poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Szwarc, mydło i powidło czyli ostatni tydzień wakacji

Koniec wakacji...
Ostatni tydzień przegalopował jak mustang po prerii i oto nadszedł czas powrotu do codziennego kieratu. No dobrze, uczciwie przyznaję, że już mi się za tym kieratem cniło co nieco i jutro idę do pracy z niekłamaną przyjemnością.

Końcówkę wakacji miałam dosyć solidnie zapchaną - oczywiście konferencja, przygotowanie do nowego roku szkolnego, przygotowanie tych nieszczęsnych "darmowych podręczników" dla naszych gimnazjalnych pierwszaków (jestem nie tylko nauczycielem ale i bibliotekarzem...) - notabene tylko części podręczników, bo jedno wydawnictwo jeszcze nie przysłało książek i zrobi to... kiedyś (miejmy nadzieję, że niedługo).
Ale oprócz powrotu do pracy mieliśmy jeszcze trochę rozrywek :)



A więc po pierwsze - byliśmy na "Małym Księciu" - cudo pod względem plastycznym i realizatorskim, a i sama fabuła (bo to nie jest dosłowna ekranizacja książki) też robi wrażenie. Jak ktoś jeszcze nie był to serdecznie zachęcam.



Po drugie - wypad do Sandomierza na zlot BiblioNETki. Byliśmy ledwie kilka godzin, ale i tak moc wrażeń - całkiem duża grupa książkoholików na tle pięknego, klimatycznego miasta... Mmmm, miodzio :) Też polecam - i BiblioNETkę i Sandomierz ;)



Po trzecie - dziecię moje własne zaliczyło debiut przed szeroką publicznością. Kilka lat temu powstał u nas zespół folklorystyczny "Gołczawianie", jednak z przyczyn różnych rozpadł się. Wiosna ego roku nastąpiła jego reaktywacja, Młody dał się namówić i poszedł na jedną z pierwszych prób, załapał, spodobało mu się i oto wczoraj w czasie dożynek gminnych debiutował na scenie. Mamusia jest baaaardzo z niego dumna.

*************************************************

A na dodatek przeczytałam w tych dniach jeszcze trzy książki o których teraz chciałam krótko napisać.

Wojciech Chmielarz debiutował w 2009 roku publikując opowiadanie w antologii firmowanej przez "Nową Fantastykę". Tego opowiadania nie znam, więc nie mam pojęcia czy jest dobrym fantastą, ale po lekturze książki "Farma lalek" mogę stwierdzić, że jest świetnym kryminalistą. Wspomniana "Farma" (wydana w 2013) jest drugim tomem o przygodach warszawskiego policjanta Jakuba Mortki (pierwsza pt. "Podpalacz" ukazała się w 2012, a trzecia i jak na razie ostatnia wyszła w 2014 roku i nosi tytuł "Przejęcie"). 
Mortka został służbowo przeniesiony na Dolny Śląsk, do niewielkiego miasteczka Krotowice. Nie ma tu zbyt wiele do roboty - sprawy przy których pracuje to najczęściej przemoc domowa, zakłócanie porządku i od czasu do czasu konflikty pomiędzy ludnością polską a romską.
Wszystko się zmienia, kiedy pewnego dnia znika jedenastoletnia dziewczynka. Początkowo wszystko wskazuje na działalność jakiegoś pedofila (świadek opisuje samochód do którego dziecko wsiadło) i nawet dosyć szybko podejrzany zostaje ujęty. Dziecka przy nim nie ma, wiec policjanci rozpoczynają poszukiwania zwłok. Na szczęście Marta odnajduje się żywa i cała, ale równocześnie Mortka wpada na ślad czegoś znacznie poważniejszego: w starym zalanym wodą szybie policjant odnajduje koszmarnie okaleczone ciała kilku kobiet...

Jak na dobry kryminał przystało książka trzyma w napięciu a rozwiązanie sprawy jest dość zaskakujące. Ale to znajdzie czytelnik w większości książek tego typu. To czym książka Chmielarza się wyróżnia jest pokazanie policyjnej rzeczywistości - praca biurowa, problemy techniczne i personalne, przepychanki pomiędzy poszczególnymi instancjami, itp. Dla Mortki praca w Krotowicach stanowi jeszcze większe wyzwanie - jest człowiekiem z zewnątrz i miejscowi stróże prawa odnoszą się do niego z nieufnością...
Dodam, że ważny element fabuły stanowi "sprawa romska" - Romowie izolują się od Polaków, żyją według własnych reguł i swojego prawa, czym w żaden sposób nie zaskarbiają sobie sympatii. Autor przy okazji opisów wzajemnych relacji między obydwiema społecznościami podaje sporo informacji na temat Romów - stanowi to niejako dodatkowy bonus dla czytelnika.

Ciekawa, dobrze napisana książka - polecam :)

******************************************

Monika Szwaja to jedna z moich ulubionych autorek i czytałam już prawie wszystkie jej książki. Wszystkie oprócz jednej, a mianowicie "Matki wszystkich lalek", która od dłuższego czasu czekała na mojej półce.
Akcja powieści toczy się dwutorowo, jej bohaterki dzieli wiele lat różnicy i różne doświadczenia życiowe. Jednak tak naprawdę obydwie mają ten sam problem - obydwie szukają własnej tożsamości... 

Elżbieta przyszła na świat w latach trzydziestych w Zagłębiu. W czasie wojny jej rodzice i dziadkowie odmówili podpisania niemieckiej listy narodowościowej skutkiem czego ojciec dziewczynki musi uciekać do Generalnej Guberni. Jedna z sąsiadek namawia matkę dziewczynki aby wysłać ją na wakacje na Pomorze. W czasie pobytu w Bad Polzin kierowniczka kolonii informuje Elżunię, że na jej dom spadła bomba i cała rodzina zginęła. Dziewczynka ma jednak szczęście, bo zostanie zaadoptowana przez niemiecką rodzinę.
Jedyną pamiątkę po rodzinnym domu stanowi lalka, którą dziewczynka dostała od taty... 

Matka Klary, drugiej pierwszoplanowej bohaterki, jest Polką (wyjechała z kraju w czasie stanu wojennego) a ojciec Francuzem. Rodzina mieszka na niewielkiej wyspie u wybrzeża Bretanii. Pewnego dnia rodzinny spokój burzy list z Polski. Nieznany Klarze mężczyzna pisze, że jest jej ojcem, ma przed sobą ledwie kilka miesięcy życia i chciałby się spotkać ze swoją córką. Klara decyduje się na wyjazd do Polski i ta decyzja wymusza na niej przewartościowanie dotychczasowego życia, zastanowienie się co zrobić z przyszłością i wreszcie odpowiedź na pytanie - kim ja właściwie jestem?

Jeśli ktoś zna pozostałe książki Moniki Szwai może się przy lekturze tego tomu poczuć nieco zaskoczony. Niewiele jest tu tak charakterystycznego dla autorki humoru słownego i sytuacyjnego, a sama książka jest poważna, a miejscami wręcz tragiczna. Na przykładzie Elżbiety autorka opowiada historię tysięcy polskich dzieci odebranych rodzicom, oddanych do adopcji Niemcom i wychowywanych w nienawiści do własnego narodu. Te dzieci, chociaż nie walczyły i nie ginęły w obozach, to również ofiary wojny...

Zdecydowanie warto przeczytać :)

*********************************************

Trzecia z książek to drugi tom "Podróży po miłość" Doroty Ponińskiej (O pierwszej części pisałam TUTAJ), który opowiada dzieje Marii, córki Emilii z Konarskich i jej tureckiego męża Zakira. 

Szczęście domowe Emilii i Zakira trwało zaledwie kilka lat. Turcja rozpoczyna wojnę z Rosją i Zakir rusza pod Sewastopol. Emilia postanawia jechać za nim - zostawia swojego małego synka pod opieką babki, rusza na Krym i zostaje pielęgniarką w szpitalu polowym. Ciężką pracę i obozowe niewygody rekompensuje jej możliwość spotkania się od czasu do czasu z Zakirem.
W czasie oblężenia Emilia przypadkiem poznaje wielkiego rosyjskiego malarza Iwana Ajwazowskiego, który (trochę grzecznościowo) zaprasza ją do swojego domu w Teodozji. Kilka miesięcy późnej los zmusza młodą kobietę do szukania gościny w domu malarza...
Mała Maria wychowuje się w wielonarodowościowej społeczności - Teodozję zamieszkują bowiem Rosjanie, Tatarzy, Ormianie i przedstawiciele innych narodów wchodzących w skład Imperium. Dziewczynka wykazuje zdolności plastyczne, więc Ajwazowski uczy ją rysunku i malarstwa jak również dba o jej rozwój intelektualny. 
Dziewczynka jest przekonana, ze jej ojciec był rosyjskim oficerem, który zginął pod Sewastopolem. Dla Emilii jest jednak jasne, że kiedyś musi powiedzieć jej prawdę...

Autorka po raz kolejny zaprasza nas w podróż w czasie i przestrzeni. Akcja powieści obejmuje okres od wojny krymskiej w 1853 roku do śmierci Ajwazowskiego w roku 1900. Razem z bohaterami książki podziwiamy Krym, wyjeżdżamy do Petersburga, Stambułu i Paryża. Maria poznaje wiele znakomitości swoich czasów, ogląda w Paryżu płótna impresjonistów i sama maluje obrazy inspirowane ich twórczością.
Ale Maria żyje nie tylko sztuką. Druga połowa XIX wieku to okres zmian obyczajowych oraz społecznych. Dziewczyna styka się z nowymi prądami i ideami, a w pewnej chwili musi dokonać wyboru pomiedzy uczuciem a przekonaniami.
O ile pierwsza część sagi, czyli "Emilia" była nieco baśniowa i czarodziejska, to "Maria" jest zdecydowanie bardziej emocjonalna, wręcz wybuchowa.
Powstaje w tym momencie pytanie - jaka jest "Lilianna", książka która serię zamyka...

Mam nadzieję, że uda mi się zdobyć w najbliższym czasie ową "Liliannę", a na razie zachęcam do lektury "Marii" :)



poniedziałek, 24 sierpnia 2015

To co najważniejsze - przyjaźń i marzenia

Jakie książki lubią czytać najmłodsi? Mój syn na tak postawione pytanie zawsze odpowiadał: "Takie, gdzie cały czas coś się dzieje. I jeszcze, żeby czary były...". (Te czary to chyba jakiś syndrom pokolenia Harrego Pottera, którego notabene uwielbiam, bo jakoś ze swojego dzieciństwa ich za bardzo nie kojarzę poza baśniami.) 
Wartka akcja i magia? Proszę bardzo - jedno i drugie znajdzie młody czytelnik w książce Marcina Pałasza "Wszystko zaczyna się od marzeń".

Asia ma siedem lat a Maciek jest od niej rok starszy. Razem z Tomkiem, kolegą Maćka z klasy tworzą zgraną paczkę przyjaciół, którzy są ze sobą na dobre i na złe. Kiedy ich poznajemy mają przed sobą trudne zadanie - Maciek założył się z chłopakami z klasy, ze wejdzie do starego opuszczonego domu. Budynek nie wygląda najlepiej, nie ma co ukrywać - budzi w dzieciach obawę, ale zakład to zakład.
Kiedy dzieci weszły do domu zaczęły szukać jakiegoś niezwykłego przedmiotu, który pomógłby im udowodnić, że faktycznie byli w środku. Ponieważ w pokojach nie było nic poza śmieciami udali się na strych i tam znaleźli jakiś dziwny zegar, który przy bliższych oględzinach okazał się być... A nie, tego już nie powiem - kto ciekawy, tego zapraszam do lektury.

"Wszystko zaczyna się od marzeń" to cztery osobne historie połączone osobami bohaterów. Asia i Michał to zwykłe dzieciaki, które od czasu do czasu muszą stawić czoła niezwykłym problemom. I niezależnie czy jest to znajomość z młodym diabełkiem czy przeciwstawienie się koleżance, która znęca się nad niepełnosprawną dziewczynką starają się znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji. Asia i Maciek udowadniają, że przyjaźń i marzenia to coś bardzo ważnego, może nawet najważniejszego w życiu kilkuletniego człowieka.
 Przyjaciel pomoże, pocieszy, będzie wsparciem w trudnych chwilach, czasem wystarczy tylko świadomość, że on jest i już człowiekowi robi się lepiej. 
A marzenia? Bez nich świat byłby szary i nudny. Tylko ktoś kto potrafi marzyć bedzie widział świat w radosnych barwach.

Mogłoby się wydawać, ze książeczka, której bohaterowie postępują dobrze, czasem wręcz wzorowo będzie nudna i przeładowana dydaktyzmem. Nic bardziej mylnego - dzieciaki są bardzo sympatyczne, a autor ustrzegł się przed moralizatorstwem, chociaż myślące dziecko powinno wyciągnąć po lekturze odpowiednie wnioski. Moje w każdym razie wyciągnęło...


czwartek, 20 sierpnia 2015

Kolejna odsłona historii "Niepokornych"

Tydzień temu pisałam o pierwszym tomie cyklu "Niepokorne" Agnieszki Wojdowicz, a dzisiaj przyszedł czas na kolejną odsłonę tej serii.

Klara Stojnowska pochodzi z inteligenckiej rodziny (ojciec jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego), trochę studiowała za granicą a po powrocie uczęszczała na kurs literatury do tzw. Baraneum (Wyższe Kursy dla Kobiet, których twórcą był Adrian Baraniecki). Młoda kobieta ma bardzo radykalne poglądy na tle których wciąż dochodzi do kłótni pomiędzy nią a jej ojcem, skutkiem czego Klara wyprowadza sie z domu i postanawia sama na siebie pracować. Daje wiec lekcje niemieckiego, zajmuje się tłumaczeniami, a w końcu rozpoczyna karierę dziennikarską. Jednym z pierwszych zadań jakie stawia przed nią redakcja pisma z którym współpracuje jest artykuł na temat strajku pracownic fabryki cygar. W czasie zbierania materiałów Klara poznaje inżyniera Jerzego Platera. Przypadkowa znajomość zaczyna przeradzać się w głębszą relację, jednak w życiu Jerzego jest jakaś tajemnica.

Eliza Pohorecka,bohaterka pierwszej części "Niepokornych", była osobą zrównoważoną, taktowną i, pomimo nowoczesnych poglądów, starała się nie urazić o ile to możliwe, swoich najbliższych. Tymczasem Klara stanowi jej zupełne przeciwieństwo - żywiołowa, wybuchowa, działa pod wpływem impulsu, a kiedy wydaje jej się, że ma rację nie zważa na nikogo i na nic: wygłasza wywrotowe poglądy w czasie proszonego obiadu, publicznie obraża ojca i matkę, wplątuje się w przedsięwzięcia niezgodne z prawem. I, pomimo że wiele życzliwych osób usiłuje wytłumaczyć Klarze, że takim postępowaniem najczęściej szkodzi głoszonym przez siebie ideom, nie zmienia swoich zwyczajów. Co więcej, jej poglądy jeszcze się radykalizują, do tego stopnia, że rodzina zaczyna isę obawiać, czy dziewczyna nie przystała aby do socjalistów...

Podobnie jak w pierwszym tomie poświęca autorka sporo miejsca trzeciej z dziewcząt, a mianowicie Judycie Schraiber, która po serii tragicznych wydarzeń postanawia opuścić Kraków. Udaje się do Wiednia, gdzie jej znajoma prowadzi salon krawiecki - Judyta potrafi robić batiki, a ten rodzaj zdobienia tkanin staje się coraz modniejszy, wiec młoda kobieta będzie miała z czego żyć w obcym mieście. Zgorzkniała, zamknięta w sobie, nie potrafi się do końca uwolnić od demonów przeszłości. Czy zmiana otoczenia pomoże Judycie uporać się z własnymi problemami. I czy będzie potrafiła zaufać mężczyźnie, który pojawi się w jej życiu?

Mam nadzieję, że nie będzie wielką zbrodnią, jeżeli powiem, ze ten tom nie konczy prawie żadnego wątku (no może oprócz osobistych spraw Elizy, ale o niej jest tu akurat bardzo niewiele), a dokłada jeszcze kilka nowych. Tak więc na ostateczne rozwiązanie problemów Klary i Judyty muszę poczekać jeszcze rok, kiedy w moje ręce dostanę "Judytę", ostatnią odsłonę dziejów "Niepokornych".

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Wakacyjne podróże: Paryż z Gabrysią Bzik i Nilsem Makówką

Pamiętacie Gabrysię Bzik i Nilsa Makówkę? Pisałam o nich na początku tego roku (TUTAJ), a dzisiaj chciałabym zaproponować lekturę kolejnego tomiku ich przygód.

Poprzednim razem dzieciaki podróżowały w czasie i wylądowały w domu pani Burnett, autorki m.in, "Tajemniczego ogrodu". Okazało się, że podróże w czasie i przestrzeni może i są ekscytujące, jednak mają wpływ na wydolność organizmu,więc większość wakacji spędzili na dochodzeniu do siebie po ostatnich wydarzeniach. Kiedy wreszcie rodzice uznali, że z dziećmi wszystko w porządku, Nils mógł odwiedzić Gabrysię. I cóż... Można zaryzykować tezę, że jeśli Bzik i Makówka pobędą przez pół godziny bez nadzoru dorosłych z pewnością wpakują się w jakąś kabałę...

Początkowo wszystko wyglądało niewinnie. W radiu ogłoszono konkurs, Gabrysia znała odpowiedź, zadzwoniła i... wygrała dwa bilety do Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie odbywała się właśnie wystawa, której bohaterem był Salvatore Dali i surrealiści. Jednym z eksponatów, który zwrócił uwagę dzieci był telefon-homar. I tu przestało byc normalnie. Telefon zadzwonił, pomimo, że nie był podłączony, a kiedy podnieśli słuchawkę odezwał się ktoś mówiący po hiszpańsku. Przedstawił się jako Salvatore Dali, twierdził, że dzwoni z Paryża, gdzie aktualnie jest rok 1929. Aby udowodnić, że mówi prawdę umówił się z dziećmi, że ukryje dla nich coś na Wyspie Łabędzia. Co robią Bzik i Makówka? to chyba jasne - planują wyjazd do Paryża...

Rafał Witek serwuje swoim czytelnikom kolejną zwariowaną przygodę, która przy okazji może czegoś nauczyć. W tekst zgrabnie wpleciono informacje o surrealizmie jako kierunku w sztuce oraz o jego najwybitniejszym przedstawicielu. 
Oprócz tego poruszony jest (aczkolwiek bardzo pobieżnie) temat niewolniczej pracy dzieci w krajach azjatyckich oraz możliwe sposoby zapobiegania temu procederowi. Ponieważ książeczka przeznaczona jest dla dzieci, to siłą rzeczy autor powstrzymał się od drastycznych szczegółów, ale rodzice powinni być przygotowani, że mogą paść pytania dotyczące tego tematu.

Po raz kolejny muszę pochwalić ilustracje autorstwa Magdy Wosik. Podobnie jak w poprzednich tomach świetnie uzupełniają tekst, są zabawne, a przy okazji nawiązują do technik plastycznych stosowanych przez surrealistów (np. kolaż).

Jeśli macie w domu młodego człowieka w wieku około 10 lat, to ta książka powinna mu przypaść do gustu.
A tym, którzy już znają i lubią Gabrysię i Nilsa na pewno miło będzie usłyszeć, że w przygotowaniu jest kolejny tom ich przygód noszący wiele mówiący tytuł "Maliny zza żelaznej kurtyny". 


A na koniec dzieło wielkiego Salvatore, od którego zaczęła się cała przygoda:


niedziela, 16 sierpnia 2015

Wakacyjne podróże: Paryż z Davidem Lebovitzem

Paryż... Miasto artystów i zakochanych, stolica mody i elegancji, marzenie i cel najważniejszej podróży życia dla wielu osób, miasto światła, stolica świata. Zachwycając się paryskimi zabytkami, chłonąc artystyczną atmosferę galerii i muzeów, podziwiając paryskie domy mody zapominamy czasem o jeszcze jednym, niezwykle ważnym symbolu tego miasta, a mianowicie o jego kuchni. Tymczasem również w tym aspekcie życia Francuzi w ogólności, a paryżanie w szczególności są prawdziwymi mistrzami.

David Lebovitz jest Amerykaninem, przez kilkanaście lat pracował w jednej z najlepszych restauracji w San Francisco w dziale wypieków i napisał kilka książek w których zawarł swoje autorskie receptury ciast i deserów. Osobista tragedia spowodowała, ze postanowił opuścić swój kraj i przenieść się do Europy - wybór padł na Paryż. Tak więc spakował swoje amerykańskie gospodarstwo i wyruszył w podróż. Początki na francuskiej ziemi nie należały do najłatwiejszych: wynajęte mieszkanie okazało się nie do końca zgodne z tym co obiecywał pośrednik, trzeba je było wyremontować (tu dygresja - czytając o perypetiach Davida z malarzem miałam przed oczyma cały czas sceny z filmów Barei...) a następnie jakoś upchnąć w nim wszystkie potrzebne sprzęty, szczególnie utensylia kuchenne. Jeszcze więcej trudności sprawiło przystosowanie się do paryskiego stylu życia, tak różnego od standardów amerykańskich. Potyczki z rozmaitymi nonsensami paryskiego bytowania nie zniechęciły jednak Davida, który z ogromnym poczuciem humoru opisał swoje zmagania z francuską rzeczywistością w książce "Słodkie życie w Paryżu". 

Książka może stanowić coś na wzór przewodnika dla każdego, kto chciałby zamieszkać w stolicy Francji. Dowiemy się z niej np. dlaczego nie warto składać reklamacji w sklepach, czemu trzeba się dobrze zastanowić zanim wypijemy na mieście butelkę wody, jak zachowywać się w czasie degustacji serów, co należy włożyć na siebie planując wyniesienie resztek do śmietnika i jeszcze wielu innych rzeczy, które mogą wydawać się absurdalne, ale zdecydowanie ułatwiają życie w Paryżu.

Jednak tym, co w tej książce jest najważniejsze są receptury 50 dań francuskiej kuchni. Owe dania to głównie ciasta, ciastka i inne słodycze, aczkolwiek wielbiciele "konkretów na talerzu" znajdą tu smakowite przepisy na żeberka wieprzowe, kurczaka w sosie czy indyka. 
Chociaż są to, jak wspomniałam, dania francuskie, to w wielu wypadkach autor trochę je zamerykanizował. Cóż, niektóre produkty są niedostępne w Stanach Zjednoczonych, więc na użytek swoich rodaków David proponuje zamienniki, które może zmienią nieco oryginalny smak, ale mają tę dobrą stronę, że można je kupić niemal wszędzie.

Przepisy zawarte w tej książce mają jeszcze tę zaletę, że są bardzo szczegółowe, więc nawet osoba niespecjalnie uzdolniona kulinarnie powinna sobie z nimi poradzić.Co ważne, zdecydowana większość z nich nie wymaga jakiegoś wymyślnego sprzętu, więc można je przygotować właściwie w każdej, nawet najmniejszej kuchni.

"Słodkie życie w Paryżu" to wspaniała lektura dla wielbicieli kulinariów, ale również dla osób lubiących literackie podróże, poznawanie nowych kultur i mających poczucie humoru. A jeśli ktoś łączy w sobie wszystkie te cechy, to jest idealnym czytelnikiem dla tej pozycji.

sobota, 15 sierpnia 2015

Wakacyjne podróże: Paryż, Mazury i Bałtyk z Longinem

Pamiętacie Longina? Trochę ponad pół roku temu pisałam o pierwszej książce na jego temat, a oto dwa dni temu swoją premierę miał drugi tomik jego przygód.

Tytułem przypomnienia - Longin tak naprawdę ma na imię Marcin, mieszka w Warszawie, ma prawie 13 lat a pseudonim zawdzięcza swojemu ponadprzeciętnemu wzrostowi. Autorem książek na jego temat jest znany dziennikarz telewizyjny Marcin Prokop - zbieżność imion nie jest przypadkowa...
W poprzednim tomiku Longin opowiadał o swoim rodzinnym domu, przyjaciołach (widzialnych i niewidzialnych) oraz o życiu codziennym w latach 80-tych ubiegłego wieku. Tym razem tematem książeczki są pewne szczególne wakacje. Dlaczego szczególne? Otóż Longin z rodziną wyjeżdża za granicę. I to od razu do Paryża.

W dzisiejszych czasach to żadne cudo - wystarczy mieć dokument tożsamości i pieniądze na bilet, ale te trzydzieści lat temu... Po pierwsze trzeba było mieć zaproszenie od kogoś, kto tam mieszkał, następnie trzeba było uzyskać paszport (były takie czasy, że paszportu nie trzymało się w domu i kiedy chciało się wyjechać trzeba było prosić o jego wydanie), wreszcie trzeba było dostać wizę. Na szczęście ojcu Longina udało się załatwić wszystkie formalności i rodzina mogła się udać w podróż. Pierwszy szok kulturowy chłopiec przeżył na niemieckiej stacji benzynowej, gdzie ze wszystkich stron otoczyło go bogactwo różnorodnych słodyczy w kolorowych opakowaniach - ponieważ nie miał kasy to chociaż zdjęcia sobie na pamiątkę zrobił... A później? Zderzenie z zachodnim stylem życia, problemy z dostosowaniem się do francuskiej kuchni, zwiedzanie najsłynniejszych paryskich zabytków i muzeów... No z tym ostatnim to też różnie bywało - Longin nie zawsze zachowywał się jak świadomy odbiorca kultury wysokiej. I może jeszcze dzisiaj zwiedzając Wieżę Eiffla ktoś znajdzie ślady jego bytności w tym miejscu?

Paryska przygoda trwała dwa tygodnie, a przecież wakacje mają dwa miesiące - pozostały czas Longin spędził na Mazurach pod opieką wujka i babci (gdzie wykazał się niezwykłą smykałką do interesów), oraz na koloniach nad morzem. Szczególnie te ostatnie wywołały we mnie masę wspomnień - brak wygód, spanie w namiotach, codzienne apele, służba w kuchni, mycie na świeżym powietrzu... Dla dzisiejszych nastolatków uskarżających się na fatalne warunki wypoczynku, bo na dwie godziny zniknął internet, takie kolonie zalatują wręcz horrorem. A myśmy się na takich wyjazdach (ja raczej jeździłam na obozy harcerskie, ale standard był podobny) cudownie bawili. 

Marcin Prokop jest człowiekiem obdarzonym wyjątkowym poczuciem humoru, więc jego książeczkę czyta się z ogromną przyjemnością. "Longin. Tu byłem" skrzy się dowcipem, chłopiec ma zwariowane, czasem nie do końca bezpieczne, pomysły i bywa też złośliwy, szczególnie jeśli ktoś go sprowokuje. Nie wszystkie postępki Longina przyczyniają mu chwały, ale w końcu nie wymagajmy zbyt wiele od nastolatka.

Na końcu książeczki znajduje się słowniczek, w którym zebrane są wyrażenia nie znane współczesnym dzieciakom. Bo które z nich wie kim był "smutny pan w okularach", co to takiego "Tygrysy" czy kręconka (w moich stronach nie wiedzieć czemu nazywana szczurem) oraz jaki zachodzi związek pomiędzy kasetą magnetofonową a ołówkiem? Te i wiele jeszcze innych ciekawostek ze schyłkowego PRL-u znajdzie czytelnik w tym właśnie słowniczku.

Podobnie jak w przypadku pierwszej książeczki o Longinie uważam, że chociaż skierowana jest ona do dzieciaków, to najwięcej przyjemności z jej lektury będziemy mieć my - dorośli, których dzieciństwo przypadało na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte ubiegłego wieku.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Wakacyjne podróże:dziewiętnastowieczny Kraków z Elizą, Klarą i Judytą

Od czasu do czasu obserwuje w swoich lekturach coś, co nazywam "prawem serii". Polega to na tym, że zupełnie przypadkowo, w niewielkich odstępach czasu, trafiają w moje ręce książki, które, chociaż pisane przez różne osoby, łączą się ze sobą tematyką. Tak się stało i tym razem -  kilkanaście dni temu pisałam tu o "Tajemnicy domu Helclów", książce, której akcja toczy się w Krakowie pod koniec XIX wieku, a dzisiaj będzie o pierwszym tomie cyklu "Niepokorne" noszącym tytuł "Eliza".,którego autorka, Agnieszka Wojdowicz, również zaprasza nas w to samo miejsce i czas...

Niepokornych jest trzy - Eliza, Klara i Judyta. Pochodzą z różnych środowisk, różni je religia, wychowanie, poglądy na wiele kwestii, ale jedno je łączy - chcą być samodzielne, chcą się kształcić i same kierować własnym życiem. I, pomimo że nie jest im łatwo dążą do wytyczonego celu.

Eliza Pohorecka, bohaterka pierwszego tomu "Niepokornych" przyszła na świat w Otwocku, chociaż jej rodzina związana była z Galicją - jej dziadek Konstanty Pohorecki miał majątek nieopodal Tarnowa. Niestety w czasie rabacji został zamordowany, a jego żona z maleńkim synkiem ledwie uszła z życiem. 
Elżbieta Pohorecka, wyjechała do Warszawy i tam ułożyła sobie życie, jednak to co stało się zimą 1846 roku miało wpływ na całe jej życie. Szczególną nienawiścią darzyła Austriaków, uważając, dość zresztą słusznie, że to oni ponoszą największą winę za wymordowanie dużej części galicyjskiego ziemiaństwa.
Teraz, po blisko pięćdziesięciu latach jej najstarsza wnuczka wyjeżdża do Krakowa studiować farmację. Nie są to może studia jej marzeń - zresztą nie jest nawet pełnoprawna studentką, a zaledwie hospitantką (może uczestniczyć w zajęciach tylko za zgodą prowadzącego, nie musi zdawać egzaminów i nie otrzyma dyplomu), ale na wyjazd do Europy zachodniej po prostu jej nie stać.
W czasie podróży w pociągu dochodzi do zabójstwa, a Eliza jest jedyna osobą, która widziała mordercę. Śledztwo prowadzi żandarmeria wojskowa, której przedstawiciel, niejaki Anton von Wiebracht zwraca na siebie uwagę Elizy. Zainteresowanie jest obustronne, niestety, biorąc pod uwagę rodzinne uprzedzenia, bliższa znajomość z Austriakiem nie wydaje się możliwa...

Agnieszka Wojdowicz przedstawia w swojej ksiązce Kraków końca XIX wieku, w którym Polacy mają wiele swobód narodowych, gdzie w szkołach i urzędach mówi się po polsku, działają polskie teatry, tworzą artyści, którzy w innych zaborach mieliby kłopoty  cenzurą, a premierem austro-węgierskiego rządu jest Polak - Kazimierz Badeni. Wydawać by się mogło, że Kraków to wymarzone miejsce do nauki dla Polki z Kongresówki. Niestety ówczesny krakowski świat naukowy jest ostoją konserwatyzmu, który szczególnie ujawnia się, kiedy idzie o prawa kobiet... I co z tego, że na zachodzie już od wielu lat kobiety mogą studiować właściwie na każdym wydziale? Duża część profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego jest przeciwna dopuszczaniu kobiet do studiowania, nawet w tak ograniczonym zakresie jak w przypadku Elizy. Pierwsze polskie studentki nie miały łatwo - musiały przełamywać moc uprzedzeń i niemal na każdym kroku udowadniać, że nie są gorsze od swoich kolegów.

Chociaż to Eliza jest postacią pierwszoplanową, to dowiadujemy się też sporo o dwóch pozostałych dziewczętach. Klara Stojnowska jest córką profesora UJ, trochę studiowała w Niemczech, ale z powodów zdrowotnych musiała wrócić do kraju. Klara jest ciągle skłócona ze swoim ojcem, dochodzi nawet do tego, że opuszcza rodzinny dom i wynajmuje samodzielnie mieszkanie - rzecz w tamtym okresie raczej rzadko spotykana. Dziewczyna jest bardzo radykalna w swoich poglądach na temat emancypacji kobiet, co tylko zaognia jej i tak trudną sytuację rodzinną.
Trzecią niepokorną jest Judyta Schraiber, Żydówka, która marzy o tym aby rozwijać swój talent malarski. Judyta nie chce się poddać tradycji, odmawia wyjścia za mąż za swatanego jej mężczyznę i ucieka z domu. Jest zakochana w pewnym malarzu, a kiedy okazuje ię, że jej ukochany nie traktował ich znajomości poważnie zrozpaczona Judyta próbuje popełnić samobójstwo. Cudem uratowana trafia do jednego z krakowskich domów zakonnych, gdzie będzie miała okazję przemyśleć swoje życie i podjąć kilka ważnych decyzji...

Po lekturze pierwszego tomu cyklu "Niepokorne" muszę przyznać, że autorka zadbała o realia historyczne, oprócz  bohaterów fikcyjnych pojawiły się tu również postacie historyczne, dowiadujemy się sporo o życiu codziennym miasta, zajęciach i rozrywkach jego mieszkańców, o kulturze i zwyczajach społeczności żydowskiej oraz o życiu krakowskiej bohemy.

Agnieszka Wojdowicz stworzyła ciekawą, wciągającą historię. Przyznam się, że za mną już większość drugiego tomu cyklu, którego główną bohaterką jest Klara Stojnowska. I tylko szkoda, że na zakończenie historii "niepokornych, czyli na "Judytę" będzie trzeba poczekać do przyszłego roku...

wtorek, 11 sierpnia 2015

Wakacyjne podróże: Stambuł z nadkomisarzem Nevzatem Akmanem

Stambuł - jedno z najstarszych i największych miast świata, największa i najludniejsza metropolia Turcji, wielki ośrodek handlowy i kulturalny. Położony nad cieśniną Bosfor, która oddziela Europę od Azji może się szczycić tym, że jest jednym z dwóch miast na świecie leżących na dwóch różnych kontynentach. (Drugim miastem jest rosyjski Magnitogorsk.) W swej bogatej historii kilkakrotnie zmieniał nazwę, przynależał do różnych organizacji państwowych, przeżywał chwile świetności, ale również zdarzały się w jego dziejach gorsze lata. Jakby nie było - historia i współczesne oblicze Stambułu budzą ciekawość wielu osób, które starają się poznać to niezwykłe miasto.

Ahmet Ümit to jeden z najbardziej znanych współczesnych tureckich pisarzy. debiutował jako poeta, ale szybko okazało się, że gatunkiem który przyniósł mu sławę jest epika, a konkretnie powieści sensacyjno-kryminalne. Jednym z najnowszych jego dzieł jest "Memento dla Stambułu" - monumentalna powieść kryminalna, w której niebagatelną rolę odgrywa historia miasta.

Przed jednym z najważniejszych stambulskich pomników zostają odnalezione zwłoki Necteda Denizela, archeologa i historyka sztuki. Ponieważ w portfelu denata oprócz dokumentów śledczy znaleźli dosyć dużą kwotę pieniędzy trzeba było odrzucić motyw rabunkowy. W jego dłoni znajdowała się niewielka złota moneta - jak się okazało antyczna, na której przedstawiona była podobizna legendarnego założyciela miasta, króla Byzasa.

Śledztwo prowadzi nadkomisarz Nevzat Akman wraz z dwójką swoich podwładnych. Początkowo nie mają zbyt wielkich sukcesów - zabójca profesjonalnie zatarł ślady, nie mogą też ustalić dlaczego znany i szanowany naukowiec stał się ofiara morderstwa. Jednak kiedy nazajutrz zostaje odnalezione kolejne ciało z zabytkową monetą w dłoni, a następnej nocy pojawiają się trzecie zwłoki już wiadomo, że zadziałało prawo serii. Akman i jego współpracownicy rozpoczynają wyścig z czasem. Już nie tylko szukają zabójcy oraz motywu, który łączyłby zamordowanych, ale próbują odgadnąć gdzie szaleniec podrzuci kolejną ofiarę...

Ahmet Ümit stworzył ciekawą intrygę, zbrodnie sypia się jak z rogu obfitości, a śledczy, pomimo wysiłków nie bardzo mogą pochwalić się sukcesami. Sprawdzają kolejne hipotezy, a kiedy już, już mają nadzieję, że wytypowali właściwego podejrzanego okazuje się, że byli w błędzie. W tym miejscu muszę przyznać, ze rozwiązanie zagadki jest niezwykle pomysłowe i konia z rzędem temu, komu uda się ustalić "kto zabił" zanim doczyta o tym w książce
Autor nie oszczędza tureckiego wymiaru sprawiedliwości, w bardzo ciemnych barwach maluje również tamtejszą administrację, gdzie łapówki, szantaż i inne metody zmiękczające oponentów są na porządku dziennym. Zabytkowe budynki ustępują miejsca betonowym architektonicznym potworkom, których właściciele nastawieni są wyłącznie na zysk, świątynie są przekształcane w budynki użyteczności publicznej, a piękno i tajemnica dawnego Stambułu ginie bezpowrotnie.

Chociaż "Memento dla Stambułu" to powieść kryminalna, to niebagatelną rolę odgrywa w niej historia miasta. Zabójca pozostawia swoje ofiary w miejscach związanych z wybitnymi władcami imperiów do których w swoich wielowiekowych dziejach należał Stambuł. Znajdowane przy nich monety, oraz historyczne lokalizacje stają się punktem wyjścia do opowieści na ich temat. Nadkoimsarz Akman jest zafascynowany historią swojego miasta i próbuje przynajmniej część swojej wiedzy przekazać Alemu i Zeynap, swoim młodym podwładnym. Od samego początku w śledztwie pomaga Leyla Barkin, dyrektorka jednego z największych stambulskich muzeów, prywatnie była żona pierwszej ofiary - nic wiec dziwnego, ze również ona dzieli się swoją wiedzą na temat historii miasta.

Tak więc jeśli lubicie ciekawą zagadkę kryminalną, a przy okazji chcielibyście się dowiedzieć czegoś na temat Stambułu/Konstantynopola/Bizancjum to jest to dla was wręcz idealna lektura. 


czwartek, 6 sierpnia 2015

Wakacyjne podróże: po raz kolejny z Wikingami - tym razem po Bałtyku

Wszystko co dobre kiedyś się kończy... I moja przygoda z Broniszem i Helgą, bohaterami "Sagi o Jarlu Broniszu" też dobiegła końca - za mną trzeci tom powieści Władysława Jana Grabskiego noszący tytuł "Rok tysiączny".

Zbliża się koniec pierwszego tysiąclecia chrześcijaństwa. Wielu duchownych jak i świeckich obawia się, że może nastąpić koniec świata. Jednym z nielicznych, którym ta graniczna data nie spędza snu z powiek jest polski książę Bolesław. Ponieważ urzędujący papież Sylwester II postanowił kanonizować biskupa Wojciecha, Bolesław chce ten fakt wykorzystać dla swoich celów - wszak szczątki nowego świętego spoczywają w Gnieźnie. Bolesławowi marzy się własna organizacja kościelna niezależna od niemieckiej. I chociaż biskupi niemieccy mocno się temu sprzeciwiają to polski władca zyskuje potężnego sprzymierzeńca w osobie młodziutkiego cesarza Ottona III, który nie tylko popiera jego starania ale postanawia udać się z pielgrzymką do grobu Wojciecha. W związku z tym wydarzeniem planowany jest zjazd monarchów z całej chrześcijańskiej Europy, a Bronisz jako zaufany człowiek Bolesława do spraw pomorskich wyrusza w kolejną podróż, tym razem z zaproszeniami na gnieźnieński dwór...

Chociaż Bronisz jest głównym bohaterem sagi, to jednak w tym tomie jego sprawy prywatne potraktowane są nieco "po macoszemu" - owszem bierze wreszcie ślub z ukochaną Helgą, sprowadza ją do swojego Cisowa a wkrótce małżonkowie spodziewają się pierwszego dziecka. Helga musi przyzwyczaić się do miejscowych obyczajów, trapią ją wątpliwości czy zdoła sprostać pozycji żony jednego z najznamienitszych polskich rycerzy i dyplomatów,  nie do końca radzi sobie z nowymi obowiązkami (Bronisz jest w ciągłych rozjazdach i sprawy majątku pozostają wyłącznie na jej głowie) a jakby tego było mało postanawia umacniać wśród cisowskich ludzi chrześcijaństwo - nie wszyscy są ochrzczeni, a i ci co już wyznają Chrystusa niejednokrotnie postępują całkiem sprzecznie z nową wiarą. 
Jednak wszystkie te sprawy zajmują ledwie niewielki ułamek tekstu - autor zwyczajnie musiał jakoś zakończyć watek romantyczny. Natomiast głównym tematem tego tomu są dwa wielkie wydarzenia, które miały miejsce w owym tysiącznym roku - wspomniany już wyżej zjazd gnieźnieński oraz wielka bitwa morska u wybrzeży wyspy Rugii, w której połączone siły duńskie-szwedzkie wraz z Jomsborczykami pokonały flotę Olafa Tryggvasona.

Władysław Jan Grabski pisząc całą sagę (a III tom w szczególności) opierał się na źródłach, m.in. na kronikach Thietmara oraz Adama z Bremy, na sagach nordyckich oraz na dostępnych mu opracowaniach - książka powstała w czasie wojny, więc sprawiło mu to sporo trudności. Do tekstu dodane jest posłowie, w którym autor ustosunkowuje się do wykorzystanych przez siebie pozycji, przedstawia krótkie biogramy najważniejszych postaci historycznych występujących w książce oraz wyjaśnia w jaki sposób tworzył postać Bronisza, aby królewski namiestnik był jak najbardziej prawdopodobny. 
To posłowie powinno być świetnym uzupełnieniem i źródłem wiedzy, szczególnie dla osób nie do końca zorientowanych w zawiłościach dziejów średniowiecznej Skandynawii. Niestety ma ten tekst dosyć poważny mankament - autor cytuje obszernie teksty łacińskie i angielskie w oryginale, bez tłumaczenia. Tak więc część wywodu jest dla przeciętnego czytelnika niezrozumiała. Sporo też w nim literówek, błędów gramatycznych i językowych, które przeszkadzają w czytaniu, tym bardziej, że jest to tekst popularnonaukowy... Ponieważ nigdzie nie znalazłam informacji na temat korekty i redakcji, mogę tylko przypuszczać, że posłowie zostało żywcem przedrukowane z wydania na którym się obecna edycja książki opiera - PAX, 1968.

"Saga o Jarlu Broniszu" to ciekawa, wielowątkowa opowieść o historii ludów zamieszkujących w X wieku wybrzeże Bałtyku. Czytelnik znajdzie w niej wielką historię, przygodę, romans, wreszcie bogaty opis ówczesnych zwyczajów, wierzeń i obrzędów. Autor starał się jak najdokładniej odtworzyć świat Normanów i Wenedów (tak ludy północy nazywały Słowian) i pomimo, że od premiery książki minęło już prawie 70 lat to myślę, że powinna przypaść do gustu współczesnym wielbicielom opowieści o wikingach.

środa, 5 sierpnia 2015

Lepiej późno niż wcale...

Dosyć dawno już Agata Adelajda z Setnej Strony wezwała mnie do odpowiedzi na kilka pytań. Ponieważ jej post trafił w bardzo ciężki okres w moim życiu (wizytacja czynników wyższych w szkole, egzaminy gimnazjalne, komunia dziecka) nie odpowiedziałam od razu, a później jakoś wyszło mi z głowy - za co serdecznie Agatę przepraszam :) 
Na szczęście nic w przyrodzie nie ginie, pytania były zapisane w tzw. "wersji roboczej" i dzisiaj przy robieniu blogowych porządków ujawniły się w całej krasie. Zatem z opóźnieniem odpowiadam:


1. Najstarsza książką, która czytałaś/czytałeś (najstarsze wydanie, które wpadło ci w ręce, najdawniej wydana książka)?

O to akurat proste pytanie :) W moim domu jest kilka książek po prababci, pochodzących z początku XX wieku. Są to pozycje religijne (w większości modlitewniki, śpiewniki i kantyczki) a jedna z nich to wydane w 1905 roku "Żywoty świętych pańskich". Mając 10-11 lat zaczytywałam się w tych krwawych opisach (nie wiedzieć czemu najbardziej interesowały mnie ostatnie chwile męczenników) a później brylowałam na lekcjach religii. Nie tak dawno sięgnęłam znów po tę książkę i lekkie przerażenie z obrzydzeniem mną wstrząsnęło... Co mieli w głowie dorośli pozwalając czytać dziecku szczegółowe opisy takich okrucieństw? Niech sie schowają współczesne horrory. Że wyrosłam na w miarę normalną osobę po takiej dawce sadyzmu zakrawa wręcz na cud ;)

2. Pisarz, którego warto poznać szerzej, a o którym "świat zapomniał"?

Jest kilku takich autorów: Karol Olgierd Borchardt, Magda Szabo, Halina Auderska czy chociażby zmarła niedawno Krystyna Siesicka - dla mnie najważniejsza autorka młodości, której książki czytały te kilkadziesiąt lat temu wszystkie dziewczyny. Współczesne nastolatki właściwie jej nie znają. A szkoda, bo świetnie rozumiała rozterki nastolatków i, pomimo, ze czasy się zmieniły, to problemy właściwie pozostały takie same. I myślę, ze taka "Zapałka na zakręcie" czy "Agnieszka" przypadłyby do gustu dzisiejszym gimnazjalistkom. 

3. W książkach, które wybieram najbardziej interesuje mnie...

A to zależy od książki, bo czego innego szukam w kryminale, a czego innego w biografii. Ale niezależnie od gatunku literackiego książka powinna mieć intrygującego/ych bohatera/ów. Jeśli opisywany człowiek/zwierz/ufoludek (nieważne prawdziwy czy zmyślony) jest nudny i nijaki jak przysłowiowe flaki z olejem to taką książkę dokładam. No chyba, że mam pecha i jest to egzemplarz recenzyjny...
 
4. Ulubiony gatunek literacki i czym go przełamujesz?

Ulubiony gatunek... Raczej nie mam jednego, bo czytuję namiętnie kryminały, sensacje, biografie, książki historyczne i przygodowe, nie pogardzę też dobrą obyczajówką ;) Ponieważ rozrzut jest duży, to zawsze jakąś do aktualnego nastroju dopasuję.

5. Czy jest coś, na co czekasz? Powieść ulubionego autora, ekranizacja, etc.

Teraz to czekam na drugi tom powieści "Fortuna i namiętności" Małgorzaty Gutowskiej -Adamczyk, bo pierwszy skończył się tak, ze nic tylko palce gryźć z ciekawości co będzie dalej...
I jeszcze mam nadzieję, że ktoś zrobi dobrą ekranizację "Wiedźmina", bo to co jest to nie zasługuje nawet na uwagę. A ponieważ gra oparta na książce jest światowym hitem, a Sapkowski załapał się na hamerykańską listę bestsellerów to jest nadzieja ;)

6. "Niektórzy lubią poezję",  czy należysz do tych, którzy ją czytają, cytują?

Zdarza mi się, chociaż raczej autorów uznanych za klasyków - uwielbiam Tuwima, Pawlikowską-Jasnorzewską, Gałczyńskiego i... Mickiewicza. Współczesna poezja to zupełnie nie moja działka.

7. Wymarzona ekranizacja...

Oprócz wspomnianego wyżej "Wiedźmina"? Nie pogniewałabym się za kolejne tomy "Opowieści z Narnii" (ale żeby były zgodne z literackim pierwowzorem tak jak pierwsza część, bo przy drugiej, a szczególnie przy trzeciej to sobie scenarzysta popłynął) i może jeszcze "Cukiernia pod amorem"?

8. Czy wąchasz książki, czy je głaszczesz? Jak je traktujesz?

Nie wącham, nie głaszczę, nie buduję ołtarzyków z pachnącym kadzidłem... Natomiast staram się o nie dbać, nie zaginam kartek, nie piszę po marginesach, nie rzucam za psem, ani za dzieckiem, ani za mężem. Jedyny grzech jaki mi się zdarza to czytanie przy jedzeniu...

9. Jak duży masz księgozbiór? A może częściej wymieniasz, korzystasz z biblioteki?

Księgozbiór domowy jest duży - tak na oko 2-3 tysiące książek. Z tym, że nie ja sama go zbierałam - po trochu dokładali do niego wszyscy członkowie rodziny.
Ale korzystam również z biblioteki i pożyczam od znajomych - bo w końcu, żeby wypić szklankę mleka nie trzeba od razu kupować całej krowy...

10. Gdybyś miała/miał napisać książkę, to jaki byłby jej temat?

Praca w gimnazjum to temat rzeka. Gdybym tylko miała talent to całą wielotomową sagę można by stworzyć...

11. Twój stosunek do książkowych gadżetów?

W sensie okładki, zakładki, podpórki, itp.?  No mam jakieś, ale nie robię z ich posiadania życiowego celu. Kolczyki, wisiorki, breloczki oraz inne ozdóbki? Niektóre bardzo mi się podobają, ale na tym się kończy - nie kupuję, bo właściwie nie noszę żadnej biżuterii, nawet obrączki, więc i tego raczej bym nie nosiła. Torby, kubki, odzież - no tu już bardziej jestem w temacie, a pamiętając firmowe podkoszulki niektórych blogerów chciałabym sobie też takie cudo sprawić na Targi Książki do Krakowa.


Uff... Więcej grzechów nie pamiętam ;) Mam nadzieję, że autorka pytań będzie usatysfakcjonowana moimi odpowiedziami:)

wtorek, 4 sierpnia 2015

Detektyw w dalekim kosmosie

Fantastyka naukowa nie jest w żadnym razie moim ulubionym gatunkiem literackim. Więcej, gdybym musiała ułożyć osobisty ranking rzeczonych gatunków najprawdopodobniej znalazłaby się na szarym końcu, gdzieś tak przed horrorami i poradnikami. Jednak od czasu do czasu zdarza mi się przeczytać coś z dziedziny sf, bowiem uważam, że człowiek, który pretenduje do miana "oczytanego" powinien znać przynajmniej najbardziej charakterystycznych przedstawicieli poszczególnych działów literatury.

Od dość dawna na moim regale czekała na swoją kolej niepozorna książeczka nosząca tytuł "Prawo do powrotu". Nazwisko autora było mi znane - Janusz A. Zajdel jest bowiem patronem najważniejszej polskiej nagrody literackiej w dziedzinie fantastyki, zresztą zdarzyło mi się już z nim spotkać przy okazji "Limes inferior". Tamto spotkanie było nadzwyczaj udane, więc rozpoczynając lekturę "Prawa do powrotu" miałam w stosunku do niego pewne, chyba nieco wygórowane, oczekiwania.

Z Ziemi wyrusza wyprawa w kierunku odległej gwiazdy Hares. Podróż potrwa wiele lat, więc członkowie załogi oraz towarzyszący im naukowcy poddani są anabiozie (krańcowemu zminimalizowaniu czynności życiowych) - do prowadzenia statku potrzebne jest zaledwie kilka osób, które co jakiś czas się wymieniają: "budzi się" nowa zmianę, a ci którzy pracowali wędrują do przetrwalników. Jedyną osobą, która jest przytomna przez większość podróży jest Kamil, zastępca dowódcy wyprawy odpowiedzialny za bezpieczeństwo lotu. Przez 20 lat wszystko przebiega bez zakłóceń, jednak kiedy wyprawa dociera w pobliże planety Kappa w układzie Tamiry coś się zaczyna dziać. Po pierwsze rakieta ma awarię - drobną, ale dosyć dokuczliwą. Po drugie (i to już stanowi poważny problem) kilka osób zapada na dziwną śpiączkę i nie ma możliwości przerwania letargu.  Po trzecie ktoś nieznacznie zmienił ustawienie przyrządów nawigacyjnych. Kamil dochodzi do wniosku, ze wśród załogi jest sabotażysta...

Sam zamysł trochę przypomina jeden z najsłynniejszych kryminałów Agathy Christie, a mianowicie "Morderstwo w Orient Ekspresie" - zamknięta przestrzeń i kilka osób, z których każda może być potencjalnym sabotażystą. Kamil nie może nikomu zaufać i sam musi rozwiązać zagadkę. A ponieważ rzecz dzieje się w czasach kiedy ludzkość bez problemu eksploruje przestrzeń kosmiczną mężczyzna nie może wykluczyć, że ma do czynienia z jakimś "Obcym", który przedostał się na pokład astrolotu.

Wydawać by się mogło, że powieść powinna trzymać w napięciu - Kamil obserwuje, rozmawia z poszczególnymi członkami załogi, tworzy kolejne hipotezy i kiedy wydaje się że już, już znalazł rozwiązanie okazuje się że był w błędzie i trzeba zaczynać od początku. Jednak moim zdaniem książka  jest nudnawa, a intryga jakoś nie wciąga. Owszem czyta się sprawnie, rozwiązanie wątku jest pomysłowe a postacie są dobrze skonstruowane. Jednak brakuje tego czegoś co sprawia, że pochłaniamy książkę z wypiekami na twarzy i sami próbujemy rozwikłać zagadkę.

Można przeczytać, ale raczej fajerwerków nie ma się co spodziewać.

PS. W treść włączone są trzy opowiadania - o niebo lepsze niż fabuła.