wtorek, 27 stycznia 2015

Wyniki urodzinowej wygrywajki

Tydzień mam opętany: koniec pierwszego semestru u mnie w gimnazjum; w czwartek u mojego dziecka będzie wywiadówka, więc stosowną ilość rózeg trzeba przygotować; razem z moimi uczniami przygotowujemy program kolędowy na niedzielę oraz atrakcje na dzień otwarty dla szóstoklasistów z terenu gminy: a jakby tego wszystkiego było mało w piątek jadę ze swoją klasą na wycieczkę. Że o tak trywialnych rzeczach jak sprzątanie, gotowanie, nadzorowanie odrabiania lekcji nie wspomnę...



Więc pomimo późnej pory chciałabym napisać parę słów na konto odbytych kilka dni temu 4 urodzin bloga. 
Bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie życzenia i mam nadzieję, że się spełnią, a ja jeszcze przez długi czas będę was zalewać potokiem mojej wymowy - macie szczęście, że nie piszę zbyt szybko, bo gdybym umiała stukać w klawiaturę w takim tempie w jakim mówię, to ho, ho ;) Z racji poważnego wieku postanowiłam coś zmienić w wyglądzie tej strony i od paru dniach jestem sobie w błękitno szafirowej szacie - moja ulubiona kolorystyka, aczkolwiek to jeszcze nie jest do końca to co bym chciała. Szczególnie o nagłówek mi chodzi, ale to już muszę czekać na ferie, kiedy bardziej techniczna część rodziny będzie miała trochę czasu dla starej ciotki...

A teraz najważniejsza sprawa, czyli wyniki książkowego rozdania:

"Autorka" wędruje do ja.online

"Małe cuda" wybrały sobie Gabrielę Gorgoń

"Szczęście w kolorze burgunda" pozna martucha180

"Zwierzchnik" zapewne ucieszy Agnesto

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Gabrysia Bzik i Nilson Makówka wędrują w czasie i przestrzeni

Czy nazwisko może zdeterminować czyjś los? Cóż pewna dziesięciolatka uważa, że tak - bo jeśli ktoś nazywa się Gabrysia Bzik to musi, po prostu musi wpadać w tarapaty... Na szczęście dziewczynka może liczyć na pomoc i wsparcie przyjaciela. Nilson Makówka to przeciwieństwo Gabrysi - ona zwariowana, on stateczny, ona działa pod wpływem chwili, on musi mieć jakiś plan działania, ona chciałaby być księżniczką, on jest zafascynowany nowoczesnymi technologiami. Aż dziwne, że tak dobrze się rozumieją i przyjaźnią.

Gabrysię i Nilsona wymyślił Rafał Witek - pisarz, poeta, autor tekstów piosenek, którego utwory pojawiają się w podręcznikach do młodszych klas szkoły podstawowej oraz w prasie dziecięcej. Po raz pierwszy tę sympatyczną parkę młodzi czytelnicy spotkali w książeczce "Zgniłobrody i luneta przeznaczenia", natomiast pod koniec ubiegłego roku, nakładem Naszej Księgarni ukazał się tomik pt. "Ucieczka z tajemniczego ogrodu".

Właśnie zaczęły się wakacje. Tato Nilsona jest Norwegiem i chłopiec miał spędzić u niego część wakacji. Niestety plany się zmieniły, pan Hjealmaren musiał wyjechać służbowo do Londynu, a Nilson w ramach zadośćuczynienia za "straty moralne" zażyczył sobie nowego smartfona i dysku do backupu danych. Wysłał ojcu nawet zdjęcia wybranych produktów, żeby dostać dokładnie to o co mu chodziło. Niestety z powodu bałaganu na pulpicie pomylił pliki, więc łatwo sobie wyobrazić jego zdziwienie, kiedy po kilku dniach przyszła paczka w której tato przysłał mu... drewnianą fujarkę. Ale to jeszcze nic, w fujarce Gabrysia i Nilson znaleźli jakiegoś dziwnego owada, który okazał się kornikiem czasu. I tenże kornik przeniósł ich, bagatela, na angielską wieś w pierwsze lata XX wieku. Dzieci trafiają do posiadłości Great Maytham Hall, której właścicielką jest pani Burnett. No cóż, ma to swoje uroki, jednak chętnie wróciliby do domu...

Rafał Witek stworzył po raz kolejny ciekawą i zabawną historię. Gabrysia i Nilson pakują się w kłopoty, jednak inteligencja, spryt, zdrowy rozsądek i oczytanie (tak, tak Gabrysia należy do rzadkiego gatunku dzieci czytających) pomagają im wyjść obronną ręką nawet z największych tarapatów.
W książce młody czytelnik może zaobserwować zderzenie współczesnych dzieciaków z rzeczywistością sprzed ponad 100 lat - nie ma elektrycznego oświetlenia (nie wspominając o braku telefonu czy telewizji...), poranną toaletę uskutecznia się w misce z wodą, a dzieci nie mają "prawdziwych" zabawek. Równocześnie świat jest piękny i czysty - można chodzić boso i pić wodę prosto ze strumienia, a jeśli tylko potrafi się patrzeć i słuchać jak Dick (dzieci spotkały go na wrzosowisku), to okazuje się, że natura kryje wiele intrygujących tajemnic.

Wspaniałym dopełnieniem tekstu są ilustracje, których autorką jest Magda Wosik - oryginalne, trochę komiksowe, niezwykle zabawne, zręcznie wplecione w tekst, współgrają z narracją, ale również dodają co nieco od siebie. Szczególnie podobały mi się "złote myśli" Nilsona, chociażby taka: "Kiedy dziecko zmienia zdanie, jest kapryśne. Kiedy dorosły zmienia zdanie, jest elastyczny."

"Ucieczka z tajemniczego ogrodu" to książka dla 8-10 latków, chociaż i starszemu dziecku powinna przypaść do gustu. A jeśli ktoś już polubił duet Bzik & Makówka, to z pewnością ucieszy go informacja, że w przygotowaniu jest kolejna książka o ich przygodach "Autograf za milion dolarów".


środa, 21 stycznia 2015

Babcie i dziadkowie w literaturze

Tak tylko przypominam - jeszcze kilka dni trwa konkurs, w którym można zgarnąć 4 książki (praktycznie nowe, wszystkie wydane w 2014 roku) - zapraszam TUTAJ.

Dzisiaj jest jedno z najmilszych świąt - Dzień Babci, a jutro swoje święto obchodzić będą Dziadkowie. I z tego powodu kilka literackich portretów dzisiejszych i jutrzejszych BOHATERÓW.
Spis całkiem subiektywny, ale może kogoś zainspiruje do lektury :)



Najbardziej chyba znani literaccy dziadkowie - Mila i Ignacy Borejkowie.
Ach, spróbować rosołu babci Mili, a z dziadkiem Ignacym porozmawiać o klasykach :)



Helena Bieniecka pieszczotliwie zwana Lalą
Babcia Jacka Dehnela, bohaterka jego powieści "Lala"



Jeanne, babcia młodej dziennikarki Jade
Bohaterka powieści "Babunia", której autorką jest Frederique Deghelt



Co prawda nie ma swoich dzieci, ani tym bardziej wnuków, ale w  zestawieniu znaleźć się musiała.
Babunia Jagódka rządzi :)



Dziadziuś co prawda przypisany jest do Britty i Anny, 
ale kochają go wszystkie dzieci z Bullerbyn.



Tytuł tej powieści może mylić - Polikarp Białopiotrowicz,
tytułowy "Straszny dziadunio" powinien was zaskoczyć :)



Kto zna tę rodzinkę, ten przyzna mi rację, że dziadek Hogben to jest Ktoś :)
Znam tylko kilka opowiadań o Hogbenach, ale postaram sie poznać resztę, bo warto :)



A to jedna z nielicznych niesympatycznych literackich babć.
Na szczęście Jana Stuart nie dała się babce Kennedy

To moje typy. A może ktoś z Was ma inne propozycje? Chętnie poznam kolejne babcie i dziadków :)

wtorek, 20 stycznia 2015

Takie tam o kulturze prowincjonalnej...

Pomysł na dzisiejszą notkę narodził się się dwa dni temu (znaczy się w niedzielę) w czasie seansu kinowego, byliśmy bowiem z dzieciem własnym oraz dwójką pożyczonych na "Paddingtonie". Film sympatyczny, dzieciakom się podobał, chociaż Piotrek trochę nosem kręcił, ze całkiem inny niż książka - mieliśmy przy okazji możliwość porozmawiać o adaptacjach jako takich i  ich wierności w stosunku do literackiego oryginału. Ale nie o tym akurat chciałam napisać.



Przez kilka lat, chcąc zabrać Piotrka do kina jechaliśmy do Krakowa - to już była cała wyprawa, Robert też musiał jechać (bo ja co prawda mam prawo jazdy, ale że tak powiem "gminne" i na wielkie miasto się nie nadaje), koszty paliwa (w jedną stronę 40 km) i obowiązkowy McDonald's robiły z takiej wycieczki dosyć kosztowną imprezę. Rok temu się to zmieniło i większość filmów oglądamy w kinie w Wolbromiu - sporo bliżej (15 km), taniej (bilet 14-16 zł), brak jakichkolwiek fast foodów po drodze i nie muszę męża ciągnąć na każdy seans, bo dojazd do kina "Radość" nie przekracza moich umiejętności :)
Tak się składa, że jest jeszcze jedno kino w mojej najbliższej okolicy - w mieście powiatowym Miechowie (9 km od mojej wsi) istnieje kino "Gryf", niestety ostatni raz na filmie w tym przybytku kultury byłam gdzieś w latach 80-tych...
Obydwa kina działają w ramach domów kultury i o tych instytucjach przemyśleń parę mi się nasunęło.

DK w Miechowie
Jeśli się mieszka w większym mieście lub na obrzeżu takowego to udział w wydarzeniach kulturalnych jest sprawą względnie łatwą - wystarczy mieć czas, chęć i pieniądze (niekoniecznie w takiej akurat kolejności). Gorzej (chociaż nie tragicznie) przedstawia się sprawa jeśli od takiej metropolii mieszkamy daleko. I dla takich właśnie nieszczęśników z prowincji wiele lat temu (czyt. za poprzedniego świetlanego ustroju) powstawały miejskie i gminne domy kultury. Co starsi pewnie pamiętają, że w takich instytucjach od czasu do czasu coś się działo - ja mam w pamięci jakieś występy organizowane przez Estradę Krakowską oraz pierwsze spotkanie na żywo z ówczesną niekwestionowaną gwiazdą ekranu, czyli ze Sławkiem Borewiczem (którego nie wiedzieć czemu prowadzący przedstawił jako Bronisława Cieślaka...).

Później czasy się zmieniły, zmieniły się również zasady finansowania placówek kulturalnych i wiele z nich upadło, co dało podstawy do ogólnonarodowego jęku nad poziomem kultury w naszym kraju. Przyznaję, różnie już sobie na ten temat myślałam, ale jedno jest pewne - kultura i organizowanie spotkania z nią szerokim rzeszom odbiorców rzadko jest imprezą dochodową (no chyba, ze ktoś organizuje koncert Dody czy inszej gwiazdy), więc władza (czy to lokalna czy jakaś wyższa) musi rzucić kasą. I tyle. Inaczej nie da rady.
Ale samo wysupłanie kasy nie rozwiązuje problemu - musi jeszcze w takiej instytucji kulturalnej być ktoś, kto będzie potrafił tę kasę wydać, czasem pomnożyć i, przede wszystkim, przyciągnąć czymś ewentualnego uczestnika planowanych wydarzeń.

I tu dochodzę do sedna sprawy - jak wspomniałam wyżej, mam w najbliższej okolicy dwa Miejskie Domy Kultury. Zarówno Miechów (ok. 11,5 tys. mieszkańców) jak i Wolbrom (ok. 9 tys. mieszkańców) to miasta średniej wielkości, warunki życia i pracy są porównywalne, porównywalne są też warunki działalności Domów Kultury. W obydwu wypadkach w skład tych instytucji wchodzi kino, basen, rozmaite sekcje zainteresowań dla różnych grup wiekowych - normalka. Oprócz działalności prowadzonej stale od czasu do czasu obydwa DK organizują imprezy cykliczne (ostatnio i tu i tu odbywały się przeglądy grup jasełkowych) a w czasie ferii i wakacji prowadzą zajęcia dla dzieciaków, które spędzają ten czas w domu. I na tym podobieństwo pomiędzy tymi dwoma placówkami się kończy...

DK w Wolbromiu
Jak pisałam wyżej do Miechowa mam znacznie bliżej niż do Wolbromia, poza tym jestem z nim jakoś bardziej związana (chociażby administracyjnie) jednak niewiele mogę powiedzieć dobrego jeśli chodzi o ofertę kulturalną skierowaną do dorosłego widza, ewentualnie dla rodziny z dzieckiem (która to rodzina chciałaby pokazać owemu dziecku, że świat nie kończy się na TV i grach komputerowych). Przykład pierwszy z brzegu - dzisiaj jest 20 stycznia, natomiast na stronie prezentującej repertuar miechowskiego kina na bieżący miesiąc możemy się jedynie dowiedzieć, że w dn. 2-6.01 grane będą dwa filmy dla dzieci "Antboy" i "Gdzie jest Mikołaj?" . Pomijając już, że filmy do najnowszych nie należą (obydwa z 2013 roku) to informacja jest całkiem nieaktualna... Znajomi miechowianie jeżdżą do kina do Krakowa bądź do niedalekiego Wolbromia, w którym może nie zobaczymy wszystkich nowości, ale sporo filmów trafia tu zaledwie kilka dni po ogólnopolskiej premierze (chociażby wspomniany na początku "Paddington"), repertuar na stronie internetowej jest aktualizowany na bieżąco, a bilety można kupić przez internet. Ale na tym się nie kończy. DK w Wolbromiu organizuje sporo ciekawych imprez i koncertów dla różnych grup odbiorców - chociażby w grudniu można było tu obejrzeć "Dziadka do orzechów", posłuchać "Budki Suflera", na Walentynki planowany jest spektakl "Seks dla opornych" w wykonaniu Marii Pakulnis i Marka Kropielnickiego, nie ma miesiąca aby na wolbromskiej scenie nie gościł jakiś kabaret (np. w październiku występowała jedna z moich ulubionych formacji, czyli Grupa Mocarta), w ostatnią sobotę miałam możliwość obejrzeć i wsłuchać się w operetkę "Zemsta nietoperza" a od tego roku w niedzielne popołudnia odbywać się będą przedstawienia teatralne dla dzieci. A kierownictwo instytucji zapowiada jeszcze więcej atrakcji. A jakoś nie sądzę, żeby budżet wolbromskiego Domu Kultury był większy niż tego w Miechowie...

Więc może ktoś mi wytłumaczy jak to jest, że w jednym mieście się da robić coś ciekawego a 20 km dalej nie da rady zrobić nic? Bo ja zupełnie tego nie ogarniam...


piątek, 16 stycznia 2015

Daj się wciągnąć tej grze

Nie od dzisiaj wiadomo, że gry komputerowe bywają bardzo wciągające - niektórzy wręcz tracą poczucie rzeczywistości uczestnicząc w szczególnie ekscytującej rozgrywce. Ale chyba nie ma bardziej wciągającej gry niż "Hyperversum". Przekonała się o tym grupa przyjaciół, których wspólna rozgrywka dosłownie przeniosła w czasie i przestrzeni...

Cecilia Randall jest włoską pisarką, specjalizującą się w powieściach dla młodzieży. Jej debiut to właśnie "Hyperversum", które ujrzało światło dzienne w 2006 roku (polska premiera 2011). Pisarka ma na swoim koncie jeszcze dwie powieści będące kontynuacją jej debiutu (jedna z nich "Hyperversum. Sokół i lew" ukazała się w Polsce w ubiegłym roku), a najnowsza jej książka przenosi czytelnika do Florencji czasów Wawrzyńca Medyceusza.

Ian, Daniel, Jodie, Martin, Carl i Donna rozpoczynając rozgrywkę nie mieli pojęcia, że gra przerzuci ich ze współczesnego Phoenix w stanie Arizona do trzynastowiecznej Francji (trafiają w okolice miasta Arras). 
Jest wiosna roku pańskiego 1214 - tereny gdzie trafili młodzi Amerykanie leżą na pograniczu francusko-angielskim, które znajduje się w przededniu wojny pomiędzy Filipem Augustem a Janem Bez Ziemi. Młodzi ludzie zostają rozdzieleni - Ian, Daniel, Jodie i Martin trafiają po licznych perturbacjach pod opiekę możnego feudała Jeana de Ponthieu, natomiast po pozostałej dwójce nie ma śladu. Przyjaciele mają jednak szczęście w nieszczęściu - Ian jest historykiem specjalizującym się w dziejach średniowiecznej Francji, a praca doktorska, którą właśnie przygotowywał dotyczy rodów de Ponthieu i de Montmayeur. Siłą rzeczy ma duże wiadomości na temat tradycji  i obyczajów czasów do których trafili, zna łacinę, a ponieważ trenował szermierkę potrafi posługiwać się mieczem. Jego wiadomości, umiejętności oraz siła woli niejednokrotnie ratują życie całej czwórki. Przyjaciele, pomimo, że udaje im się w miarę oswoić w nowych warunkach martwią się losem zaginionej dwójki a także tym jak (i czy w ogóle kiedykolwiek) uda im się wrócić do swoich czasów.

Książka Cecilii Randall reklamowana była jako powieść fantasty i między innymi z tego powodu trafiła na moją półkę. Przeleżała tam stosowny okres czasu, aż wreszcie doczekała się na swoją kolej. I tu spotkała mnie pierwsza niespodzianka - jedyny element fantastyczny to przeniesienie w czasie... Tak więc wielbicieli fantastyki, którzy byliby zainteresowani jej lekturą uczciwie ostrzegam - to nie jest w żadnym wypadku fantasy. 
Już wiadomo czym nie jest ta książka, więc może słów parę na temat tego czym jest w rzeczywistości. Otóż "Hyperversum" to świetna powieść historyczno - przygodowa. Wiele osób występujących w książce to postacie historyczne i ich dzieje w omawianym okresie są odtworzone zgodnie z prawdą. Również w zgodzie z prawdą historyczną przedstawione są wydarzenia z wieńcząca powieść bitwą pod Bouvines na czele. Autorka przedstawia w swojej powieści obyczaje tamtych czasów (np. zwyczaje rycerskie, kulturę dworską, stroje, uzbrojenie, itd.), wygląd zamków, miasteczek i wiosek.
Powieść ma wartką akcję, czytelnik nie powinien się nudzić - osadzenie akcji na pograniczu, konflikty pomiędzy feudałami w które wplątują się bohaterowie, zderzenie dwudziestowiecznej mentalności ze średniowiecznymi realiami, wreszcie wątek romansowy sprawią, że kilkanaście godzin, które trzeba poświęcić na lekturę (prawie 750 stron) minie jak z bicza strzelił.

A ja już wiem co sobie zażyczę na urodziny - oczywiście drugi tom "Hyperversum" :)

Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka"

środa, 14 stycznia 2015

Hej, na Krakowskim Rynku!

Kraków to miejsce magiczne - o tym wie każdy, kto przynajmniej raz się w nim znalazł. Mam to szczęście, że mieszkam stosunkowo niedaleko (40 km) a i połączenie jest nie najgorsze, więc, gdy przyjdzie ochota wsiadam w busa i po godzinie mogę oddychać krakowskim... (hmm, chciałam napisać powietrzem, ale  to by już była przesada) no, tym czymś, czym się w Krakowie oddycha ;)
Jeśli jesteśmy w Krakowie po raz pierwszy to po prostu MUSIMY przespacerować się na Rynek, który jest sercem miasta. A jeśli w wyprawie towarzyszą nam dzieci to koniecznie powinniśmy się zaopatrzyć w książeczkę "Krakowski rynek dla chłopców i dziewczynek", której autorem jest Michał Rusinek.

Krakowianie, a sądzę, że nie tylko oni, kojarzą pana Michała jako wieloletniego sekretarza Wisławy Szymborskiej, który po śmierci poetki stanął na czele fundacji jej imienia. Ale to tylko część prawdy o nim - Michał Rusinek to człowiek niezwykle zajęty - wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest tłumaczem, pisze książki dla dorosłych oraz dla dzieci. 

"Krakowski rynek" to zbiorek wierszyków i fraszek dotyczących najważniejszego krakowskiego placu i tego co na nim możemy znaleźć. A więc będą tu Sukiennice, Wieża Ratuszowa, Kościół św. Wojciecha i licznie zgromadzone na rynku kawiarnie. Autor poprowadzi nas pod pomnik Adama Mickiewicza i na ławeczkę Piotra Skrzyneckiego, zachęci do zrobienia zakupów u kwiaciarek, przejażdżki dorożką i karmienia gołębi. Na rynku wysłuchamy na żywo hejnału, który znamy z radia, zjemy pysznego obwarzanka, spotkamy licznych malarzy, a także (o ile trafimy tam w oktawę Bożego Ciała)  Lajkonika, który uderzy nas swoją buławą, co ponoć przynosi szczęście. A wszystko to podane w żartobliwej formie i piękną literacką polszczyzną.

Parę słów należy się również warstwie wizualnej książeczki, której autorką jest Iwona Cicha. Ilustracje są ciekawe, trochę jakby dziecinne, pięknie komponują się z tekstem i przyciągają wzrok żywymi kolorami. I nawet pomimo prostej, oszczędnej formy bez problemu rozpoznać można charakterystyczne krakowskie przyrynkowe budynki.

Książeczka przeznaczona jest moim zdanie dla dzieci w wieku 5-8 lat, aczkolwiek Piotrek, pomimo poważnego wieku prawie 10 lat, świetnie się bawił przy jej lekturze. No, ale Piotrek krakowski rynek zna niemal jak własne podwórko :) 

Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka"

Za książkę dziękujemy Wydawnictwu Literatura


poniedziałek, 12 stycznia 2015

Urodzinowo :)

Stało się :)
Lektury kończą dzisiaj cztery lata, żegnają grupę maluchów i awansują do średniaków (mam nadzieję, że te średniaki będą dotyczyć wieku a nie zawartości...). Na wszystkich gości czekają zastawione stoły:
taki tradycyjny,

taki bardziej egzotyczny,

znajdzie się coś dla mięsożerców,

jest też coś dla wegetarian,

tutaj coś na ochłodę

a tu coś na rozgrzewkę :)


A zamiast tortu kilka książek, które trafiły do mnie w ubiegłym roku i którymi chciałabym się podzielić - podpis zlinkowany jest do opinii na ich temat - pierwsze trzy do moich wpisów, natomiast czwarta książka, która trafiła do mnie przez jakąś gigantyczną pomyłkę (bo nie czytuję poradników...) podpięta jest do opinii ze znajomego bloga :) 











Co trzeba zrobić, żeby stać się właścicielem którejś z tych pozycji?

Regulamin konkursu:
  1. Konkurs organizuję ja, czyli właścicielka bloga "Lektury wiejskiej nauczycielki"
  2. Wszystkie książki pochodzą z mojego prywatnego księgozbioru.
  3. Konkurs trwa od 12.01. do 25.01.2015 r.
  4. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone do 28.01.2015 r.
  5. Odpowiedź na pytanie, informację o wybranej nagrodzie oraz adres mailowy należy zostawić pod tym postem.
  6. Będę wdzięczna za zamieszczenie informacji o konkursie na Waszych blogach, aczkolwiek nie jest to w żadnym razie warunek udziału.
  7. Wybór zwycięzcy będzie zależał od szczęśliwej ręki mojej prywatnej losowarki, czyli Piotrka.
  8. Ze zwycięzcą skontaktuję się drogą mailową, celem uzyskania danych adresowych potrzebnych do wysyłki książek.
  9. Pytanie konkursowe brzmi: Za co lubisz/nie lubisz blog "Lektury wiejskiej nauczycielki"? (jeden warunek - bez inwektyw proszę)


niedziela, 11 stycznia 2015

Genialna hochsztaplerka

Jesienią 1845 roku pojawiła się w Paryżu pewna kobieta. Głosiła, że nazywa się Makryna Mieczysławska i była przeoryszą  zlikwidowanego przez władze rosyjskie klasztoru bazylianek w Mińsku. Matka Makryna twierdziła, że za odmowę przyjęcia prawosławia tak ona, jak i pozostałe siostry były przez wiele lat więzione, zmuszane do ciężkiej pracy i torturowane, tak, że większość z nich zmarła w niewoli lub została na stałe okaleczona. Makrynie udało się w końcu uciec z niewoli i dotrzeć do Poznania. Stamtąd już bez większych problemów dotarła do stolicy Francji, gdzie stała się ulubienicą polskiej emigracji, a jej opowieści o mękach przeżytych w obronie wiary poruszyły nie tylko jej rodaków, ale również francuską opinię publiczną. Wkrótce Makryna udała się do Rzymu, gdzie spotkał się z nią papież Grzegorz XVI. Mieczysławska została już w Wiecznym Mieście, stanęła na czele nowo utworzonego zakonu i do końca swych dni (zmarła w 1869 roku) cieszyła się dużą popularnością.
Jeszcze za życia Makryny trafiali się wątpiący w jej historię, tym bardziej, że władze carskie kilkakrotnie starały się przekonać, że jest zwykłą oszustką, a jej opowieści są wyssane z palca. Jednak dopiero kilkadziesiąt lat później, w roku 1923, ks. Jan Urban, w oparciu o liczne źródła historyczne zdemaskował Makrynę Mieczysławską jako oszustkę.

Jacek Dehnel to jeden z popularniejszych współczesnych polskich autorów. W jego dorobku znajdziemy powieści, opowiadania, felietony i utwory poetyckie, a także przekłady (m.in. "Wielkiego Gatsby'ego" F.S. Fitzgeralda). Jego utwory są tłumaczone na wiele języków, a sam autor jest laureatem licznych nagród i wyróżnień przyznawanych za twórczość literacką.
Niestety, moja znajomość twórczości Jacka Dehnela nie jest zbyt imponująca - jak dotąd przeczytałam jedynie "Lalę". Książką byłam zachwycona, więc kiedy nadarzyła się okazja poznać najnowszą powieść, czyli "Matkę Makrynę" nie wahałam się ani chwili.

Narracja prowadzona jest dwutorowo: opowieść Makryny, którą wzruszała Polaków na emigracji przeplata się z "prawdziwą" historią Ireny Wińczowej, kobiety, która podawała się za prześladowaną bazyliankę. 
Od razu powiem, że o Makrynie Mieczysławskiej i jej opowieści słyszałam już wcześniej (w końcu studiowałam historię), chociaż dokładnych szczegółów martyrologii mińskich bazylianek nie znałam. Tak więc ta część książki, chociaż czytana z zainteresowaniem, nie wniosła wiele nowego do mojej wiedzy na temat Makryny (no może poza opisem tortur stosowanych wobec mniszek). O wiele bardziej zainteresowana byłam jej drugim obliczem czyli Wińczową.
Że Irena jest oszustką dowiadujemy się od niej samej niemal na początku powieści. Oto wdowa po rosyjskim oficerze, alkoholiku i brutalu, najprawdopodobniej żydówka, zostaje bez środków do życia. Przypadkiem poznaje siostrę bazyliankę, która po likwidacji swego rodzimego klasztoru zatrzymuje się u wileńskich bernardynek i od niej słyszy co nieco na temat losu członkiń jej zgromadzenia. Kiedy musi opuścić Wilno i wręcz żebrać aby przeżyć, zaczyna się podawać za mniszkę, która cudem uciekła z rosyjskiej kaźni. Jej opowieści wzruszają słuchaczy, otwierają nie tylko serca ale i mieszki, tyle, że prawda szybko wychodzi na jaw. Rzekoma Makryna musi opuścić rodzinne strony, bo im dalej od Wilna i Mińska, tym mniejsza możliwość, że oszustwo wyjdzie na jaw. I tak trafia na paryskie salony...

W powieści Dehnela spotkamy wiele osób znanych z kart naszej historii: począwszy od twórców kultury - Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, poprzez księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i jego otoczenie związane z Hotelem Lambert, na księdzu Aleksandrze Jełowieckim i innych duchownych kończąc. Wszyscy oni dali się omotać sprytnej oszustce, co może świadczyć o jej charyzmie i pewnej inteligencji - w jej historię uwierzyli ludzie wykształceni, kulturalni i inteligentni. Owszem, Makryna trafiła ze swoją historią na niezwykle podatny grunt - kilka lat wcześniej upadło powstanie listopadowe, w kraju szerzą się represje, a emigranci starają się przekonać świat o rosyjskim okrucieństwie wobec Polaków, jednak to nie do końca tłumaczy fenomen fałszywej zakonnicy.

Dehnel świetnie kreuje swoją bohaterkę - możemy obserwować jakiej metamorfozie podlega Irena/Makryna od rozpaczy i desperacji, poprzez bezczelne kłamstwo i fałszywą pobożność aż do genialnej mistyfikacji, w którą chyba w końcu sama uwierzyła. Można mieć o niej różne zdanie, można jej współczuć, można się na nią oburzać, ale jednego nie można jej odmówić - niesamowitego wręcz opanowania i żelaznej konsekwencji w budowaniu własnego wizerunku.

Na koniec należy jeszcze wspomnieć o języku powieści. Ponieważ narratorką jest sama Makryna, siłą rzeczy wysławia się w polszczyźnie rodem z XIX wieku a jej wypowiedzi pełne są określeń pochodzących z gwary litewskiej. (Od razu uspokoję, że do tekstu dodany jest słowniczek, więc bez problemu można zrozumieć o co chodzi). 

Jacek Dehnel po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem słowa. A ja po raz kolejny przeczytałam genialną powieść, która wyszła spod jego ręki.
Zdecydowanie polecam. 

czwartek, 8 stycznia 2015

Przeczytane <=> obejrzane : Hobbit

Zdarzyło się to wiele lat temu.
Był początek maja 1988 roku i jak wielu moich rówieśników zaczęłam gorączkowe przygotowania do matury. Pewnego wieczoru, kiedy siedziałam obłożona książkami i zastanawiałam się czy powtarzać polski, rosyjski, historię czy może propedeutykę (jako uczennica klasy o profilu klasycznym nie zdawałam matematyki), do mojego internatowego pokoju zajrzał kolega i przedstawił mi propozycję nie do odrzucenia. Miał oto do pożyczenia na kilka dni świetną książkę - po prawdzie nigdy o tym "Władcy Pierścieni" nie słyszałam, ale wszystko było lepsze niż walka z podręcznikami...
I tak, zamiast kuć wiedzę zanurzyłam się w świat tolkienowskiego Śródziemia, poznanie przygód Froda i spółki zajęło mi 5 dni i tyleż zarwanych nocy, na pisemną maturę poszłam zielona jak szczypiorek na wiosnę, ale ponieważ Bóg czuwa nad dziećmi i wariatami, nawet nieźle mi te egzaminy poszły.

Kilka lat później przeczytałam "Hobbita" - sympatyczna lektura, ale nie porwała mnie tak jak "Władca". Próbowałam też ogarnąć "Silmarillion", ale temu już nie dałam rady. Tak przy okazji - ostatnio rozmawiałam o tej książce z moim siostrzeńcem, który skwitował ją tak: "Ciocia, to tak jakbyś chciała encyklopedię przeczytać." Coś w tym jest, aczkolwiek nie tracę nadziei, że jednak uda mi się przez ten "Silmarillion"przebrnąć.
Obejrzałam oczywiście ekranizację "Władcy Pierścieni" i zachwyciłam się po raz kolejny. Jednak, kiedy kilka lat temu świat obiegła wieść, że Peter Jackson będzie ekranizował "Hobbita" i planowane są dwie części (które później rozrosły się do trzech) to nieco mnie to zdziwiło. Jak z niewielkiej objętościowo i średnio przeładowanej akcją książki wycisnąć kilka godzin filmu?

Okazuje się, że można. Co więcej, osoby, które nie znają literackiego pierwowzoru twierdzą, że film trzyma w napięciu, jest ciekawy, sprawnie zrobiony, chociaż momentami przesadzono jeśli chodzi o efekty specjalne. Ja akurat wiedziałam "jak się skończy", ale to w żadnym wypadku nie przeszkadzało śledzić z zaciekawieniem tego co się działo na ekranie.

Tak się szczęśliwie złożyło, że miałam możliwość w przeciągu kilku dni przypomnieć sobie "Niezwykłą podróż" i "Pustkowie Smauga"oraz obejrzeć ostatnią część trylogii czyli "Bitwę Pięciu Armii", więc potraktuję te trzy filmy jako jedną całość. Historia grupy krasnoludów, które chcą odzyskać swoją ojczyznę zagarniętą przez okrutnego smoka jest raczej znana, więc nie będę się rozwodzić nad szczegółami fabuły, natomiast chciałam napisać słów kilka na temat samego filmu i jego twórców.
Po pierwsze aktorzy - Richard Armitage jako Thorin i Martin Freeman jako Bilbo to obsadowy strzał w dziesiątkę.
Armitage podobał mi się od samego początku, ale uważam, że na wyżyny wspiął się w ostatniej części - jego bohater jest coraz bardziej uzależniony od złota, niesprawiedliwy, a momentami nawet okrutny wobec swoich towarzyszy, ale równocześnie ma w sobie jeszcze iskierkę dawnego Thorina, dla którego honor i przyjaźń były najważniejsze.
Z kolei Bilbo właściwie cały czas wygląda jakby był z całkiem innej bajki - idzie na wyprawę z krasnoludami, pomaga im, zdarza się, że ratuje niektórym skórę, ale mimo wszystko jest obok. Freeman genialnie ukazał jego ewolucję z lubiącego dobrze zjeść, unikającego życiowych wstrząsów domatora w poszukiwacza przygód, który dla przyjaciół gotów jest do bohaterskich czynów. Który dla ratowania Thorina jest gotów narazić się nawet na jego gniew i odrzucenie. Bilbo walczy po stronie krasnoludów, ale pozostaje sobą - hobbitem, który źle się czuje z bronią w ręku, który tęskni za domem, dla którego złoto nigdy nie będzie ważniejsze od przyjaciela.

W ostatniej części do tej świetnej dwójki dołączył jeszcze jeden aktor - Lee Pace. Jego Thranduil jest kwintesencją elfa - wyniosły, zimny, pozbawiony uczuć (chciałam napisać "pozbawiony ludzkich uczuć", ale to przecież elf a nie człowiek...), ma za nic problemy innych. Krasnoludów nienawidzi niemal na równi z orkami, a ludźmi gardzi - owszem przywozi im jedzenie, ale przecież nie za darmo. Thranduilowi są potrzebni sprzymierzeńcy do ostatecznego starcia z Thorinem. Rzadko się zdarza, żeby tak antypatyczna postać budziła we mnie podziw. A jednak ;)

W filmie Jacksona oprócz postaci znanych z "Władcy Pierścieni", które faktycznie występowały w "Hobbicie" czyli Golluma, Elronda i Gandalfa, pojawiają się jeszcze inni bohaterowie - Galadriela, Saruman, Legolas. Ortodoksyjni wielbiciele prozy Tolkiena bardzo krytykują ten zabieg, ale moim zdaniem jest to świetne nawiązanie do "Władcy", taka zapowiedź tego, co w Śródziemiu wydarzy się za 60 lat. A jeśli obejrzymy film kilka razy, to takich nawiązań zauważymy jeszcze więcej - uwielbiam scenę kiedy Legolas ogląda medalion należący do Gloina, w którym ten ostatni ma portret swojego synka Gimliego.

Morze atramentu rozlało się na okoliczność postaci Tauriel i jej "romansu" z Kilim. Cóż, w powieści nie ma żadnych kobiet, ale świat filmu rządzi się swoimi prawami i czymś dziewczyny do kina przyciągnąć trzeba. A co się sprzedaje lepiej niż związek, które nie ma prawa się zrealizować? I tak mamy przystojnego krasnoluda i uczuciową elfkę, którzy wprowadzają do baśniowego świata nieco romantyzmu. Mnie jakoś specjalnie nie przeszkadza, tym bardziej, że summa summarum wątek Kiliego kończy się tak jak w książce. A to jest najważniejsze.

Tym co może razić w "Hobbicie" jest przeładowanie efektami komputerowymi - walka Barda ze Smaugiem na szczycie drewnianej wieży, Legolas kpiący sobie w żywe oczy z grawitacji, olbrzymy w czasie bitwy czy to "coś' co wygryzało tunele w górach (wyglądało jak czerwie z "Diuny") to, mówiąc delikatnie, przesada. Aczkolwiek zsynchronizowane ruchy elfiego wojska wyglądają bardzo efektownie.

Nie można też zapomnieć o cudnej urody plenerach. Nowa Zelandia po raz kolejny pokazała swoje niezwykłe baśniowe oblicze i chociażby dla niej warto film zobaczyć.

Podsumowując ten nieco przydługi wywód - "Hobbit" mi się podobał, choć nie wszystkie filmy tak samo. Zdecydowanie najlepsza była pierwsza część, natomiast druga i trzecia porównywalne, chociaż momentami przegadane, a przez to słabsze. Nie wiem, czy nie lepiej było poprzestać na dwóch filmach (jak planowano początkowo), a nie rozciągać na siłę. Nie sądzę żeby film stracił na wartości gdyby bitwa była nieco krótsza...
Jest jednak rzecz, która zdecydowanie mi się nie podobała - zakończenie. Tzn. było niby zgodne z pierwowzorem: kto miał zginąć ten zginął, kto miał przeżyć przeżył, ale... Kto czytał ten wie o co mi chodzi. Kto nie czytał niech doczyta ;) I jeszcze to pożegnanie Bilba z krasnoludami - też do kitu.

Co nie zmienia faktu, że do filmu jeszcze pewnie niejeden raz powrócę.


wtorek, 6 stycznia 2015

Wojna o Krym, czyli ostatnia odsłona przygód byłego analityka CIA

Kiedy Tom Clancy debiutował w 1984 roku powieścią "Polowanie na Czerwony Październik", to chyba nawet jemu samemu się nie śniło, że oto powołał do życia legendę. Ów debiut szybko stał się światowym bestsellerem, a kiedy sześć lat później John McTiernan przeniósł go na ekran, obsadzając w głównej roli, Jacka Ryana, jednego z najprzystojniejszych ówczesnych aktorów czyli Aleca Baldwina, to o młodym analityku CIA usłyszeli nawet ci, którzy z założenia po powieści sensacyjne nie sięgają.
Przez kolejne lata spod ręki Clancy'ego wyszło jeszcze 15 książek z Jackiem Ryanem, który w międzyczasie awansował na zastępcę dyrektora CIA, po wypadku odszedł ze służby, wykładał historię w Akademii Marynarki Wojennej, następnie wrócił do polityki jako doradca prezydenta ds. Bezpieczeństwa Narodowego, za zasługi w czasie konfliktu z Japonią mianowany został wiceprezydentem, a wreszcie staje na czele państwa po tragicznej śmierci urzędującego prezydenta.
Większość powieści z cyklu o Jacku Ryanie Clancy napisał sam, jednak trzy ostatnie książki powstały w duecie z Markiem Greaney'em. Ostatnia z nich nosząca tytuł "Zwierzchnik" wyszła w grudniu 2013 roku, już po śmierci autora, a w listopadzie 2014 roku trafiła do polskich księgarń.

Osią książki jest konflikt pomiędzy Rosją a Ukrainą o Półwysep Krymski. (Swoją droga Clancy, gdyby nie był tak dobrym pisarzem, mógłby zarabiać jako wróżka...). 
Walerij Wołodin, prezydent Rosji dąży do odbudowania Związku Radzieckiego i połączenia w jeden organizm dawnych republik radzieckich. Atakuje Estonię, jednak interwencja sił NATO uniemożliwia zajęcie nadbałtyckiego państwa. Kolejnym celem staje się Ukraina, a przede wszystkim Krym i dostęp do Morza Czarnego. W obliczu zbliżającej się wojny Amerykanie muszą ewakuować z zagrożonych terenów swoich obywateli, głównie pracowników CIA, równocześnie poszukując ludzi stojących za otruciem rosyjskiego dysydenta i bliskiego przyjaciela prezydenta Ryana. 

W tym czasie syn prezydenta, Jack Junior pracuje jako analityk w londyńskiej firmie zajmującej się międzynarodowymi finansami. Jedna ze spraw, którą się zajmuje dotyczy przejęcia przez Gazprom należącej do angielskiego miliardera firmy wydobywczej. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że za Gazpromem stoją wysoko postawieni Rosjanie, może nawet sam prezydent Wołodin.

Okazuje się, że rozwiązania współczesnych konfliktów należy szukać w przeszłości. Trzydzieści lat wcześniej Jack Ryan badając okoliczności śmierci oficera operacyjnego natrafił na aferę finansową dotyczącą tajnych kont KGB oraz na trop tajnego zabójcy o pseudonimie "Zenit". Po latach sprawa powraca, a ustalenie tożsamości "Zenita" może mieć decydujący wpływ na utrzymanie pokoju na świecie...

Tom Clancy nie bez powodu uznawany jest za mistrza powieści sensacyjnej. Jego książki charakteryzuje niezwykła dbałość o szczegóły, tak jeśli chodzi o fabułę, jak i o "zaplecze techniczne", z którego korzystają bohaterowie. Czytelnik znajdzie w jego książkach dokładny opis broni, pojazdów i samolotów bojowych podany w ten sposób, że nawet laik go zrozumie. Autor opisuje tez ze szczegółami sposób działania rozmaitych oddziałów bojowych, morderczy cykl treningowy i drobiazgowe planowanie akcji - te wszystkie szczegóły mają wpływ na ostateczne powodzenie akcji. I co ważne, robi to tak, że czyta się te opisy z autentyczną ciekawością.

Ważną sprawą jest też konstrukcja głównych bohaterów, zarówno tych, którzy występują w kilku częściach cyklu, jak i tych epizodycznych. Różnorodność typów, charakterów, nawet rodzaju poczucia humoru sprawia, że szybko stają się bliscy czytelnikowi, który będzie im kibicował w czasie akcji. Oczywiście "dobrzy" nie maja patentu na zwycięstwo, zdarzają im się pomyłki, ale w ogólnym rozrachunku... 

Ponieważ książka stanowi kolejny tom cyklu, to siłą rzeczy nawiązuje do poprzednich tomów i dobrze byłoby znać jej poprzedniczki. Aczkolwiek bez większego problemu można ją czytać osobno, bo nawet jeśli są wspominane wcześniejsze wydarzenia to zawsze jest kilka słów wyjaśnienia.

niedziela, 4 stycznia 2015

Wejść na Dach Świata

Mount Everest, Czomolungma, Sagarmatha, Góra Gór, Trzeci Biegun, Dach Świata - najwyższy szczyt na Ziemi (8848 m n.p.m.), marzenie i cel życia setek himalaistów, ale również amatorów, którzy mając w sobie wiele samozaparcia (a w kieszeni bardzo zasobny portfel) podejmują trud i ogromne ryzyko przy próbie jego zdobycia...
Polacy zapisali się na stałe w historii wejść na Everest - do 2006 roku zdobyło go 14 naszych rodaków, w tym Wanda Rutkowska, która weszła na  niego jako pierwsza Europejka oraz Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki którzy dokonali pierwszego zimowego wejścia na szczyt.
Wiosną 2006 roku ruszyła kolejna polska wyprawa w Himalaje, w skład której weszła Martyna Wojciechowska, która swoje przeżycia i obserwacje z tej wyprawy zawarła w książce "Przesunąć horyzont".

Jak to się stało, że popularna dziennikarka i prezenterka telewizyjna, znana z takich programów jak "Big Brother", "Dzieciaki z klasą", "Automaniak" czy "Misja Martyna" porywa sie na tak ekstremalną wyprawę? Czy to kolejny stopień w karierze zawodowej, poszukiwanie adrenaliny, sposób na promocję własnej osoby? A może kaprys gwiazdy, której uderza do głowy woda sodowa, do tego stopnia, że chce zdobyć coś, co udało się nielicznym? I czy amatorka jeśli chodzi o wspinanie się w wysokich górach da sobie radę w Himalajach? Czy nie będzie tylko ciężarem dla bardziej doświadczonych członków wyprawy?
Na te i jeszcze inne pytania i wątpliwości znajdziecie odpowiedź w "Przesunąć horyzont". Książka powstała na podstawie dziennika Martyny, więc znajdziecie w niej autentyczne emocje, opisy poszczególnych etapów trwającej półtora miesiąca wyprawy, chwile euforii i wątpliwości, które targały autorką, jej zmaganie się z własnymi ograniczeniami i słabością. Bo dopiero w sytuacjach ekstremalnych dowiadujemy się prawdy o sobie. Bycie osobą publiczną  nie pomaga w chwilach słabości, kiedy płucom brakuje tlenu, mózg funkcjonuje na zwolnionych obrotach, a postawienie kolejnego kroku stanowi niewyobrażalny wysiłek. Góry uczą człowieka ogromnej pokory, a mieszkanie przez kilka tygodni z inną osobą w niewielkim namiociku odziera z jakiejkolwiek intymności...

Martyna weszła na Everest, sprawdziła się, przesunęła swój horyzont. Prawdą jest, że miała przy tym ogromne szczęście, bowiem wielu wspinaczy nigdy nie wraca z gór (w czasie pobytu polskiej ekipy w Himalajach zginął wspinacz z Czech), inni wracają poturbowani i chorzy, a sporej grupie, pomimo ogromnego wysiłku, nie udaje się zdobyć szczytu. Ale nawet największy fart nie pomógłby, gdyby nie ciężka praca i wiara w końcowy sukces.

Warto przeczytać tę książkę. I może warto pomyśleć o przesunięciu własnego horyzontu?

PS. W książce jest masa przepięknej urody zdjęć :) 

piątek, 2 stycznia 2015

Leśna agencja detektywistyczna

Moje dziecko od dłuższego czasu ma jasno sprecyzowane plany na przyszłość. Otóż Piotrek postanowił zostać leśniczym. Ma na to oczywiście wpływ fakt, że tato pracuje w Zakładzie Usług Leśnych, a dziadkowie mieszkają niemal w lesie - od najmłodszych lat Piotrek do owego lasu uczęszczał, zbierał z babcią poziomki i maliny, uwielbia chodzić na grzyby (ze wstydem przyznaję, że jest o niebo lepszym zbieraczem niż ja), a z większością okolicznych leśniczych jest sprzyjaźniony bardzo. Co za tym idzie interesuje się przyrodą i większość jego księgozbioru stanowią książki o tej właśnie tematyce. O ile nie ma większego problemu ze zdobyciem ciekawie zrobionych albumów czy książek popularnonaukowych (oczywiście na poziomie dziesięciolatka) o tyle z beletrystyką jest już gorzej. Na szczęście jakiś czas temu trafiliśmy na dwie książki autorstwa Pawła Wakuły - "O czym szumi las" i "Na tropie sześcioptaka", których akcja toczy się w leśnictwie Klechdy, zamieszkałym przez rozmaite zwierzęta oraz kilka baśniowych stworów. Lektura tych książek bardzo przypadła nam do gustu, a kiedy dowiedzieliśmy się, że istnieje jeszcze jedna (chronologicznie pierwsza) część leśnej serii zapragnęliśmy ją mieć. Niestety, rzecz była nie do zdobycia... Na szczęście Wydawnictwo Literatura zdecydowało się na drugie wydanie i tak oto pod choinką Piotrek znalazł tomik pt. "Co w trawie piszczy".

Głównymi bohaterami książeczki jest para przyjaciół - skrzat Maurycy i szczurek Ogryzek, którzy mieszkają w domku na Malinowej Polanie. Poznajemy ich pewnej szczególnej czerwcowej nocy - wszyscy mieszkańcy lasu wpatrują się w niebo i czekają na spadające gwiazdy, aby wypowiedzieć swoje Wielkie Doroczne Życzenie. Ogryzek jest niepoprawnym żarłokiem, więc marzy o wielkiej górze frytek polanych keczupem. Natomiast Maurycy chciałby nowe buty albo maszynę do robienia błyskawic, ale kiedy zauważa spadającą gwiazdę prosi, aby nadchodzące lato było inne niż zwykle.
Życzenie Maurycego spełnia się niemal błyskawicznie - na łące ląduje kosmita, któremu skończyło się paliwo w rakiecie... Skrzat i szczurek podejmują się znalezienia tajemniczej brombuli, dzięki której Ufoludek będzie mógł wrócić do domu, a kiedy udaje im się rozwiązać to zadanie wpadają na pomysł założenia agencji detektywistycznej specjalizującej się w sprawach trudnych i niezwykłych. Szybko się okazuje, że tego typu placówka jest w lesie bardzo potrzebna, a domorośli detektywi mają pełne ręce roboty.

W książce spotkaliśmy większość postaci, które znaliśmy ze wspomnianych wyżej książek, a więc borsuka Teofila, niedźwiedzia brutalnego Leona, zająca Karola czy lisa Ambrożego. Ale to nie wszyscy mieszkańcy Doliny Bagiennej Trawy. Paweł Wakuła zapełnił swój las postaciami z polskiego folkloru - znajdziemy tu utopce, dziwożony, rusałki, latawice, wilkołaki a nawet boboka (tak przy okazji - wreszcie wiem o co chodziło, kiedy wiele lat temu dorośli straszyli małą Anię, że przyjdzie bobo i ją porwie...).
Lektura tej książki to świetna zabawa - postaci, nawet te "straszne" okazują się być sympatyczne i dają się lubić. Główni bohaterowie skonstruowani są na zasadzie kontrastu - poukładany, konkretny Maurycy i niezdyscyplinowany Ogryzek wzajemnie się uzupełniają, a co najważniejsze są dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi i zawsze mogą na siebie liczyć. 

Dodam jeszcze, że książka "Co w trawie piszczy" została wyróżniona w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, który promuje utwory o wysokim poziomie artystycznym, ale również etycznym, które można z pełnym przekonaniem polecać do czytania dzieciom i młodzieży.

I my również polecamy :)

PS.  My czytaliśmy tę książkę na końcu - nie robi to zbyt wielkiej różnicy w odbiorze. Ale jeśli będziecie mieli możliwość, to radzę przeczytać w kolejności chronologicznej, bo wtedy pewne wątki będą lepiej zrozumiałe :)

Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka"