miejscem akcji. 
Jakie są mieszkanki Cranford? Różne, bardzo różne. Najsympatyczniejsza jest moim zdaniem córka byłego pastora panna Matty Jenkyns: serdeczna, nieco nieśmiała, zahukana przez swoją siostrę kostyczną i zasadniczą Deborę. Sympatię budzi również panna Pole, której głównym życiowym celem jest rozprowadzanie wiadomości (żeby nie powiedzieć plotkowanie), jednak należy dodać, że nie kieruje nią złośliwość, a jedynie chęć zaistnienia w towarzystwie.
Najmniej sympatyczna postacią jest niejaka pani Jamieson - nudna, pompatyczna, snobująca się na arystokratyczne (mocno naciągane) koneksje, a przez to uważająca się za naturalną przywódczynię cranfordzkiej wspólnoty. 

"Panie z Cranford" to ciepła, nostalgiczna, ale i pełna humoru książka, trochę w stylu powieści Jane Austen. Autorka jest świetną obserwatorką, potrafi barwnie i ciekawie opowiadać, jej bohaterki dają się lubić, chociaż nie brakuje im (oprócz niezaprzeczalnych zalet) rozmaitych wad i śmiesznostek. Całość aż skrzy się od anegdotek i rozmaitych "złotych myśli" tytułowych pań - swoją drogą niektóre z nich nadają się do wyszycia złotą nitką i powieszenia w widocznym miejscu...




czwartek, 7 stycznia 2016

Sekretarka na tropie

Monika Kapuśnik dostaje się na staż do dużej korporacji. Ma być sekretarką dyrektora Dagmara Różyka, przez pracowników (szczególnie pracownice) zwanego Diabłem. Jeden rzut oka na nowego szefa wyjaśnia dziewczynie jego pseudonim - facet jest nieprzyzwoicie wręcz przystojny i działa na kobiety jak lep na muchy. Monika jednak od początku stawia jasne granice - jest tylko i wyłącznie pracownicą, a jakiekolwiek bliższe relacje z szefem są wykluczone. Dyrektor Różyk, pomimo pewnych drobnych złośliwości, lubi i ceni swoją sekretarkę, więc współpraca pomiędzy nim a Moniką układa się całkiem nieźle. I wszystko byłoby świetnie gdyby nie to, że pewnego dnia Monika odkrywa w dyrektorskim gabinecie jego zwłoki...

"Diabli nadali", najnowsza powieść Olgi Rudnickiej to, w odróżnieniu od jej poprzednich książek, pełnoprawny kryminał. Są zwłoki, brak jednak narzędzia zbrodni i motywu... No właściwie motywów to może być nawet całkiem sporo, bowiem dyrektor Dagmar Różyk chętnie korzystał z wdzięków nadskakujących mu pań, niezależnie od ich stanu cywilnego, ale na stałe nie związał się z żadną. Tak więc jego śmierć mogła być skutkiem zemsty zdradzonego męża bądź narzeczonego, lub też którejś odstawionej na bok kochanki.

Monika, która przez dwa lata pracy poznała jako tako swojego szefa, dowiedziała się też co nieco o jego prywatnym życiu nie wierzy w zbrodnię w afekcie. A ponieważ jest kobietą przedsiębiorczą postanawia sama odkryć okoliczności śmierci Różyka. No, może nie całkiem sama - po sąsiedzku mieszka całkiem sympatyczny i przystojny policjant Mateusz Jankowski, któremu Monika już jakiś czas temu wpadła w oko...

Olga Rudnicka to jedna z ciekawszych postaci współczesnej literatury polskiej. Młoda (rocznik 1988) osoba z całkiem pokaźnym dorobkiem literackim - "Diabli nadali" to jej jedenasta powieść.
Jej ulubionym gatunkiem jest kryminał, chociaż jak dotąd, poza dwoma wyjątkami ("Cichy wielbiciel" i "Lilith") były to raczej komedie kryminalne.
W "Diabli nadali" też znajdzie czytelnik sporo humoru (chociażby bracia Moniki działający na zasadzie "Ociec, prać?") jednak całość nie jest już tak zwariowana jak chociażby cykl o Nataliach Sucharskich. Obraz korporacji w której pracuje Monika nie nastraja szczególnie optymistycznie - dwulicowość koleżanek, pomiatanie pracownikami przez osoby stojące nieco wyżej w hierarchii, podkładanie komuś przysłowiowej świni aby zająć jego miejsce to tylko niektóre "przyjemności" jakie ją tam spotykają. Na szczęście Monika może jest szarą wiejską myszką z niemodnymi zasadami, ale kiedy trzeba potrafi pokazać pazurki.

"Diabli nadali" to dobrze napisana historia, z ciekawymi bohaterami, z nagłymi zwrotami akcji, trzymająca w napięciu - taka, że kiedy już się ją zacznie czytać nie sposób jej odłożyć. Serdecznie zachęcam do lektury, aczkolwiek raczej w weekend ;)
No chyba, że potraficie funkcjonować w pracy po nieprzespanej nocy...


niedziela, 3 stycznia 2016

Plany, plany, plany...

No i jest.
Nowy rok, nowe plany, nowe postanowienia - generalnie raczej nie robię takich postanowień, bo po trzech, góra czterech dniach mi mija, a potem to tylko w oczy i sumienie kłuje... 



Jedyną dziedziną życia w której coś tam postanawiam, a później z lepszym lub gorszym skutkiem staram się wypełnić jest czytanie.

 W ubiegłym roku postawiłam sobie swoje własne "wyzwanie" (no dobra, wariacje na temat ogólnointernetowego wyzwania) i, z czego jestem ogromnie dumna, udało mi się je zrealizować. Brak co prawda kilku opinii, ale ponieważ na dniach spodziewam się powrotu mojego laptopa z kolejnego uzdrowiska, więc sukcesywnie będą się one pojawiać.

Idąc za ciosem wyznaczyłam sobie cele na ten rok - znajdują się w osobnej zakładce - i biorę się do ich realizacji.

Co do innych internetowych wyzwań to z pewnością po raz kolejny wezmę udział w:


Jeśli chodzi o nowe projekty to takie rzuciły mi się w oczy:




Mam jeszcze jeden pomysł, ale nie wiem czy coś z tego będzie - wolałabym nie zapeszać, ale jak się uda, to pod koniec miesiąca się ujawnię ;)