niedziela, 30 marca 2014

Oejrzane <-> przeczytane: "Ranczo"

Od kilku już lat nie oglądam telewizji - wyjątek stanowią niektóre transmisje sportowe oraz jeden serial naszej rodzimej produkcji, a mianowicie "Ranczo" w reżyserii Wojciecha Adamczyka. Bardzo mnie zatem ucieszyła wiadomość, że pierwszy sezon tego telewizyjnego hitu doczekał się wersji książkowej, której autorami są scenarzyści serialu, czyli Robert Brutter i Jerzy Niemczuk.

Wilkowyje to niewielka gmina na tzw. "ścianie wschodniej", nieopodal Radzynia Podlaskiego - raczej biedna, trochę zaniedbana, taki kąt gdzie diabeł mówi dobranoc... Pewnego dnia powieje tu jednak wielkim światem, bowiem do wsi przybywa prawdziwa Amerykanka. Lucy Wilska urodziła się co prawda w USA, jednak jej babcia miała w Wilkowyjach  niewielki dworek. Staruszka zmarła a wnuczka przyjeżdża aby objąć spadek. Na miejscu okazuje się, że dom jest zaniedbany i wymaga remontu, ale jest na niego poważny kupiec - sam wójt gminy. Lucy postanawia jednak zostać w Polsce i tak zaczyna się jej przygoda z polsko-wilkowyjską rzeczywistością.
Lucy to osoba wrażliwa, prostolinijna, szczera i otwarta na świat. Jednak życie w ojczyźnie przodków niejednokrotnie ją przerasta, a powszechne tłumaczenie "bo u nas tak już jest" zupełnie jej nie przekonuje.
Lucy obserwuje wieś i mieszkańców, ale i sama jest obserwowana. Niektórzy, szczególnie wójt, który nie może jej darować odmowy sprzedaży domu, są do niej nastawieni niezbyt przychylnie, inni są zwyczajnie ciekawi jak sobie poradzi, jeszcze inni starają się z nią zaprzyjaźnić - najczęściej nie do końca bezinteresownie.
Oczywiście Lucy jest pierwszoplanową postacią tak serialu jak i książki, jednak mamy tu jeszcze trzech innych głównych bohaterów. Kusy to miejscowy pijaczek, człowiek żyjący na marginesie, jednak pod wpływem Lucy stara się zmienić - przy okazji wychodzi na jaw, że skrywa w sobie niejedną tajemnicę. Piotr Kozioł to miejscowy proboszcz, a Paweł Kozioł to wspomniany już wójt gminy Wilkowyje - zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, bowiem panowie są braćmi bliźniakami. Wójt i pleban, ateista i duchowny, skłóceni jeszcze w łonie matki, skazani na siebie w niewielkim wiejskim światku - ich największym nieszczęściem jest chyba jednak to, że mają bardzo podobne charaktery. Uparci jak przysłowiowe kozły (nazwisko zobowiązuje...), przekonani o własnej wyższości, nie zawsze w zgodzie z głoszonymi zasadami, potrafią jednak wypracować kompromis.

Jako, że jestem wielką fanką serialu miałam co do książki duże oczekiwania, ale również pewne wątpliwości - bo jednak pomysł przełożenia filmu na książkę jest dosyć ryzykowny. Na szczęście okazały się one bezpodstawne, a książka wciągnęła mnie od pierwszych stron. I wcale mi nie przeszkadzało, że wiedziałam co będzie dalej;)
W niedzielne wieczory możemy oglądać kolejną, już 8 serię "Rancza", nic wiec dziwnego, że przyzwyczaiłam się do grających w nim aktorów i czytając miałam ich przed oczami, a w głowie rozbrzmiewały głosy Cezarego Żaka, Ilony Ostrowskiej, Pawła Królikowskiego, Katarzyny Żak, Marty Lipińskiej, Artura Barcisia czy nieodżałowanego Leona Niemczyka. To też w pewien sposób świadczy o tym, że książka w żaden sposób nie ustępuje swojemu filmowemu pierwowzorowi.

Dla wszystkich wielbicieli serialu (a jeśli wierzyć rozmaitym rankingom jest nas kilka milionów) ta książka powinna być świetną rozrywką. Polecam ją również tym, którzy jeszcze nie znają Wilkowyj i ich mieszkańców, lub dołączyli do widowni "Rancza" przy okazji którejś z późniejszych serii - warto zobaczyć jak to wszystko się zaczęło. A ja mam nadzieję, że niedługo ukażą się książkowe wersje dalszych perypetii Lucy, Kusego i reszty.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości 


czwartek, 20 marca 2014

Przeczytane <-> obejrzane: Kamienie na szaniec

Byłam ci ja dzisiaj w kinie... 
Fakt, bohaterstwo żadne, tysiące ludzi chodzi i nie robią z tego jakiegoś wielkiego halo. Ja akurat rzadko bywam, bo na wsi nie ma, a wyjazd do miasta to już wyprawa na pół dnia, więc najczęściej na wycieczki z moją klasą się łapię. Tak było i tym razem - cała szkoła wybrała się na "Kamienie na szaniec". Dzieciątkom trzeba przyznać, że zachowywały się nadzwyczaj godnie, ekscesów żadnych nie było, parę dziewcząt się spłakało, kilku chłopców jeszcze dobrze z kina nie wyszło jak już dopominali się "prawdy historycznej" na temat tego co zobaczyli, a moi trzecioklasiści porównywali wersję filmową z literackim oryginałem. Padło również sakramentalne pytanie: "Jak się pani podobało?"
Otóż powiem szczerze, że odczucia mam mocno mieszane...

Czego dotyczy książka (a i film przy okazji) wiedzą pewnie wszyscy, wszak "Kamienie na szaniec" od lat są lekturą szkolną. Co więcej z mojego bibliotekarskiego doświadczenia wynika, że jest to jedna z nielicznych lektur czytana przez młodzież dosyć chętnie i oceniana jako "fajna". Historia przyjaciół, których życie przerwała wojna ciekawi i inspiruje kolejne pokolenia, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że w dzisiejszych czasach coraz mniej mamy kandydatów na bohaterów takich jak Rudy, Zośka czy Alek.

Robert Gliński, reżyser filmowej wersji tej historii podjął się zadania dosyć karkołomnego - bo z jednej strony musiał się trzymać prawdy historycznej a równocześnie chciał "uwspółcześnić" swoich bohaterów, tak by stali się bliżsi dzisiejszej młodzieży. I jeszcze film dobrze nie wszedł na ekrany, kiedy podniosła się fala krytyki, że "szargane są narodowe świętości", że reżyser obraża pamięć tych, którzy już sami nie mogą się bronić, że erotyka w takim filmie jest całkiem nie na miejscu, itd., itd... Nie ze wszystkimi zarzutami się zgadzam, aczkolwiek coś jest na rzeczy.
Pierwsze sceny filmu przedstawiają akcje małego sabotażu: napisy na murach, zrywanie flag, "gazowanie" kin czy wybijanie szyb w zakładach fotograficznych - wygląda to jak świetna zabawa, ryzykanctwo, możliwość zaimponowania dziewczynom. To jednak tylko początek, później nastrój zabawy znika, a bohaterowie muszą wykazać się odpowiedzialnością i odwagą niejednokrotnie przerastającą ich młody wiek. I w tym momencie wyraźnie widać, że to nie postacie z pomnika tylko zwyczajni młodzi ludzie, którzy mają wątpliwości, czasem się zwyczajnie boją czy popełniają błędy. "Uczłowieczeniu" (ewentualnie obaleniu tezy o rzekomym homoseksualizmie lansowanej przez pewną uczoną) Rudego i Zośki miały chyba również służyć wątki damsko-męskie, które budzą kontrowersje w niektórych środowiskach. Nie do końca rozumiem o co chodzi - po pierwsze sceny "erotyczne" (w sumie 2) nie są jakoś specjalnie szokujące (w popołudniowych serialach bywa więcej golizny), a po drugie to przecież byli dorośli ludzie (rocznik 1921, czyli w chwili wybuchu wojny mieli po 18 lat) więc chyba normalne, że mieli jakieś sympatie. A fakt, że nikt nie znał dnia i godziny, oraz życie w ciągłym stresie też miały wpływ na intensywność tych związków...

Co mi się zdecydowanie w filmie podobało to muzyka Łukasza Targosza - podkreśla dramaturgię, wzrusza i stanowi świetne uzupełnienie obrazu. Na pochwałę zasługuje również kreacja aktorska Danuty Stenki (matka Rudego), szczególnie scena kiedy po śmierci syna pokazuje jego zdjęcia Zośce - bardzo oszczędna, a przez to niezwykle tragiczna. Andrzej Chyra, Krzysztof Globisz czy Artur Żmijewski również stanęli na wysokości zadania - ich postacie, choć drugoplanowe, zapadają w pamięć.
Jeśli chodzi o młodych aktorów to już tak dobrze nie jest. Niezaprzeczalnie najlepszy jest Tomasz Ziętek grający Rudego. Z niezwykłym wyczuciem stworzył swojego bohatera, zarówno jego wrażliwość, wątpliwości, wewnętrzny opór przed stosowaniem przemocy jak i heroiczną postawę w czasie śledztwa. Może za bardzo wybiegam w przyszłość, ale myślę, że na naszych oczach rodzi się gwiazda. Z kolei Marcel Sabat jako Zośka zupełnie mnie nie przekonał - sztywny, momentami wręcz drewniany, rzucający powłóczyste, mroczne spojrzenia i zaciskający szczęki miał być pewnie bardzo męski, a wyszedł taki sobie. Ale wychowanym na wampirach nastolatkom pewnie się spodoba, bo taki trochę w typie nieumarłym jest.

Ktoś mógłby mi zarzucić, że ciągle tylko Rudy i Zośka, a przecież "Kamienie na szaniec" mają jeszcze trzeciego pierwszoplanowego bohatera czyli Alka. Owszem książka tak, natomiast film już nie. Oczywiście nie można go było pominąć, ale powiem szczerze, że przez kilkanaście minut zastanawiałam się, który z migających na ekranie chłopaków jest Alkiem - przyznaję, nie widziałam żadnego zwiastuna, a i plakatowi się jakoś dokładnie nie przyjrzałam, więc miałam poważne problemy z jego zidentyfikowaniem. A jak już wyłapałam "który to", to trochę mi się przykro zrobiło, bo Kamil Szeptycki był tak doskonale nijaki, że już chyba bardziej się nie dało. Co więcej momentami sprawiał wrażenie jakby był nie do końca przytomny...

Jako że film jest ekranizacją lektury, więc siłą rzeczy robiony jest pod młodzież gimnazjalną. Widać to też trochę w sposobie filmowania - krótkie ujęcia, dynamika wideoklipu, ciągłe zmiany planu i perspektywy mogą męczyć oczy widza przyzwyczajonego do nieco bardziej "klasycznie" prowadzonej kamery. I jeszcze jakaś taka dziwna ołowiana kolorystyka scen kręconych na ulicach Warszawy - nie wiem czemu to miało  służyć... Ale młodym (przynajmniej mojej klasie) się podobało.

Reasumując - film nie jest zły, ale szału nie ma... 

P.S. Koleżanka zwróciła mi uwagę na plakat - czy Wam też przypomina "Zmierzch"?

poniedziałek, 17 marca 2014

Wakacyjna przygoda

Imć Bartosz Karkowski przywiózł był z wiedeńskiej wyprawy piękny gościniec dla nowonarodzonego synaczka Kacpra - przepięknej roboty turecki andżar (turecki zakrzywiony nóż), w którego rękojeści osadzony był niezwykły błękitny klejnot. Nie zdawał sobie jednak sprawy jak wielka moc kryje się w onym nożu...

Nie mają o tym również pojęcia Kasia i Krzysiek, którzy ponad trzysta lat później przypadkowo znajdują nad rzeką niebieski kamyk. Dosyć szybko zauważają pewną prawidłowość - kiedy Kasia, trzymając kamyk w ręku, wypowie jakieś, nawet najbardziej niezwykłe życzenie, ono natychmiast się spełnia. A ponieważ nadchodzą wakacje to okazji do użycia magicznego kamyka z pewnością nie zabraknie.

Beata Ostrowicka to krakowianka, autorka licznych powieści dla dzieci i młodzieży. Debiutowała w 1995 roku powieścią niezwykłe wakacje. Debiut był bardzo udany - powieść została nominowana do Nagrody Wydawniczo-Księgarskiej IKAR-95". Wydała do tej pory 20 powieści, a jej opowiadania ukazały się w kilku antologiach oraz w prasie dziecięcej i młodzieżowej. 
W swoich utworach podejmuje tematykę obyczajową, ale również historyczną i fantastyczną. Z książkami pani Beaty spotkałam się już dawniej, ale dopiero teraz dane mi było poznać jej pierwsze dzieło.
"Niezwykłe wakacje" to powieść przygodowo-fantastyczna z elementami kryminalnymi. Oprócz Kasi i Krzysia w niezwykłych przygodach biorą udział ich przyjaciele - Kajtek, Agnieszka i Michał. Dzieciaki mają rozmaite pomysły, ale z drugiej strony są dosyć odpowiedzialne i starają się nie narażać dorosłym. Ich uwagę przyciąga tajemniczy mężczyzna, który podaje się za historyka badającego i opisującego stare ziemiańskie siedziby. Nieznajomy nie budzi w dzieciach zaufania i postanawiają go obserwować. Poznają przy okazji historię miejscowego dworu oraz niesamowite opowieści o jednym z dawnych właścicieli, Kacprze Karkowskim...
"Niezwykłe wakacje" to wciągająca opowieść dla dzieci w wieku około 10-12 lat. Bohaterowie książki to całkiem zwyczajne, sympatyczne dzieciaki. Co szczególnie uderza w tej książce to dobry kontakt pomiędzy Kasią i Krzysiem a ich rodzicami. Dziewczynka w pewnym momencie musi powiedzieć mamie o swoim niezwykłym znalezisku - mama nie jest początkowo specjalnie zadowolona z tego, że dzieci narażają się na niebezpieczeństwo śledząc fałszywego historyka, jednak  w końcu zezwala im na obserwację, zastrzegając tylko, że w gdyby działo się coś złego mają natychmiast powiadomić rodziców.
W książce znajdzie czytelnik sporo zabawnych momentów, humor sytuacyjny jak również kilka postaci, których poczynania wywołują uśmiech na twarzy - autorka nie stosuje taryfy ulgowej, dostaje się zarówno dzieciom jak i dorosłym.

Chociaż do wakacji zostało jeszcze całkiem sporo czasu serdecznie polecam lekturę tej powieści tak dzieciakom, jak również ich rodzicom - z pewnością rozjaśni te szare, zimne, wietrzne i deszczowe dni.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję 



czwartek, 13 marca 2014

Gejsze, samurajowie i... szczury korporacyjne

Są w życiu chwile, kiedy wszystko przestaje być ważne - praca, hobby, jakieś problemy dnia codziennego, nawet blog... Dla mnie takim przełomowym dniem był 28 luty, kiedy dowiedziałam się, że odszedł mój Tato. Przez ostatnie kilkanaście dni nie miałam siły ani chęci na pisanie, starałam się  przeorganizować swój świat i jakoś wszystko ogarnąć. Powoli będę wracać, nadrabiać zaległości, wywiązywać się z podjętych zobowiązań chociaż lekko nie jest...

Po raz kolejny dzięki serii "Poznaj świat" wydawnictwa Bernardinum miałam możliwość odbyć niezwykle inspirującą podróż na antypody - tym razem do Japonii. Moją przewodniczką po Kraju Kwitnącej Wiśni była Anna Świątek, absolwentka japonistyki oraz dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, która przez rok mieszkała w Japonii i pracowała tam jako tłumaczka przy drużynie soft tenisa. Jako, że praca związana była z podróżami po kraju udało się autorce objechać niemal całą Japonię, zobaczyć jej wszystkie największe atrakcje turystyczne, jak również zapoznać się z życiem codziennym jej mieszkańców.

Polakom Japonia kojarzy się chyba przede wszystkim z ogromnym postępem technologicznym, zaawansowaną elektroniką, Hiroszimą, sushi, sake i herbatą. No może jeszcze z samurajami i gejszami, chociaż nasze wyobrażenie na temat tych dwóch profesji często ma niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Anna Świątek w swojej książce rozprawia się z niektórymi mitami dotyczącymi  Japonii i Japończyków oraz ich stosunku do ludzi Zachodu. Co pierwsze rzuca się w oczy przy lekturze to zupełnie inne niż u nas podejście do życia, pracy i kariery, które są osią życia przeciętnego Japończyka. Pracownik ma obowiązek być w pracy na długo przed jej rozpoczęciem, a nie powinien wychodzić wcześniej niż szef. Z kolei szef (chcąc dać dobry przykład podwładnym) nie opuszcza biura do późnych godzin, więc dwunastogodzinny dzień prac nie jest czymś nadzwyczajnym. Dla Japończyka najważniejsza jest firma i jej rozwój, a współpracownicy zastępują rodzinę. Oczywiście przeciętny pan Suzuki ma jakąś żonę i dzieci, jednak kontakty z nimi ograniczają się w ciągu tygodnia do paru słów na powitanie i pożegnanie, i kilku wspólnie spędzonych godzin w czasie weekendu.
Kolejna sprawa to niechęć do ludzi z zewnątrz - oczywiście dobrze wychowany Japończyk nigdy w życiu nie powie wprost, że uważa się za kogoś lepszego niż przybysz z zagranicy. Jednak traktowanie obcych jakby byli niezbyt rozgarniętymi dziećmi, które nie potrafią zachować się w świecie dorosłych mówi samo za siebie. Tak przy okazji - przysłowiowa już grzeczność i uważność Japończyków na innych ludzi jest też dosyć kontrowersyjna, bowiem wynika z silnie zakorzenionych i rygorystycznych zasad, aby,broń Boże, nikogo nie urazić a nie z  potrzeby serca. Dochodzi już nawet do takich paranoi, że jeśli chłopiec lub dziewczyna chce zerwać ze swoją sympatią to nie robi tego osobiście (bo to bardzo niegrzeczne i przykre dla tej drugiej osoby) a wynajmuje firmę specjalizującą się w tego rodzaju zleceniach.

Na szczęście znajdziemy w tej książce również inne oblicze Japonii - wysublimowaną kuchnię i piękne krajobrazy, ciekawą historię i oryginalną architekturę, ciekawostki technologiczne oraz silną tradycję, które zmieszane ze sobą dają dopiero pełny i prawdziwy smak Japonii.

Zapraszam do lektury tej książki, podziwiania fotografii i smakowania egzotyki Kraju Wschodzącego Słońca. Może kiedyś, zawarte w niej informacje pozwolą nam uniknąć niejednej gafy, która nieodwołalnie zamknie nam drzwi papierowego japońskiego domku?


Za możliwość przeczytania książki dziękuję