środa, 1 maja 2019

W telegraficznym skrócie - kwietniowa Trójka e-pik

Kwiecień to dla nauczycieli nie najlepszy czas na pozaszkolną działalność, bo jest to czas rozmaitego rodzaju egzaminów. W tym roku dopadło mnie podwójnie - zdawała moja gimnazjalna klasa ale również byłam zaangażowana w egzaminy obydwu szkół podstawowych w których pracuję. Tak przy okazji - nawet pracując w dwóch zakładach oświatowych nie zarabiam tych bajońskich sum o których bajdurzy pani minister Zalewska i jej klika...

Ale nie o tym miało być tylko o trzech książkach przeczytanych w ramach wyzwania "Trójka e-pik" na blogu Sardegny.
Oto one.

"Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce" Mariusza Urbanka to coś na kształt biografii jednego z najbardziej znanych twórców literatury dziecięco - młodzieżowej dwudziestolecia międzywojennego. Piszę "coś na kształt" bowiem praca ta moim zdaniem nie wyczerpuje fenomenu tego pisarza, na książkach którego wychowało się kilka pokoleń Polaków. Któż z nas nie zna Koziołka Matołka czy Adasia Cisowskiego zwanego Szatanem (z siódmej klasy). To najbardziej znani bohaterowie pana Makuszyńskiego, ale przecież jest jeszcze Basia Bzowska ("Awantura o Basię"), Ewa Tyszowska ("Szaleństwa panny Ewy), Irenka Borowska ("Panna z mokrą głową") i wielu innych.
Kornel Makuszyński to jeden z moich ulubionych pisarzy, i chociaż od lat nie jestem podlotkiem dla której to kategorii wiekowej przeznaczone były jego książki to w dalszym ciągu chętnie do niego wracam. Starałam się też czytać coś na temat samego autora, więc w pracy Mariusza Urbanka nie znalazłam za wiele nowych dla mnie faktów. Chyba najbardziej byłam zainteresowana tym co działo sie z Makuszyńskim po wojnie, kiedy ówczesne władze starały się go wymazać ze świadomości publicznej, kiedy nie drukowano jego książek a z bibliotek usuwano znajdujące się tam egzemplarze. Niestety, ten akurat rozdział z życia pisarza potraktował autor bardzo skrótowo.
Szkoda, bo mogła to być książka bardzo dobra a jest zaledwie dobra... 

********************************************


Joanna Chmielewska jest dobra na wszystko. Owszem ale nie każda jej książka. Tym razem trafiła mi się taka trochę słabsza, czyli "Dwie głowy i jedna noga".
Rzecz dzieje się w latach 90. Joanna jedzie do Paryża aby tam spotkać się z mężczyzną swojego życia. Owego Grzegorza poznała jeszcze w czasach młodości, ale jakoś nigdy im się nie składało - na drodze stali współmałżonkowie (tzn. jak jedno było stanu wolnego to drugie wręcz przeciwnie), wyjazdy do pracy za granicę, wreszcie zwykła ludzka zawiść. Teraz wreszcie po latach udało się odnowić kontakty i zaplanować spotkanie. Tak więc Joanna wybywa nad Sekwanę.
Wydawać by się mogło, że to nic prostszego. Niestety nie w tym wypadku. Po pierwsze przed Łodzią Joanna jest świadkiem wypadku drogowego. Po drugie na granicy okazuje się, że jej ubezpieczenie jest nieaktualne i musi odrobić rozmaite formalności aby móc wjechać do Niemiec. Po trzecie już we Francji ma wrażenie, że ktoś ją śledzi przystaje więc w zatoczce przy autostradzie i odpracowuje rozmaite czynności przy samochodzie łącznie z otwarciem bagażnika. I tu niespodzianka - w bagażniku znajduje się... odcięta ludzka głowa.
Normalny człowiek doznałby przynajmniej lekkiego wstrząsu, ale nie Joanna. Po chwilowym ogłupieniu jedzie dalej...

To jedna z nielicznych książek Joany Chmielewskiej, która nie wywołała we mnie ataku śmiechu. Owszem uśmiechnęłam się kilka razy, ale do zacieszu znanego mi z lektury innych powieści tej pani było mi daleko. Czym to było spowodowane? Po pierwsze zbyt dużo zbiegów okoliczności. Rozumiem, że środowisko architektów nie jest jakoś specjalnie rozrośnięte, a i kryminał ma swoje wymagania (im mniej bohaterów drugoplanowych tym lepiej) ale nie należy popadać w przesadę. Po drugie, i to chyba jest główny powód, Joanna Chmielewska nawiązuje w tej książce do rozmaitych afer które miały miejsce właśnie w tamtym okresie. Nie pisze oczywiście o konkretnych przekrętach, bardziej jest to ogólna opinia o tym co się dzieje w rozmaitych służbach, o byłych prominentach, którzy pomimo zmiany ustroju dalej mają się dobrze i tylko zmienili teren swojej działalności. Z kartek książki przebija gorzka prawda o tym, że chociaż wszystko się zmieniło to tak naprawę zmieniło się niewiele...

*****************************************


Andrzeja Pilipiuka znałam do tej pory tylko z serii opowiadającej o kuzynkach Kruszewskich. Ponieważ tamte powieści mi się podobały więc z chęcią sięgnęłam po kolejną książkę tego autora czyli "Wampira z M-3".
Warszawa, lata 80.. PRL wciąż jeszcze ma się dobrze, chociaż powolutku zbliżają się nowe czasy. Gosia to warszawska licealistka, jej ojciec jest ważną partyjną figurą. Pewnego dnia popełnia samobójstwo, jednak, co najbardziej dziwi ją samą żyje w dalszym ciągu. Szybko dociera do niej, że jest wampirem. Po emocjonującym spotkaniu z rodziną (jedni do niej strzelają z broni myśliwskiej, inni odprawiają egzorcyzmy) musi radzić sobie sama. Na swoje szczęście spotyka innego warszawskiego wampira, ślusarza Marka, który wprowadza ją w świat stołecznych nieumarłych oraz innych dziwnych stworzeń.
Życie w PRL-u dla nikogo nie było proste, ale już wampiry mają całkiem pod górkę. Tyle szczęścia, że nie muszą się martwić o kartki na żywność...
Gosia, Marek i ich przyjaciele przeżywają rozmaite przygody, spotykają Jakuba Wędrowycza (swoją drogą Pilipiuk chyba wpycha go w każdą swoją książkę) a nawet literacką legendę PRL-u czyli Pana Samochodzika. I mimo wszystko jakoś ta książka mnie nie porwała. To znaczy przeczytałam bez bólu ale i bez euforii.

Tak teraz patrzę, że właściwie żadna z przeczytanych książek nie wywołała u mnie efektu "Łał" ;) I tylko nie wiem czy faktycznie one takie bardziej słabe, czy po prostu ja byłam tym szkolnym wariactwem uchechłana jak koń po westernie i nic nie było w stanie zrobić na mnie wrażenia.