niedziela, 30 listopada 2014

Takie małe expose

Na internetach od jakiegoś czasu wałkowany jest temat blogerów książkowych, ich wpływu na postrzeganie literatury przez szerokie grono czytelników, rzeczywistego wpływu na kształtowanie literackich gustów społeczeństwa oraz, a może przede wszystkim, jakości tworzonych przez nich (znaczy tych blogerów) tekstów. W temacie wypowiadają się tak sami blogerzy, jak i autorzy i, co mnie osobiście bardzo razi, ci ostatni są coraz bardziej agresywni. I nie chodzi mi tu wcale o Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Czytając niektóre z tych wypowiedzi (czy to na blogach, czy na FB) dochodzę do wniosku, że nam blogerom przydałoby się nieco więcej dystansu do siebie, ale i autorom takoż... 
Każdy, kto coś tam gdzieś tam publikuje MUSI się liczyć z tym, że nie wszystkim się to spodoba. I albo mamy skórę jak hipopotam i wszystko się od niej odbija a my robimy swoje, albo rezygnujemy z literatury (czy jakiejś innej twórczości - bo to samo jest z filmem, muzyką, itd.) i zabieramy się za uprawę kapusty albo inszej rzodkiewki. 



Kilka dni temu w Tramwaju ukazała się notka (moim zdaniem żartobliwa, ale może ja mam jakieś zwichrowane poczucie humoru) na temat tych autorów, którzy potrafią przyjąć "na klatę" krytykę swojej twórczości. Na reakcję nie trzeba było długo czekać - na FB zawrzało, autorzy podnieśli larum, że jak można coś takiego, że blogerom się w głowach przewraca, że autor postu to sfrustrowany blogerzyna z jakiegoś marnego blogaska... A i jeszcze, że na blogach nie ma profesjonalnych recenzji.

No i chyba tu jest przysłowiowy pies pogrzebany - my blogerzy (poza nielicznymi wyjątkami) nie piszemy recenzji sensu stricto. My piszemy subiektywne opinie. I tyle. A jeśli to moja opinia to proszę darować, ale mam prawo napisać, że książka mi się niespecjalnie podobała, że główna bohaterka to wredna jędza, a główny bohater jest maminsynkiem i pantoflarzem. Jakby do kogoś to jeszcze nie dotarło, to w Polsce od dosyć długiego czasu mamy ponoć demokrację, a co za tym idzie wolność słowa... Wolno mi krytykować książkę czy jej fabułę, wolno autorowi krytykować niepochlebną opinię  na blogu, ale, do licha, na tym koniec. Niedopuszczalne jest atakowanie (bywa, że wulgarne) stojącego za takim tekstem człowieka. 

A potem ktoś się dziwi, że blogerzy nie piszą o książkach współczesnych polskich autorów. A po co mamy pisać? Ja osobiście nie jestem masochistką i nie mam zamiaru wystawiać się na ataki jakiegoś sfrustrowanego autora. Aczkolwiek ja akurat sporo o polskiej piszę, chociaż raczej omijam beletrystykę.

I pomimo nagonki na blogerów dalej pisać będę te swoje nieprofesjonalne opinie :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Krakusy z wizytą u Ślązaków, czyli byłam na Targach Książki w Katowicach

Większość zainteresowanych już o tym pisała, ale z kronikarskiego obowiązku i ja się wypowiem - oto moja wizja Targów Książki w Katowicach.

Po pierwsze to dziękuję Jankowi, bo gdyby nie on, to raczej stolicy Górnego Śląska bym nie wizytowała. A szkoda by było...

Wyruszyliśmy sobotnim, zachmurzonym rankiem z Krakowa. Ja pełna entuzjazmu - bo Targi, bo blogerzy, bo książki, bo Katowice (byłam tam jak dotąd tylko raz w życiu, ale za to owocnie - zdałam w Katowicach prawo jazdy...), bo Spodek - no same atrakcje. Oisaj jakoś specjalnie nie gasił mojego entuzjazmu, aczkolwiek nie ukrywał, że Katowice to jednak nie Kraków. 
Po kilkudziesięciu minutach i dwóch punktach poboru opłat na autostradzie dojeżdżamy do Katowic i zastanawiamy się czy uda sie znaleźć jakieś miejsce parkingowe w miarę blisko Spodka. Nie wierzymy własnemu szczęściu, kiedy okazuje się, że bez problemu możemy się zatrzymać tuż przed wejściem... I już to powinno nas zastanowić, ale jakoś nie zastanowiło.
Wchodzimy. Wewnątrz kilka osób, kasa, szatnia (maleńka, tak na oko 100 wieszaczków) i brak jakiegokolwiek oznaczenia gdzie mają się zgłaszać blogerzy. Stojąca nieopodal dziewczyna (później okaże się, że to Ania) uśmiecha się sympatycznie i pyta czy ja to ja (o Matko, moja sława mnie przerasta...), a kiedy potwierdzam swoje dane personalne kieruje mnie do boksu gdzie króluje pani z laptopem - podaję imię i nazwisko, pani sprawdza czy jestem na liście zgłoszeń i dostaję bilecik. Ojsaj takoż. W porównaniu z Krakowem to wypada na plus - nie trzeba było nic drukować, ani wypełniać jakichś bzdurnych papierków przy kasie.

Prezenty, prezenciki...
W holu spotykamy Agatę Adelajdę - ona i Ojsaj licytują się koszulkami z adresami blogów, a ja podejmuję mocne postanowienie dorobienia się takiej eleganckiej reklamowej szaty przed przyszłorocznymi TK w Krakowie. Wybija 10.00 i panowie ochroniarze wpuszczają nas na teren Targów - rzucają się w oczy stoiska antykwariatów, ale my szukamy sali w której mają się odbywać panele dla blogerów. Spotykamy Silaqui i już razem wędrujemy do sali nr 1. A tam... Ktrya, Sardegna, Agnes, Archer, które witają nas gromkimi okrzykami - czuję się jak celebrytka jakaś. Wspaniale zobaczyć znajome twarze, ale i te nieznajome też :) Zresztą szybko przestają być nieznajome - na wejściu dostajemy identyfikatory które wypełniamy i już wiadomo kto jest kim. To też wielki plus, a chyba nie wymagało jakiegoś ogromnego zachodu -  tak myślę, że gdyby w Krakowie zamiast lizaka dać blogerom taki identyfikator to miałoby to dużo większy sens.

Rozpoczyna się pierwszy panel, który prowadzi Marta (Archer), a dotyczy zagadnienia "Czy na blogach książkowych chcemy czytać tylko o książkach?". Opinie są różne i zdania podzielone - wychodzi na to, że po części jestem parentingowa, bo zdarza mi się coś o dzieciu własnym (lub o tych szkolnych) od czasu do czasu napisać ;) Należy podkreślić, że dyskusja przebiega w miłej atmosferze, nie skaczemy sobie do gardeł, nie przekrzykujemy się i co najważniejsze, nikt nie próbuje narzucić innym swojej wizji blogowania. Super :)

Spotkanie potargowe - lewa część stołu,
 gdzie króluje Mała Ruda :)
W przerwie pomiędzy panelami idziemy do hali targowej i tu konsternacja... O tym, ze narty i buty do nich zajmują dużą część miejsca pisali już wszyscy przede mną, więc nie będę się nad tematem rozwodzić. O tym, że dużo rękodzieła (niektóre okołoksiążkowe, ale część zupełnie od czapy...) też już pisano. Niestety, co dla mnie szczególnie niefajne - to ubożuchna oferta książkowa... Dla dorosłych prawie nic, nieco lepiej z literaturą dziecięcą, aczkolwiek raczej dla dzieci młodszych - dla mojego dziewięciolatka nic specjalnego nie wypatrzyłam :(

Spotkanie potargowe - prawa część stołu.
Wracamy na drugi panel, który prowadzi Ilona, a rzecz dotyczyć ma komentowania na blogach. Dyskusja co chwilę zbacza na inne ścieżki (aczkolwiek też o blogowych sprawach), a Szyszka, która kiedyś zajmowała się tym zawodowo, daje kilka rad na temat jak poprawić zasięg bloga, zwiększyć jego statystyki (niektóre triki nawet ciekawe, aczkolwiek do lajkowania własnych postów nikt mnie nie przekona).

Oprócz ciekawych dyskusji ŚBK przygotowali dla nas przemiłą niespodziankę w postaci toreb z upominkami (notesy, zakładki, długopisy i książki - mnie trafił się "Piękny dzień" Elin Hilderbrand, co mnie ucieszyło, bo poprzednie spotkanie z tą autorką było bardzo udane) oraz najnowszego numeru magazynu "Książki".
Był również ciekawy konkurs, w którym, nie chwaląc się nadmiernie, udało mi się zająć zaszczytne drugie miejsce - wzbogaciłam się o powieść historyczną "Oblubienica z Azincourt" autorstwa Joanny Hickson.

Panele skończyły się przed 14-tą a blogerskie spotkanie potargowe umówione było na 17-tą. Całe trzy godziny czasu i co tu robić? Na szczęście wśród stoisk działała kawiarenka, więc w kilka osób postanowiliśmy tam posiedzieć (tyle co się nasiedziałam w czasie tych targów, to na następne dwa tygodnie mam odrobione...). Dołączyła do nas jeszcze Iza i już w mniejszym gronie dyskutujemy o aferach i skandalach, które ostatnimi czasy wstrząsały blogosferą. Przy okazji z wielką uciechą obserwujemy Oisaja, który zajął strategiczne miejsce przy kasie kawiarenki i napadał (celem zdobycia autografów) przechodzących pisarzy.

Część ŚBK nie może sobie jednak pozwolić na odpoczynek, ponieważ zorganizowali wymianę książkową, która cieszyła się ogromnym powodzeniem. Chylę czoła, bo to właśnie wasze zaangażowanie sprawiło, że impreza nie okazała się całkowitą klapą.

Spotkanie potargowe - centralna część stołu.
Czas w miłym towarzystwie mija szybko, zbliża się godzina 17.00 więc przenosimy się restauracji CityRock, gdzie przy jadle i napitku kontynuujemy blogerskie pogaduchy. Tutaj czekała na nas kolejna niespodzianka - Jan, który nie dał rady być na samych Targach zjawił się na spotkaniu z plecakiem książek - każdy mógł sobie wybrać coś dla siebie i w ten sposób wzbogaciłam się o "Wychowanie dziewcząt w Czechach" Michala Viewegha. Przy okazji - Jan zakłada antykwariat :)

Niestety wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć - opuszczamy z Oisajem przemiłe śląskie towarzystwo (jest nam przykro ich zostawiać do tego stopnia, że zapominamy o zapłaceniu rachunku...) i odjeżdżamy do domu. Ponieważ Oisaj był tak miły, że zaproponował mi odwóz do mojej rodzinnej miejscowości (nadłożył przy tym spory kawałek drogi) to z wdzięczności przez całą powrotną drogę mieliłam ozorem na zdwojonych obrotach - wcale się nie zdziwię, jeśli od tej pory będzie udawał, że mnie nie zna :(

Podsumowując - Targi jakie były to wszyscy wiedzą, ale nawet gdyby było jeszcze biedniej to dla samych Śląskich Blogerów Książkowych pojechałabym jeszcze raz. Dziękuję Kochani!

niedziela, 23 listopada 2014

Powróćmy jak za dawnych lat...

Kiedy byłam nieletnim dziewczęciem (czyli w latach 70 i 80-tych ubiegłego wieku) w niedzielne popołudnia w polskiej telewizji nadawany był program prowadzony przez Stanisława Janickiego noszący tytuł "W starym kinie". Była to jedna z moich ulubionych audycji - do dzisiaj niemal bezbłędnie rozpoznaję fragmenty przedwojennych filmów, potrafię powiedzieć kto i w jakim filmie śpiewał daną piosenkę, a filmografię Jadwigi Smosarskiej czy Eugeniusza Bodo znam lepiej niż dorobek artystyczny Kasi Cichopek i braci Mroczków razem wziętych ;)
Dlatego baaardzo mnie ucieszyła propozycja Oisaja, który bezinteresownie ofiarował mi biografię jednej z gwiazd międzywojennego kina - Teodory Oleksej, bardziej znanej jako Tola Mankiewiczówna. Autorem biografii jest Ryszard Wolański - autor wielu książek o tematyce muzycznej, twórca "Leksykonu Polskiej Muzyki Rozrywkowej" i dziennikarz muzyczny.

Tola Mankiewiczówna przyszła na świat w podłomżyńskiej wsi - jej rodzice mieli tam gospodarstwo rolne. Dzięki temu, że brat jej mamy był księdzem w jednej z warszawskich parafii mogła mała Tola, u której już w dzieciństwie zauważono, duży talent muzyczny, kształcić swój głos pod okiem wybitnej sopranistki Julii Mechówny. Jej też zawdzięczała młodziutka adeptka sztuki operowej swój debiut sceniczny - 18 grudnia 1918 roku wystąpiła na deskach Opery Krakowskiej w niewielkiej rólce w "Hrabinie" Stanisława Moniuszki.
Przez kolejne kilka lat Mankiewiczówna występuje w Operze Warszawskiej - śpiewa raczej partie drugoplanowe, ale jest zauważana (i chwalona) przez krytykę i zdobywa liczne grono wielbicieli. Ponieważ sztuka operowa przeżywa pod koniec lat dwudziestych kryzys to nic dziwnego, że artystka szuka dla siebie innej drogi - szybko staje się gwiazdą operetki, a stąd już tylko krok do rewii i kina...
Mankiewiczówna nie zagrała może w zbyt wielu produkcjach filmowych, jednak wszystkie jej filmy były, mówiąc dzisiejszym językiem, kinowymi hitami. I to nie tylko w Polsce. Jej scenicznym i filmowym partnerem był najczęściej Aleksander Żabczyński, a piosenki tego duetu zyskały sobie niezwykłą popularność. 
Wojna przerwała pasmo sukcesów artystki i chociaż udało jej się przetrwać okupację a następnie weryfikację artystów prowadzoną przez powojenną służbę bezpieczeństwa to już nigdy nie wróciła na należne jej miejsce na polskiej scenie.

Ryszard Wolański pokazuje kolejne szczeble przedwojennej kariery Mankiewiczówny, jej okupacyjną działalność (choć nie należała do organizacji konspiracyjnych, to w miarę możliwości starała się działać na rzecz kultury polskiej), wreszcie jej powojenne losy. Książka podzielona jest na rozdziały, z których każdy poświęcony jest innemu aspektowi życia artystki. Taki podział nie zawsze idzie w zgodzie z chronologią, jednak uważam, że w tym akurat wypadku działa to na korzyść i sprawia, że praca jest bardziej przejrzysta. Oprócz informacji biograficznych znajdzie tu czytelnik również omówienie najważniejszych przedstawień w których śpiewała Tola Mankiewiczówna oraz filmów w których grała. Jest również trochę ciekawostek (jak chociażby fakt, że jeden z filmów w których zagrała był zabroniony dla wojskowych), fragmentów wywiadów i dziennikarskich publikacji na jej temat. Całość okraszona jest bogatym materiałem zdjęciowym, zarówno oficjalnymi fotografiami czy fotosami z filmów, jak również zdjęciami pochodzącymi z prywatnych zbiorów. 
Całość czyta się dobrze, w czym duża zasługa stylu autora - Wolański pisze zwięźle, bez afektacji (chociaż sympatia dla bohaterki opracowania jest widoczna), skupia się na faktach i, o czym nie zawsze pamiętają twórcy biografii, nie stara się być ważniejszy od opisywanej osoby.
Dodam jeszcze, że do książki dołączona jest obszerna bibliografia a także wykaz ról operowych i operetkowych Mankiewiczówny, jej filmografia, tytuły rewii w których występowała oraz spis piosenek, które znalazły się w jej repertuarze. 

Tola Mankiewiczówna to artystka dzisiaj już niemal całkiem zapomniana. Dobrze się więc stało, że znalazł się ktoś, kto przybliżył współczesnemu czytelnikowi jej postać. Warto sięgnąć po książkę Ryszarda Wolańskiego i poznać prawdziwą gwiazdę międzywojennej sceny i ekranu.

wtorek, 18 listopada 2014

Kiszka na tropie

Londyn - z Tamizy wyłowiono nagie zwłoki dziewczyny. Tatuaż w kształcie serca z imionami Paweł i Ela wskazuje, że kobieta może być Polką. Sprawę prowadzi detektyw Natalie Kershaw - młoda policjantka, jeszcze pełna ideałów i planów naprawy świata, przy tym inteligentna i spostrzegawcza. Niestety niewiele może zdziałać - zwłoki znajdowały się w wodzie przez kilka dni, policyjny patolog nie jest w stanie stwierdzić czy to samobójstwo czy morderstwo, pewne jest jedynie to, że kobieta przed śmiercią przyjęła dużą ilość narkotyku będącego silniejszą odmianą ecstasy.
W tym samym czasie do Janusza Kiszki, Polaka od 20 lat mieszkającego w Wielkiej Brytanii zgłasza się znajomy ksiądz z prośbą o pomoc - zaginęła młoda dziewczyna, Weronika, która kilka miesięcy wcześniej przyjechała do pracy do Londynu. Janusz uważa, że w zniknięcie może być zamieszany jakiś mężczyzna, jednak pani, u której Weronika pracowała i mieszkała twierdzi, że dziewczyna nie miała chłopaka. Rozmowa z koleżanką Weroniki potwierdza przypuszczenia Janusza - dziewczyna zakochała się w niejakim Pawle Adamskim.
Szybko się okazuje, że z pozoru błaha sprawa ma drugie dno, splątane nitki prowadzą do Polski, a zaginiona dziewczyna ma wiele wspólnego z Edwardem Zamorskim, legendarnym działaczem Solidarności, który właśnie prowadzi kampanię prezydencką i jest zdecydowanym faworytem w nadchodzących wyborach...

Anya Lipska, a właściwie Alison Turner to brytyjska dziennikarka i producentka telewizyjna. Jej mąż pochodzi z Polski i to dzięki niemu i jego rodzinie zainteresowała się naszym krajem i jego historią, szczególnie tą najnowszą. Autorka mieszka aktualnie we wschodnim Londynie, gdzie znajduje się największe skupisko Polonii w Wielkiej Brytanii, więc nic dziwnego, że ta część miasta stanowi tło dla jej powieści pt. "Toń".
Książka Lipskiej to przede wszystkim kryminał, jednak niezwykle ważna jest w niej warstwa historyczno-obyczajowa. Autorka przedstawia (co prawda dosyć pobieżnie) środowisko polskiej emigracji - tej zasiedziałej od czasów ostatniej wojny, tej postsolidarnościowej z lat osiemdziesiątych i tej najnowszej, ekonomicznej, z ostatnich lat. Ukazuje tych, którym się powiodło, ale również tych, którzy nie znaleźli nad Tamizą ziemi obiecanej, właścicieli firm i dziewczyny zarabiające na życie tańcem w barach, starą arystokrację i bezdomnych, uczciwych obywateli i przestępców - londyńska Polonia to niezwykle barwna i różnorodna mieszanka. Nie ustrzegła się przy tym od pewnych stereotypów, np. Janusz żywi się na okrągło wiejską kiełbasą i bigosem - aż strach pomyśleć jaki musi mieć poziom cholesterolu...

Ponieważ drugą wiodącą postacią jest policjantka dostajemy również obraz pracy dzielnicowego komisariatu i kilku stróżów prawa o manierach neandertalczyków, z którymi detektyw Kershaw musi współpracować, a jako kobieta musi się starać dwa razy bardziej niż jej koledzy - wygląda na to, że równouprawnienie do angielskiej policji (a w każdym razie do tej konkretnej jednostki) jeszcze nie dotarło.

Książkę czyta się przyjemnie - zasługa w tym dynamicznej akcji i nieźle skonstruowanych bohaterów. Chwilami jednak wyraźnie widać, że to powieść o Polsce i Polakach, ale przeznaczona raczej dla zagranicznego odbiorcy: dokładne tłumaczenie czym było SB czy TW, szczegółowa historia księdza Marka Kuby (w którym po dwóch pierwszych zdaniach rozpoznajemy księdza Jerzego Popiełuszkę),  afera z agentem "Bolkiem" - to tylko kilka przykładów. Ale to może tylko moje zdanie - z racji wykształcenia i zawodu wykonywanego są to dla mnie rzeczy oczywiste, natomiast dla kogoś innego może to być zupełna nowość.

Jak na dobry kryminał przystało zakończenie zaskakuje, co należy zapisać na plus powieści, i co powinno dobrze rokować na przyszłość, bowiem "Toń" jest pierwszym tomem serii o Natalie Kershaw i Januszu Kiszce (swoją drogą jak można dać tak nieciekawie kojarzące się nazwisko głównemu bohaterowi?). Ja w każdym razie chętnie przeczytam kolejne odsłony przygód tego polsko-angielskiego duetu.

P.S. Nie wiem czy do wszystkich książek, ale do mojego egzemplarza dołączony był zakrwawiony plan londyńskiego metra - faaajny pomysł :)

poniedziałek, 10 listopada 2014

Szakal w mieście Lwa

96 lat temu, w listopadzie 1918 roku, po 123 latach niebytu Polska wróciła na mapę Europy. Naszym przodkom udało się wykorzystać sytuację jaka wytworzyła się pod koniec pierwszej wojny światowej i wywalczyć wymarzoną niepodległość. Różnie z tą wolnością było - w niektórych miejscach żołnierze armii zaborczych z ulgą oddawali broń cywilom (nierzadko dzieciom), w innych już tak łatwo nie było i na ulicach miast i wsi wybuchały zamieszki, jeszcze gdzie indziej dochodziło do starć z przedstawicielami mniejszości narodowych zamieszkujących ziemie dawnej Rzeczpospolitej, którzy w tym dziejowym momencie, podobnie jak Polacy, widzieli szansę dla własnej suwerenności. Najbardziej chyba znanym przykładem takich działań były walki, które 1 listopada 1918 roku wybuchły na ulicach Lwowa i trwały przez kolejne trzy tygodnie - w nocy z 22 na 23 listopada oddziały ukraińskie wycofały się z miasta i rozpoczęły jego oblężenie zakończone pół roku później ostatecznym zwycięstwem Polaków.

Marcin Ciszewski, autor kilku ciepło przyjętych powieści sensacyjnych (ja akurat miałam możliwość przeczytać jego "Gliniarza" - opowieść o losach policjanta i specjalisty do spraw terroryzmu Krzysztofa Liedla, który był współautorem tej książki) akcję swojego najnowszego dzieła umieścił w walczącym Lwowie, a pomiędzy fikcyjnymi bohaterami spotkamy również kilka postaci historycznych, jak chociażby Czesława Mączyńskiego czy Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego.

Tytułowy bohater, Wilhelm Krüger zwany Wilkiem, to osiemnastoletni chłopak niewiadomego pochodzenia, wychowanek cyrkowego akrobaty, który wraz z dwa lata starszym Cyganem oraz około pięćdziesięcioletnim Henrykiem Szumskim stanowią niezwykle zgrany złodziejski tercet. Ich akcje poprzedzone są drobiazgowym rozpoznaniem terenu, opracowaniem szczegółowego planu działania i dróg ucieczki. Zespół napada tylko tam gdzie można zyskać naprawdę poważny łup - bank, furgon pocztowy przewożący gotówkę, duży sklep jubilerski. Napady mają miejsce w biały dzień, przeprowadzane są z zegarmistrzowską wręcz precyzją, obywają się bez ofiar w ludziach a ich sprawcy dosłownie rozpływają się w powietrzu.
Taki sam miał być skok na Bank Zachodni w Warszawie w dniu 30 października 1918 roku. Niestety misterny plan posypał się, bank co prawda obrabowano ale z ręki Krügera zginęli ludzie, a i ucieczka do Lwowa (gdzie na co dzień mieszkali członkowie gangu) nie do końca przebiegła według planu. Wilek nie zdaje sobie sprawy, że na ich trop wpadła nie tylko warszawska policja (co prawda prowadzący sprawę komisarz Waligóra nie jest w stanie zbyt wiele zdziałać z powodu panującego wojennego chaosu) ale również pewien emerytowany rosyjski wojskowy Iwan Kolcow, który ma poważne osobiste powody aby schwytać młodego złodzieja...

"Szakal" to pierwsza część nowego cyklu powieściowego pt. "Krüger". To historia sensacyjno-kryminalna, ale również powieść historyczna. Autor zadbał o realia, odtworzył chronologię walk na ulicach miasta oraz, co może dla niektórych czytelników być pewnym zaskoczeniem (bo jednak jesteśmy wychowani na legendzie ogólnonarodowej dziejowej solidarności), antagonizmy pomiędzy poszczególnymi stronnictwami patriotycznymi działającymi we Lwowie.
Wilek (a i jego kompani również) czuje się Polakiem, ale niespieszno mu chwytać za broń, przypadek sprawia, że chłopak trafia w sam środek walki i zostaje uznany za bohatera, co będzie miało ogromny wpływ na jego dalsze losy. To człowiek, który budzi kontrowersje - egoista, ale wierny swoim zasadom, troskliwy opiekun siostry, który potrafi przez kilkanaście dni nie dawać znaku życia, nie chce, bądź nie potrafi zejść z raz obranej drogi, pomimo iż zdaje sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. Jedno jest pewne Wilek Krüger to barwna postać, budząca emocje, niejednoznaczna. Podobnie jego najbliżsi - Szumski, Cygan, Ewelina to postacie z krwi i kości, ciekawie skonstruowane, które z każdym kolejnym epizodem czytelnik poznaje coraz lepiej, a kiedy już wdaje się, że wszystko o nich wiemy pokazują się z nowej, zupełnie nieznanej strony.
Również ciekawą, choć niezwykle mroczną postacią jest podążający śladami Wilka Iwan Kolcow. To człowiek na którym przeszłość wycisnęła swoje piętno, nie potrafiący pozbyć się swoich demonów, opętany manią prześladowczą a równocześnie obdarzony ogromną inteligencją i umiejętnością analizowania otaczającej go rzeczywistości.

Ponieważ, jak już wspomniałam, książka jest pierwszą częścią serii to sporo miejsca zajmuje prezentacja głównych bohaterów i nici, które ich ze sobą wiążą. Trochę może nie do końca adekwatne będzie to porównanie, ale w czasie lektury czułam się jakbym czytała którąś z powieści Agathy Christie - podobnie jak u niej tak i tutaj ważny jest prawie każdy szczegół, każde nazwisko... Dowiadujemy się sporo (aczkolwiek nie wszystko) na temat przeszłości Wilka i innych bohaterów, co pozwala snuć teorie na temat rozwiązania intrygi i zgadywać jak to się wszystko skończy. Ciekawe ilu z nas się to uda.

Tym, którzy czytali już jakieś książki, które wyszły spod ręki pana Marcina Ciszewskiego raczej nie trzeba tego autora reklamować. Natomiast tych, którzy jeszcze go nie znają chciałabym poinformować, że książka napisana jest prostym (ale w żadnym razie nie prostackim) językiem, akcja jest wciągająca i, że pomimo pewnej dawki historii, jest to przede wszystkim powieść sensacyjna. "Szakala" czyta się z wypiekami na twarzy i bez zwracania uwagi na upływający czas, więc rozpoczęcie lektury w godzinach wieczornych może skutkować nieprzespaną nocą.
Siłą rzeczy zakończenie książki jest otwarte więc z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy...

czwartek, 6 listopada 2014

Już Mickiewicz wiedział, że "Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą."

Od razu spieszę z wyjaśnieniem, że post nie będzie traktował o naszej epopei narodowej, chociaż właściwie od pierwszej strony książki, o której za chwilę, pętała mi się po głowie "Ważna Sędziego nauka o grzeczności", czyli fragment pierwszej księgi "Pana Tadeusza".

Kuba i Buba to bliźnięta - Kuba jest chłopcem, a Buba dziewczynką. Rodzice i babcia Joasia mają z nimi przysłowiowe "siedem światów", bo to co potrafi wymyślić ten duecik nie przyszłoby do głowy nawet najlepszym filmowym scenarzystom. Jako, że dzieciaki są dosyć rozbrykane babcia wpadła na pomysł, aby kupić im podręcznik dobrego wychowania - może jak przeczytają to coś im w głowach zostanie...

Kuba i Buba oraz ich najbliżsi to bohaterowie książki "Bon czy ton. Savoir-vivre dla dzieci", której autorem jest Grzegorz Kasdepke. Większości rodziców dzieci w młodszym wieku szkolnym nie trzeba tego pana przedstawiać, natomiast dla tych którzy jeszcze go nie znają napiszę, że jest autorem wielu książek dla najmłodszych i laureatem kilku znaczących nagród literackich, a fragmenty jego utworów można znaleźć w podręcznikach przeznaczonych dla klas I-III. 

Książka ma formę leksykonu, więc od autografu poprzez m.in. drób, kłócenie się przy ludziach, paznokcie, sygnet, windę i zęby zmierzamy do żegnania się, po którym to pożegnaniu młody czytelnik powinien stać się osobnikiem niezwykle eleganckim i kulturalnym, przedmiotem zazdrości innych rodziców i naszym powodem do dumy.

Niestety jest to marzenie z gatunku utopijnych i nie ma co liczyć na to, że po jednym przeczytaniu książeczki dziecię nam się ucywilizuje (no chyba, że z natury jest spokojne - niestety mnie się trafił egzemplarz obdarzony szatańską wyobraźnią i wprost ułańską fantazją), więc lekturę pewnie będzie trzeba kilkakrotnie powtórzyć. I dobrze, bo dawno się tak dobrze nie bawiłam jak przy czytaniu tego dziełka.

Grzegorz Kasdepke oczarował mnie po raz kolejny (a i moje dziecko takoż) niesamowitym poczuciem humoru, fantazją i sprawnością językową. Niektóre tematy (jak np. wspomniany wyżej sygnet) były dla mojego dziecka zupełną nowością, ale większość sytuacji opisanych w książce Piotrek zna z autopsji, tak, że lektura przerywana była opowieściami na temat kolegów i koleżanek (o sobie młody nie wspominał, być może przez wrodzoną skromność). Od razu zaznaczam, że nie było to plotkowanie, o którym również można w książce przeczytać, a jedynie wyszukiwanie argumentów na poparcie trafności prezentowanej przez autora tezy ;)
W książeczce dostaje się również nam, dorosłym. Bo uderzmy się w piersi - zdarza się, że za coś strofujemy swoją pociechę, a sami również nie mamy w danym temacie czystego sumienia...

Integralną część książki stanowią ilustracje, których autorką jest Ewa Poklewska-Koziełło - ciekawe, śmieszne, stylizowane na dziecięce rysunki - moim zdaniem rewelacja.

"Bon czy ton" to książeczka, która powinna się znaleźć w biblioteczce każdej małej damy i każdego małego dżentelmena, jak również osób dopiero pretendujących do tych tytułów

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości


poniedziałek, 3 listopada 2014

Nie wszystek umrę...



W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy odeszli:


17.11 - Doris Lessing


17.04 - Gabriel Garcia Marquez


24.04 - Tadeusz Różewicz


6.05 - Farley Mowat


16.05 - Marek Nowakowski


13.07 - Nadine Gordimer


9.09 - Graham Joyce 


21.09 - Hanna Szymanderska


30.09 - Julian Kawalec


7.10 - Siegfried Lenz