wtorek, 27 października 2015

Kilometrowe wspomnienia kilometrów zrobionych w czasie Targów Książki w Krakowie

I kolejne Krakowskie Targi Książki za nami...

Większość blogerów obecnych na imprezie wyraziło już swoje zachwyty, achy, ochy i inne mniej lub bardziej entuzjastyczne okrzyki. Ja też więc dokładam kilka swoich przemyśleń na temat tego co w sobotę stało się moim udziałem.


Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Za każdym razem kiedy jadę na Targi Książki obiecuję sobie, że nie będę targać ze sobą tony książek do podpisu. I za każdym razem łamię to postanowienie - tak było i w sobotę. Upchany piotrkowy plecak swoje ważył i trochę byłam przerażona wizją marszu od M1 na Galicyjską (bo na EXPO busa jakoś niespecjalnie liczyłam).
Ale żeby mieć czyste sumienie podeszłam na przystanek owego busa i ku mojej radości okazało się, że jest jeszcze kilka wolnych miejsc. Godzina 9.10, do planowego odjazdu zostało jeszcze 20 minut a autobus już był pełny. I tu ogromny ukłon w kierunku pana kierowcy, który z własnej inicjatywy zadzwonił na bazę z propozycją, że on już pojedzie (bo i tak nikogo więcej by nie zabrał) a żeby dodatkowo podjechał jeszcze jeden autobus, bo ludzi na przystanku był jeszcze całkiem pokaźny tłum. I wyobraźcie sobie, że ten dodatkowy samochód został podstawiony...

Karolina Wilczyńska
Pod halą targową kłębił się już całkiem pokaźny tłumek osób oczekujących na wejście. na szczęście jako blogerka mogłam uniknąć tłumu. Chociaż powiem szczerze, że trochę niefortunnie wymyślono, że tym wejściem (niby vipowskim ale jednak wspólnym z publicznością) wchodzili wystawcy, autorzy, osoby dostarczające książki na stoiska - były kłopoty z przejechaniem z wózkiem z paczkami, a i ci, którzy te pakunki przenosili na własnych rękach też nie mieli lekko (dosłownie i w przenośni).

W kolejce spotkałam Kasię i Daniela Englotów, a zaraz po przejściu przez bramkę wpadłam na Sardegnę - czyli są już rozmaite znajome pyszczki :)

Anna Dymna
Pierwszy targowy przystanek zaliczyłam tuż po godzinie 10-tej przy stoisku Ateneum, gdzie swoją książkę podpisywała Ania Grzyb. Chwilę pogawędziłyśmy, ale ponieważ Anię opadły fanki powędrowałam dalej, żeby chociaż trochę stoisk obejrzeć zanim zrobi się tłoczno.
Daleko nie doszłam, bo na drodze stanął mi tłum ludiz ustawiony w malowniczym, mocno poskręcanym ogonku. 
Ki diabeł? O takiej wczesnej godzinie jakiegoś VIP-a zagonili do podpisywania książek? Przeciskająca się z drugiej strony (czyli pod prąd) Archer wyjaśnia mi, ze to fani Neli Małej Reporterki, i że dalej jest jeszcze gorzej... Sorry, nie wiem kto zacz owa Nela i chyba nie jestem zdeterminowana jej poznać. Robię więc wielkie koło i docieram do boksu Poradni K, gdzie właśnie pojawia się pan Stanisław Tekieli, autor cudnej książeczki "Burdubasta albo skapcaniały osioł" traktującej o łacińskich sentencjach i przysłowiach. Mam możliwość chwilę z nim porozmawiać, pochwalić się nietypowym wykształceniem (informacja, że jestem absolwentką klasy klasycznej krakowskiego "Nowodworka" w dalszym ciągu robi wrażenie...) i zapytać o plany na przyszłość - wiosną ukaże się kontynuacja "Burdubasty".

ŚBK-i przygotowują torby z książkami dla blogerów
W Literackim jest już pani Małgorzata Gutowska-Adamczyk, która wita mnie jak starą znajomą i składa podpis na pierwszym tomie "Fortuny i namiętności". Podpytuję panią Małgosię o drugi tom i moją ulubioną postać z tej powieści czyli Bartka Rabińskiego - autorka zdradza mi co nieco, ale obiecałam dotrzymać tajemnicy, więc rozumiecie...

Kolejnym punktem programu jest wizyta w Wydawnictwie Czwarta Strona, gdzie na czytelników oczekuje pani Karolina Wilczyńska, autorka "Stacji Jagodno". Poznaję tam też jedną z najbardziej pozytywnych osób jakie zdarzyło mi się spotkać, mianowicie pana Piotra Sternala - w zachwytach na jego temat rozpływają się właściwie wszystkie współpracujące z Czwartą Stroną osoby. Ja też do ogólnego zachwytu dołączam :) 

Agnieszka i Ktrya
Spotykam kolejnych znajomych: Elenoir oraz Ałtorkę Martę Kisiel wraz mężem. I powiem wam, że jest mi tak zwyczajnie po ludzku miło, że mnie pamiętają - z Elenoir spotkałyśmy się tylko raz, trzy lata temu, a z Ałtorką co prawda w ubiegłym roku, ale na tylu czytelników, blogerów i innych dalszych i bliższych znajomych wcale bym się nie zdziwiła, gdyby mnie nie skojarzyła...

 Kolejne kilkanaście minut spędzam wśród książek dla dzieci, w "Literaturze" kupuję dla Piotrka książkę Pawła Wakuły "Jagiełło pod... prysznicem" (Piotrek uwielbia książki pana Pawła traktujące o przyrodzie, ciekawe czy taka o historii przypadnie mu również do gustu) a w "Debicie" zdobywam autograf na "Mruku" Renaty Piątkowskiej.

Marta Kisiel odbiera Złota Zakładkę
O 13. planowane jest wręczenie "Złotej Zakładki" oraz ogłoszenie wyników plebiscytu "Literacki Blog Roku", więc przedzieram się w stronę Wiednia gdzie spotykam Agatę Adelajdę, Anię, Magdę, Ktryę, Agnieszkę, Szyszkę i Mirandę, Karolinę, Anię i Kasię - powitalne "miśki" nie mają końca. Poznaję Hasacza: kobieta - wulkan, przy której nawet islandzki Eyjafiallajokull staje się nic nie znacząca kupką popiołu. I prawie nie rozpoznaję Fenrira...

Zaczyna się część oficjalna - Agnieszka i Ktrya (bo plebiscyt organizowali Śląscy Blogerzy Książkowi) - przedstawiają zwycięzców ZZ - dwie nagrody trafiają do Marty Kisiel ("Nomen Omen"), dwie do Zygmunta Miłoszewskiego ("Gniew"), po jednej zdobywają "Dziewczyny z powstania" Anny Herbich, " "Jego wysokość Longin" Marcina Prokopa, "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk oraz "Wszechświat kontra Alex Woods" Gavina Extence.
Katarzyna Majger
Po ZZ nadszedł czas na ogłoszenie wyników "Literackiego Bloga Roku", konkursu organizowanego przez serwis granice.pl. Najlepszym blogiem literackim okazał się blog "100 sukienek" natomiast wśród blogów o literaturze wygrał "Wielki Buk".
Po ogłoszeniu wyników nastąpiła chwila przerwy na ogarniecie emocji, książkowe prezenty i przygotowanie do drugiej części spotkania czyli wykład Szyszki. Niestety, nie mogłam zostać bo obiecałam Piotrkowi zdobyć jeszcze podpis Bożydara Iwanowa...

Pędząc do stoiska Helionu wbiłam się znów w jakiś opętany tłum (jak się okazało na Targach pojawiła się Martyna Wojciechowska), na szczęście udało mi się odbić w jakąś boczną alejkę. Pana Iwanowa jeszcze nie było, bo utknął w korku, więc udałam się do Akapitu gdzie swoje książki podpisywała pani Katarzyna Majger. Przesympatyczna kobitka, pogawędziłyśmy sobie o smakach dzieciństwa, polskiej kuchni i pomyśle na biznes, czyli restauracji z typowo polskimi potrawami (pierogi, placki ziemniaczane, pyzy, gołąbki...).

Bożydar Iwanow
Z Akapitu wróciłam do Helionu, gdzie pojawił się już pan Bożydar. Z przykrością stwierdzam, że spotkanie z nim było najmniej przyjemnym momentem targów. Nie wiem czy było to skutkiem zdenerwowani z racji spóźnienia, czy koniecznością pozowania do licznych fotografii czy może problemami z wyglądem (celebryta chyba przesadził z solarem, bo wyglądał jak nieco przepieczony toruński pierniczek...) dość na tym, że był dosyć opryskliwy, moje próby nawiązania rozmowy zbył raczej niegrzecznie (poczułam się jak nachalny natręt) i łaskawie złożył podpis na książce. Gdyby nie fakt, że obiecałam ten podpis dziecku to chyba strzeliłabym tam mega focha i odeszła bez autografu.

Blogerzy, którzy odnieśli sukces
Odchodziłam od tego Helionu zła jak diabli, a że przy okazji byłam już mocno zmęczona to szłam trochę na oślep i kilka chwil później wylądowałam na... szerokiej piersi pana ochroniarza - kocioł z Martyną w środku przybrał na sile i ochrona wprowadziła ruch jednokierunkowy, a ja właśnie próbowałam iść pod prąd, bo mi się zamarzyło dostać do Literackiego...
Znowu trzeba było szukać obejścia, ale opłaciło się - pani Anna Kamińska, autorka "Simony" to uśmiechnięta, rozgadana i sympatyczna osoba. Pogawędziłyśmy o książce, o moim świrze na punkcie Kossaków i o niszczejącej Kossakówce. Bardzo pozytywna osoba :)

Chciałam zdobyć jeszcze jeden podpis od pana Remigiusza Mroza, ale niestety, kolejka mnie pokonała...

Marta Kisiel podpisuje książki w "Smakołykach"
O 16-tej rozpoczynał się panel z udziałem blogerów, którzy odnieśli sukces. Dla mnie ważny o tyle, że wreszcie miałam okazję poznać "starszego brata w blogowaniu" czyli Zacofanego w Lekturze. Oprócz niego w panelu wzięli udział Ojsaj, Ktrya, Ania, Agnieszka, Jarek Czechowicz i Kinga Kasperek. Było trochę wspominków, trochę chwalenia się (w pozytywnym słowa znaczeniu) swoimi osiągnięciami, trochę refleksji nad blogosferą - godzina minęła nie wiadomo kiedy...

Jeszcze tylko jeden targowy przystanek - w Naszej Księgarni państwo Hanna i Paweł Lisowie podpisują "Kuchnię Słowian". Znów wspominamy smaki dzieciństwa czyli produkowany w domu ser i masło, chrupiącą skórkę chleba, mleko "prosto od krowy" czy największy przysmak - ciasto makaronowe przypiekane na piecu... Chyba jesteśmy ostatnim pokoleniem, które jadało te pyszności.

Fragment naszego końca stołu
Z żalem opuszczam budynek Targów, ale chcę możliwie szybko dostać się do centrum Krakowa, bo tam w restauracji "Smakołyki" odbywa się spotkanie blogerskie.
Kiedy docieram na miejsce okazuje się, ze wszystkie miejsca są zajęte (ktoś coś pomylił w rezerwacji i zamiast 50 miejsc przygotowano 30) i szukamy stolików i krzesełek. A goście nadal napływają...

Dobra stroną tego zamieszania było to, że wśród podobnie jak ja spóźnionych znaleźli się m.in. Bazyl z rodziną, Zacofany w lekturze z szanowną małżonką, Agnieszka Tatera i Marta Kisiel z mężem. Siedzimy sobie razem, z drugiej strony mamy Sardegnę i Agnieszkę (Dowolnik) z mężami oraz Ktryę, wymieniamy mniej lub bardziej złośliwe uwagi i z dziką radością obserwujemy Ojsaja, który wraz z Kasią i jej mężem próbują ogarnąć loterię książkową. Janek posiada chyba zdolność bilokacji, jest w trzech miejscach naraz, usiłuje przekrzyczeć rozgadany tłumek i niczym magik z kapelusza wyciąga z kartonów coraz to nowe fanty. Szacun dla tego wielkiego duchem człowieka i organizatora całego zamieszania!

Stado blogerów w całej okazałości
Kiedy wreszcie większość blogerów obładowanych książkami, zakładkami, kubeczkami i misiami opuszcza "Smakołyki" pozostaje nas niewielka grupka i, o radości, można wreszcie spokojnie porozmawiać. To jest to co najbardziej lubię na takich imprezach :D

Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i trzeba wracać do domu. Kolejne Krakowskie Targi Książki przeszły do historii a ja zaczynam odliczać dni do kolejnych.


Na koniec moje zdobycze targowe:

Po lewej stronie zakupy własne, po prawej upominki ze spotkania targowego.


Fanty wyniesione z loterii w "Smakołykach"


Puzzle zakupione na Targach, cała moc zakładek oraz cudne pocztówki autorstwa Mirandy

wtorek, 20 października 2015

Musimy się kochać i wspierać...

Rodzina - dla jednych najważniejsza wartość w życiu, dla innych coś co jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, a dla niektórych balast kwitowany zwykle znanym powiedzonkiem, że "z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu"...
To smutne, ale kryzys rodziny i wartości z nią związanych to jeden ze znaków naszych czasów - pośpiech, problemy finansowe, częste zmiany miejsca zamieszkania czy wreszcie wyjazdy "za pracą" (niejednokrotnie za niejedną granicę) nie sprzyjają kultywowaniu rodzinnych tradycji. Chociaż z drugiej strony widać światełko w tunelu - duża popularność rozmaitych instytucji pomagających odtworzyć rodzinne koneksje może napawać umiarkowanym optymizmem. Bo coraz wieksza grupa osób chce wiedzieć coś o swojej przeszłości, odszukać nieznanych krewnych, moze zorganizować nawet jakiś zjazd rodzinny?

Pomysł takiego właśnie zjazdu przychodzi do głowy Ewie Parelskiej - archiwistce i entuzjastce historii. Pomysł nie bierze się z powietrza - w dalekiej Wenecji umiera staruszka z której dokumentów wynika, że jest siostrą babci Ewy. Problem polega na tym, że babcia Leontyna z Tokarzów Korzeńska była jedynaczką... List z Włoch stał się dla Ewy impulsem aby uporządkować rodzinne archiwum i spisać dla swoich wnucząt to co sama zapamiętała o swoich przodkach.

Jan Korzeński pochodził ze zubożałej rodziny ziemiańskiej spod Kielc. Ojciec stracił majątek więc chłopak musiał nauczyć się jakiegoś fachu - ukończył szkołę handlową i został subiektem, a następnie zarządzającym w jednym z kieleckich sklepów kolonialnych. Kupiecką karierę przerwała mu I wojna światowa - wstąpił w szeregi Legionów Józefa Piłsudskiego, przeszedł z nimi szlak bojowy, aby w końcu wylądować w obozie jenieckim. Kiedy wreszcie po odzyskaniu wolności wrócił do domu otrzymuje od brata matki, a swojego ojca chrzestnego, nietypową propozycję matrymonialną. Wuj Józef, od lat mieszkający we Włocławku, opiekuje się osieroconą krewną swojej żony - panna Leontyna jest osóbką inteligentną, wykształconą i sympatyczną, a w spadku po rodzicach odziedziczyła sklep, który jest łakomym kąskiem dla różnej maści łowców posagów. Młodzi spotykają się i po dwóch tygodniach znajomości podejmują decyzję o ślubie...

"Zjazd rodzinny", najnowsza książka Ireny Matuszkiewicz opowiada o dziejach rodziny Korzeńskich w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Jan i Leontyna pobierają się, rodzą im się kolejne dzieci (w sumie siódemka), wiodą w miarę dostatnią i spokojną egzystencję, zajmują się sklepem i domem, spotykają się w gronie rodziny i znajomych, mają mniejsze i większe kłopoty - ot zwyczajne życie przeciętnej rodziny osadzone na tle wydarzeń z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku.

Jeśli chodzi o fabułę, to moim belferskim zdaniem należy się autorce mocna czwóreczka. Postacie są ciekawe, wielowymiarowe, ewoluują pod wpływem rozmaitych przeżyć (chociaż chwilami nie do końca mnie te przemiany przekonywały), mają swoje wady i zalety i są pełne życia. Główni bohaterowie, Jan i Leontyna, pochodzą z bardzo różnych środowisk, decyzję o ślubie podejmują właściwie bez głębszego zastanowienia, tak naprawdę wcale się nie znają - to niemal pewna recepta na katastrofę. Nie jest lekko, tym bardziej, ze obydwoje mają silne charaktery, ale w końcu są w stanie się dogadać, a uczucie, które rodzi się dopiero w jakiś czas po ślubie łączy ich związek mocniej niż długotrwałe narzeczeństwo.

Autorka bardzo starannie odtworzyła historię międzywojennego Włocławka - walki na obrzeżach miasta w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, przemiany zachodzące w jego wyglądzie, czasy kryzysu oraz reakcje ludności na rozmaite wydarzenia zachodzące w kraju. Jan Korzeński jako były legionista jest zwolennikiem Piłsudskiego ale wśród jego znajomych są osoby o przekonaniach  endeckich - daje to możliwość skonfrontowania różnych poglądów na to jaka powinna być Polska. Ta dokładność w odtworzeniu realiów epoki jest godna pochwały (tu radośnie odezwała się moja dusza historyka), aczkolwiek... No cóż, są w książce momenty, kiedy wywód historyczny bierze górę nad fabułą i jeżeli ktoś historii nie lubi może się poczuć zwyczajnie znużony. Chwilami miałam wrażenie, że pani Matuszkiewicz wyjaśnia rzeczy tak oczywiste, że jest to wręcz obraźliwe dla inteligencji ewentualnego czytelnika (któren to czytelnik do jakichś szkół przecież chadzał i lekcje historii w nich miewał) ale szybko przywoływałam się do porządku przypominając sobie wyniki rozmaitych ankiet i sondażów z których wynikało, ze całkiem spory odsetek naszego społeczeństwa z dumą twierdził, że w życiu o Piłsudskim czy o "cudzie nad Wisłą" nie słyszał. Że o nieszczęsnym generale Rozwadowskim nie wspomnę...

Książka Ireny Matuszkiewicz może być ciekawą lekturą dla osób lubiących sagi rodzinne. Powinna się tez spodobać tym, którzy lubią powieści obyczajowe, ale w tym wypadku należy pamiętać o całkiem sporej dawce wielkiej historii w tle - nie chodzi o to, że chciałabym kogoś zniechęcić, nic z tych rzeczy - po prostu lojalnie ostrzegam, że to co dla mnie stanowi dodatkową wartość tej pozycji nie każdemu przypadnie do gustu.

A dla wszystkich ewentualnych czytelników na koniec taka informacja - książka stanowi pierwszy tom większej całości i akcja urywa się w pierwszych dniach okupacji. I to w chwili kiedy...
A nie, nie powiem jak się kończy. W każdym razie z niecierpliwością czekam co będzie dalej...


niedziela, 18 października 2015

Nietypowy spadek

Kilkanaście dni temu, 7 października, obchodziliśmy drugą rocznicę śmierci jednej z najpopularniejszych polskich pisarek Joanny Chmielewskiej. Osobiście zaliczam się do wielkich fanek pani Joanny i przeczytałam zdecydowaną większość powieści, które wyszły spod jej ręki. Najbardziej lubię oczywiście serię o Joannie, ale i pozostałe mają swój urok.

Jedną z nielicznych książek pani Joanny, których nie miałam do tej pory okazji przeczytać jest wydana po raz pierwszy w 1999 roku "Najstarsza prawnuczka".

Justyna, po swojej prababce Matyldzie Zwierzchowskiej, dziedziczy posiadłość w Błędowie oraz tajemniczy pamiętnik. Rzecz dzieje się pod koniec lat trzydziestych XX wieku i zanim Justyna na dobre obejmuje spadek rozpoczyna się druga wojna światowa. Okupacja to nie jest najlepszy moment aby studiować babcine zapiski więc lektura pamiętnika zostaje odłożona na spokojniejsze czasy. Pierwsze miesiące po wojnie nie nastrajają zbyt optymistycznie - Błedów zostaje przejęty przez państwo a Justynie (z pomocą przedwojennej służby) udaje się wywieźć z dworku ledwie nieco pamiątek, w tym zapiski niejakiej panny Dominiki, która zarządzała błędowskim gospodarstwem.
Pomimo pewnych trudności rodzina Justyny całkiem nieźle radzi sobie w powojennej rzeczywistości, ona sama nie pracuje zawodowo i może się wreszcie oddać lekturze pamiętników...

"Najstarsza prawnuczka" należy do nielicznych powieści Joanny Chmielewskiej w których niemal nie występuje wątek kryminalny. Piszę "niemal" bowiem pani Joanna chyba nie byłaby sobą, gdyby w książce nie znalazły się chociaż jedne zwłoki... Tak jest i tutaj, aczkolwiek głównym tematem są tajemnicze wydarzenia związane z Błędowskim dworem. Czego tu nie ma - włamanie, ranny lokaj, tajemniczy osobnik pętający się w pobliżu domu a nawet duch straszący w bibliotece.
O tych i o jeszcze wielu innych sprawach Justyna dowiaduje się z pamiętników prababki Matyldy oraz zapisków panny Dominiki. A ponieważ pisano je ręcznie, atrament przez lata wyblakł, wiec czytanie się przedłużyło. W międzyczasie Justyna sama została matką, babcią a nawet prababcią...

Książka jest więc sagą rodzinną, której akcja obejmuje ponad sto lat - zaczyna się w drugiej połowie XIX wieku a kończy pod koniec wieku XX. Autorka niemal zupełnie pomija wydarzenia polityczne i sporadycznie, tylko tu gdzie jest to niezbędne, wspomina o przemianach obyczajowych i społecznych. Rodzina Justyny to grono osób bardzo wyrazistych, charakternych a przy tym niezwykle do siebie przywiązanych. Zarówno starsze pokolenie pamiętające przedwojenne ziemiańskie tradycje, jak i młodzież wychowana w peerelowskich czasach zachowują więzi rodzinne i w ciężkich chwilach mogą na siebie liczyć.

"Najstarsza prawnuczka", pomimo, że stylem i językiem zdecydowanie odbiega od najpopularniejszych powieści Joanny Chmielewskiej, to książka na którą warto zwrócić uwagę.
Myślę, że fanów autorki nie trzeba do niej jakoś specjalnie zachęcać (w końcu kochamy cały dorobek literacki pani Joanny), natomiast uważam, że książka powinna przypaść do gustu również osobom, którym, z racji gustu, z Chmielewską raczej nie było po drodze - to naprawdę dobra powieść obyczajowa z niewielkim, tycim, niemal niewidocznym wątkiem kryminalnym.

piątek, 16 października 2015

Wiking czy Słowianin, czyli jak to było z tym Mieszkiem I

Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że na rynku pojawia się coraz więcej książek historycznych. Skierowane do różnych grup czytelników, w różnej formie i oprawie graficznej oraz (niestety) bardzo różnej wartości merytorycznej... Na szczęście w moje ręce trafiają ostatnio tylko takie godne polecenia i o takiej właśnie, bardzo udanej, książce słów kilka.

Aleks ma 12 lat i jak każdy chłopiec w jego wieku chodzi do szkoły. Jak sam przyznaje jest strasznym pechowcem - potrafi się zgubić nawet we własnym pokoju... 
Aleks żyje w przyszłości, wiec jego szkoła jest trochę inna niż ta dzisiejsza. Szczególnie widać to w czasie lekcji historii, której uczy niejaki pan Cebula. Otóż nauczyciel ten uważa, że tego przedmiotu najlepiej nauczyć się przez obserwację, więc zamontował w klasie ławki, które są maszynami do podróży w czasie. Wystarczy ustawić rok w którym chcemy się znaleźć i ławka przenosi nas w przeszłość. Co do powrotu, to każdy uczeń ma wszczepiony komunikator, który po upływie określonego czasu przenosi go z powrotem do klasy. Proste? Niby tak, ale nie dla Aleksa...

Tym razem pan Cebula wyznacza uczniom następujące zadanie: mają przenieść się do X wieku i ustalić jak to było z tym Mieszkiem - był Słowianinem czy, jak chcą niektórzy badacze, Wikingiem? 
Aleks i jego koledzy udają się do roku 990 i niemal natychmiast wpadają w kłopoty...

Autorką książki jest Grażyna Bąkiewicz - historyk, nauczycielka i pisarka. W przystępny sposób przekazuje młodemu czytelnikowi najważniejsze fakty o naszym pierwszym historycznym władcy (nie jest tego zbyt wiele, bowiem książę Mieszko do celebrytów raczej się nie zaliczał...) oraz o czasach w których przyszło mu żyć. 
W czasie pobytu w X wieku Aleks poznaje swojego rówieśnika imieniem Łuczek, który staje się jego przewodnikiem po wczesnośredniowiecznej rzeczywistości. A jest co oglądać - ukryte w leśnych ostępach osady i ogromna jak na owe czasy poznańska katedra, wojsko książęce i mnisi w książęcej kancelarii, handlarze niewolników i wędrowni kupcy, można by jeszcze więcej wymieniać, ale jedno jest pewne - życie w kraju Mieszka było dla dzieciaków z przyszłości bardzo ciekawe. 

W książce dla młodego czytelnika niezwykle ważną rolę odgrywają ilustracje. W tym wypadku ich autorem jest Artur Nowicki. Moim zdaniem wywiązał się świetnie z powierzonego mu zadania - czarno-białe, nieco schematyczne komiksowe rysunki są dowcipne i pomysłowe oraz doskonale komponują się z tekstem.

"Mieszko, ty wikingu!" to pierwsza książeczka z sygnowanej przez Naszą Księgarnię serii "Ale historia..." - mam nadzieję, że na kolejne nie będzie trzeba czekać zbyt długo.

A tu próbka twórczości Artura Nowickiego:



poniedziałek, 12 października 2015

Portret listami pisany

Na początku muszę się do czegoś przyznać.
Chociaż staram się nie oceniać dokonań postaci historycznych według własnej sympatii bądź antypatii do nich jako ludzi, to, niestety, jest parę osób, których po prostu nie cierpię...

Jednym z takich moich prywatnych "antybohaterów" jest niejaki Napoleon Bonaparte. Nie lubiłam go już w czasach szkolnych, a studia i konieczność poznania się z nim bliżej jeszcze tę niechęć utrwaliły. Może i był genialnym strategiem, może i był Bogiem Wojny, może i był nieprzeciętną osobowością - nie przeczę, ale nie lubię gościa i już. Moim zdaniem miał spore zadatki na rasowego psychopatę, był manipulatorem, egoistą i zakompleksionym kurduplem...

Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że właśnie przeczytałam firmowany przez Wydawnictwo Poznańskie wybór listów Napoleona i jego żony Józefiny. Po raz pierwszy opublikowano je w roku 1833, szerokiej publiczności udostępniła je Hortensja de Beauharnais, córka Józefiny z pierwszego małżeństwa. Była to swego rodzaju odpowiedź na wspomnienia osób przebywających wraz z Bonapartem na zesłaniu na Wyspie Świętej Heleny. Ich autorzy w bardzo niepochlebnym świetle ukazywali związek Napoleona z Józefiną, twierdząc, że powtarzają tylko to co sam Bonaparte mówił na temat swojego pierwszego małżeństwa. 

Listy pochodzą z czasów całego małżeństwa Napoleona i Józefiny, jak również z okresu po ich rozwodzie, kiedy cesarz, powodowany koniecznością zapewnienia sukcesji ożenił się po raz drugi z Marią Ludwiką, córką cesarza Austrii. Ponieważ są ułożone chronologicznie, można bez problemu śledzić dzieje uczuć generała, następnie konsula a wreszcie cesarza do małżonki. 

I cóż wynika z tych listów? Pierwszy okres małżeństwa, czyli czas kiedy Bonaparte był jeszcze generałem i wojował we Włoszech to czas wielkich emocji (przynajmniej ze strony Napoleona). Mąż pisze do żony niemal codziennie, zapewnia ją o swoich uczuciach, prosi, a czasem wręcz nakazuje, aby do niego dołączyła. A kiedy Józefina nie spełnia tych próśb to Napoleon złości się, zarzuca jej brak przywiązania, czy wręcz narzeka, że woli ona zabawy towarzyskie z przyjaciółmi od niego. Z tych listów wyłania się człowiek zakochany, trochę zazdrosny i (co będzie bardziej widoczne w dalszej korespondencji) mały domowy tyran próbujący narzucać swoje zdanie. Tak przy okazji - chyba trafiła kosa na kamień, bo Józefina do najpokorniejszych nie należała...

Właściwie nie bardzo da się określić kiedy temperatura uczuć Napoleona spadła - w dalszym ciągu pisze do żony bardzo często, ale to już bardziej biuletyny o stanie zdrowia i wojennych postępach niż listy zakochanego człowieka. Owszem zapewnia żonę o swoim przywiązaniu ale czyni to bardziej z obowiązku niż z potrzeby serca. Żywo interesuje się sprawami dzieci Józefiny (zwłaszcza Hortensji) oraz jej wnuków. Tu przy okazji nie mogę się powstrzymać od takiej dygresji - Napoleon jak każdy facet, który zdradza ma wyrzuty sumienia i najgoręcej zapewnia o uczuciach i niezmąconej wierności w chwili kiedy w najlepsze romansuje z Marysią Walewską...

Przyznam się, że jakoś najbardziej interesowały mnie listy z okresu po zakończeniu małżeństwa państwa Bonaparte. no bo to trochę karkołomna sprawa pisywać do byłej żony, którą się w tempie ekspresowym wymieniło na sporo nowszy i młodszy model. O dziwo - w tych listach pobrzmiewa szczera (czyżby?) troska o los Józefiny, coś jakby wyrzuty sumienia (czy aby prawdziwe?) oraz echo dawnych wspólnych dni...

Dodam jeszcze, że ostatnią część książki zajmują listy Józefiny do męża i córki, które w pewien sposób dopełniają korespondencję Napoleona.

Czy książka wyczerpuje temat związku Napoleona i Józefiny? Zdecydowanie nie - listy to źródła, że tak powiem, subiektywne, brak tu jakichś opinii z zewnątrz. Jeżeli dodamy do tego fakt, że wyboru tych nadających się do prezentacji publicznej dokonała córka cesarzowej, czyli osoba jak najbardziej zainteresowana oczyszczeniem imienia matki od słusznych czy niesłusznych zarzutów, to ich wartość merytoryczna jest jeszcze mniejsza.
Ale, co może być ważne dla ewentualnego czytelnika, w tych listach można zobaczyć w miarę prawdziwego Napoleona i w miarę prawdziwą Józefinę. Bo kiedy odrzucimy sentymentalne ozdobniki (w sposobie pisania listów można się dopatrzeć pewnej pozy "na młodego Wertera") co nam pozostaje? Egocentryczny, zapatrzony w siebie i swoje wojenne sukcesy Korsykanin z prowincjonalnego miasteczka i lekkomyślna, rozrzutna i dość (niestety) interesowna arystokratka, która cudem uniknęła gilotyny a przy okazji zrobiła najlepszy interes na rynku matrymonialnym...

Na koniec powiem tak - moja opinia o Napoleonie raczej się nie zmieniła. Ale listy cesarza i jego żony były bardzo ciekawą lekturą. Do której niniejszym zachęcam :)