poniedziałek, 31 stycznia 2011

Tajemnica błękitnego zamczyska

Nie tak dawno Pablo na swoim blogu wyraził opinię, że mało się pisze o literaturze dla dzieci. Przyznaję Mu rację bo obserwując kilkanaście blogów książkowych relacje o twórczości skierowanej do najmłodszych znalazłam zaledwie na kilku. Może wiąże się to z tym, że większość blogujących to osoby młode, nie obarczone jeszcze przychówkiem, więc ten rodzaj literatury jest niejako poza ich nurtem zainteresowań. A może przyczyny są jeszcze inne? Nie wiem…
Ale ad rem.
                Ponieważ jestem mamą młodego człowieka w wieku lat prawie sześciu to siłą rzeczy jestem taką literaturą zainteresowana i od czasu do czasu coś o książeczkach dla dzieci napiszę.
 Trafiła ostatnio  w moje ręce „Tajemnica błękitnego zamczyska” autorstwa Beaty Wieczorek.  Gdybym musiała zakwalifikować jakoś tę opowieść to miałabym chyba problem – najbliżej prawdy byłoby określenie jej jako powieści obyczajowej z elementami fantasy. Główna bohaterka to kilkunastoletnia Magdalena (właśnie Magdalena – nie Magda czy Madzia), która od roku mieszka wraz z rodzicami we wsi nieopodal tajemniczych ruin zamku. Właśnie zaczęły się wakacje i Magdalena ma w planach wizytę w ruinach. Dziewczynki nie powstrzymują ani ostrzeżenia sąsiadów ani wyraźny zakaz rodziców. Zanim jednak Magdalena ma możliwość wprowadzić swój plan w życie przyjeżdża na kilka dni Anita - niezbyt lubiana kuzynka z miasta. Wykorzystując nieobecność rodziców Magdalena ze swoim szkolnym kolegą Radkiem oraz marudzącą Anitą jadą na rowerach w kierunku zamku. Zamek jest pełen czarów i niebezpieczeństw a dzieci muszą się wykazać odwagą i pomysłowością aby wyjść obronną ręką z tej przygody.
                Nie  znalazłam nigdzie innych śladów twórczości pani Beaty Wieczorek zakładam więc, że jest to jej literacki debiut. I gdybym miała go oceniać „po szkolnemu” to dałabym tej książce solidną czwórkę. Intryga jest nieźle pomyślana, historia jest spójna, część realna nie przytłacza fantastycznej – powiedziałabym wręcz, że epizody baśniowe są o wiele lepsze od obyczajowych. I właśnie w związku z warstwą obyczajową mam kilka „zarzutów” do autorki.
                Może się czepiam, ale Magdalena jest dla mnie troszkę sztuczna i na siłę wzorowa. Już od samego imienia zaczynając – dzieci mają tendencję do zdrobnień czy wręcz przeinaczeń swoich imion więc ta „Magdalena” mi zgrzyta, poza tym dziewczynka używa słów, których raczej u dziecka nie usłyszymy, np. mówi o Anicie, że jest „zadufana”. Pomimo, że Anita jest wobec niej po prostu niegrzeczna Magdalena znosi to z cierpliwością i pogodą ducha – ponad 20 lat pracuję w szkole i nie zdarzyło mi się spotkać takiego anioła w ciele dziecka. No, ale może nie miałam szczęścia… Wydaje mi się, że autorka chciała stworzyć historię z przesłaniem i troszkę przedobrzyła.
                Książka jest starannie wydana, ma piękne ilustracje wykonane przez samą autorkę i twardą oprawę. Pomimo pewnego dydaktyzmu mojemu dziecku się podobała – jest w niej trochę strachu, przygoda, tajemnicze i magiczne przedmioty czyli to co dzieci lubią.  Tak więc mogę właściwie z czystym sumieniem polecić tę książkę dla kilkuletniego czytelnika.

Książkę otrzymałam z portalu nakanapie.pl

sobota, 29 stycznia 2011

Klub Matek Swatek

Zmotywowana wygranym konkursem u Tajemnicy postanowiłam napisać kilka słów o powieści „Klub Matek Swatek” Ewy Stec. Było to moje pierwsze spotkanie z tą autorką i mam szczerą nadzieję, że nie ostatnie. Przyznam się, że książkę trochę na siłę wcisnęła mi bibliotekarka, podrzuciłam ją mojej mamie, potem teściowej, bo sama nie bardzo miałam czas… I tak książka czekała, czekała aż się doczekałaJ.
                Oto główna bohaterka – Ania Romantowska. Z urodzenia i zamieszkania krakowianka, z zawodu nauczycielka w tzw. „nauczaniu wczesnoszkolnym”, posiadaczka ekscentrycznych dziadków, tatusia w typie Felicjana Dulskiego (łącznie ze słynnym „A niech was wszyscy diabli!”), młodszego brata, który właśnie żegna się ze stanem kawalerskim, oryginalnej (dosłownie) przyjaciółki Matyldy stanowiącej mieszankę jamajskich genów mamusi i podhalańskich tatusia, wiecznego narzeczonego Fryderyka, który jednak zwleka z ostateczną deklaracją (jak się okaże ma ku temu bardzo ważne powody) oraz MAMY Beaty.
                Mama Ani martwi się, że córka pomimo zaawansowanych już 33 lat życia jest osobą samotną. Pani Beata nie tylko łamie ręce nad prawie już przegranym, jej zdaniem, życiem córki ale postanawia działać, bo przecież szczęście własnego dziecka jest dla matki najważniejsze. Ze swoich problemów zwierza się przyjaciółce, a ta ma dla niej wspaniałą informację – jest organizacja, która pomaga matkom zaniepokojonym życiową samotnością swoich dzieci. W Krakowie istnieje bowiem Klub Matek Swatek, a przyjaciółka Danuta jest przypadkiem szefową tej organizacji. Nie jest to broń Boże jakieś zwykłe biuro matrymonialne, organizacja jest utajniona, a jej działanie polega na stwarzaniu sytuacji w której dwoje dokładnie wyselekcjonowanych ludzi (opracowany szczegółowy profil psychologiczny, zainteresowania, nawet horoskop i opinia wróżki) ma możliwość się poznać a później kontynuować znajomość aż do szczęśliwego finału w USC. Pomimo początkowych obaw Beata postanawia zlecić KMS sprawę zamążpójścia swojej córki.
                Tymczasem niczego nieświadoma Ania postanawia coś zmienić w swoim życiu i jej pierwszą decyzją jest kupno mieszkania. Jest ono co prawda dosyć zdewastowane, ale jest tanio kupione i własne, a to najważniejsze. Od razu pierwszego dnia na swoim panna Romantowska poznaje dwóch na oko świetnych facetów, którzy w niedługim czasie mocno namieszają w jej trochę nudnej egzystencji.
                Powieść Ewy Stec to mieszanka romansu, kryminału i powieści sensacyjnej z baaardzo dużą dawką humoru. Postacie są żywe, opisane z przymrużeniem oka, zabawne ale nie karykaturalne. Akcja toczy się szybko, pełno w niej zaskakujących zwrotów i tak naprawdę do końca nie wiadomo kto jest „czarnym charakterem” a kto wręcz przeciwnie.
                Przyznam się, że kiedy już zaczęłam czytać to nie mogłam się oderwać od lektury aż nie dotarłam do ostatniej strony. I wtedy wyrwało mi się westchnienie „Szkoda, że to już koniec…”
Serdecznie polecam tę książkę zarówno córkom w każdym wieku, jak i nadopiekuńczym mamusiom - może warto się zastanowić czy przypadkiem, mając jak najlepsze intencje, nie wyrządzamy naszym najbliższym prawdziwie niedźwiedziej przysługi włażąc z przysłowiowymi butami w ich życie prywatne. 

czwartek, 27 stycznia 2011

Mariola, krople, teatr i pierwszy sekretarz...

„Mariola, moje krople…”, najnowsza powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, autorki bestsellerowej „Cukierni pod Amorem” przenosi czytelnika w okres PRL-u, czasy, których wielu z nas z racji młodego wieku nie pamięta, ci, dla których - tak jak dla mnie - był to okres dzieciństwa i wczesnej młodości, wspominają z nostalgią, a pokolenie moich rodziców czasami chciałoby zapomnieć raz na zawsze…


„Mariola, moje krople…” - to chyba najczęściej powtarzana kwestia w budynku Teatru Miejskiego w podwrocławskim miasteczku. Wypowiada je Jan Zbytek, dyrektor tegoż teatru, a adresatką tej inwokacji jest Mariola Snopkiewicz - sekretarka, prawa ręka i najbardziej prawdopodobna kandydatka na czwartą panią Zbytkową. Owe krople to produkowana przez miejscowego proboszcza ziołowa mikstura na dyrektorskie problemy z sercem oraz nerwami. A sytuacja jest taka, że nawet najzdrowszy młodzian by jej nie wytrzymał, cóż dopiero mówić o człowieku w średnim wieku, z chorobą wieńcową.
 

Jest 17 listopada 1981 roku, PZPR jest przewodnią siłą narodu, oficjalnie działa „Solidarność”, w sklepach straszą puste półki, prawie wszystko jest na kartki lub talony, a towary niereglamentowane trzeba wystać w kilkugodzinnych kolejkach.

W Teatrze Miejskim grany jest „Romeo i Julia”, przedstawienie idzie kompletami, a przybyły z Warszawy młody reżyser Jarosław Biegalski przygotowuje premierę „Horsztyńskiego” Juliusza Słowackiego. Premiera zaplanowana jest na 12 grudnia 1981 roku. Przedstawieniem żywo zainteresowany jest towarzysz Ludwik Martel, miejscowy sekretarz partii, gdyż na ten właśnie dzień przypada zakończenie wspólnych manewrów polsko-rosyjskich „Sojuz '81” i trzeba uczcić wizytę radzieckich towarzyszy kulturalną rozrywką.

Personel teatru to galeria ciekawych i oryginalnych typów: Paulina Ciborowska–Zbytek - aktualna (trzecia) żona dyrektora i główna amantka, Szymon Mizerak – gwiazda zespołu, odtwarzający główne role męskie, Marzena Latałła i Andrzej Bąk - najmłodsi w zespole, grający przysłowiowe ogony i mający nadzieję na karierę we Wrocławiu lub Poznaniu, a może nawet w samej Warszawie, aktorskie małżeństwo Danka i Paweł Figurscy – ona zawsze wie, co gdzie można kupić, on najczęściej zajęty jest grą w karty z palaczem, Zenkiem Chmurnym, Janina Bąk-Zbytek - była (druga) żona dyrektora, która jest inspicjentką, pan Czesio Kąca, niegdysiejszy żołnierz AK i powstaniec warszawski, a aktualnie krawiec teatralny, Ligia Parol - suflerka, radiestetka i wróżka oraz Amelia Podpuszczka - pierwsza żona dyrektora, świetna kucharka i teatralna bufetowa.

Wydaje się, że planowane przedstawienie ma dla aktorów i personelu wartość drugorzędną, a najważniejszymi problemami są produkcja i zbyt bimbru, który po doprawieniu kukułkami (popularne cukierki) uchodzi za koniak, wystawanie w kolejkach po atrakcyjne towary i ich rozprowadzanie w „drugim obiegu” czy wreszcie hodowla w teatralnym magazynie świnki, nazwanej wdzięcznym imieniem Małgosia. A dzień premiery zbliża się nieubłaganie…

Dawno już się tak świetnie nie bawiłam przy lekturze. Akcja toczy się płynnie, mnożą się pomyłki i nieporozumienia, które prowadzą do kolejnych humorystycznych zawirowań w życiu bohaterów. Autorka traktuje całą historię z przymrużeniem oka, postacie są świetnie zarysowane, potraktowane z dystansem, nie ma zdecydowanych czarnych charakterów, nawet miejscowy szef komórki partyjnej tak naprawdę nie jest groźny, tylko zwyczajnie śmieszny. Zresztą trzeba przyznać autorce, że malując grubą kreską rozmaite absurdy PRL-u nie przeszarżowała, nie stworzyła farsy, lecz wykreowała postacie i sytuacje jak z filmów Barei – śmieszne, ale po bliższym poznaniu bardzo prawdziwe.

Serdecznie wszystkim polecam - i tym, którzy pamiętają czasy PRL-u, i młodszemu pokoleniu, które tamte czasy zna z opowieści rodziców – książka gwarantuje kilka godzin świetnej zabawy.



Książkę do recenzji otrzymałam z serwisu lubimyczytac.pl

środa, 26 stycznia 2011

Opowieść o strzelcu wyborowym

 

Stephen Hunter to amerykański krytyk filmowy, dziennikarz, ale przede wszystkim autor bestsellerowych thrillerów. "Strzelec" to chyba najsłynniejszy z nich, nagrodzony w 1994 roku Nagrodą Pulitzera. Na polski rynek książka ta trafiła dopiero jesienią 2010 roku razem ze swoją kontynuacją, powieścią pt. „47 samuraj”. Książka posłużyła za podstawę do scenariusza hollywoodzkiego filmu pod tym samym tytułem, gdzie główną rolę zagrał Mark Walhberg.
 Powieść Huntera wydana została przez wydawnictwo Mayfly w serii „360̊. Człowiek na krawędzi”. Wydawca dołączył do książki wkładkę „Arsenał strzelca”, w której przedstawiono fotografie najbardziej znanych typów broni używanej przy strzelaniu precyzyjnym wraz z opisami i ciekawostkami ich dotyczącymi. Przedmowę do „Strzelca” napisał ppłk Marek Czerwiński, oficer WP, autor m.in. „Czasu snajperów”.

Chociaż wydarzenia opisane w książce są fikcją literacką, autor na kartach swojej powieści nawiązał do problemów z przeszłości swojego kraju, takich jak wojna w Wietnamie czy zabójstwo prezydenta Keennedy’ego, z którymi Amerykanie tak naprawdę jeszcze nie do końca się uporali, chociaż minęło od nich już wiele lat. Porusza również sprawy bardziej współczesne – zaangażowanie Ameryki w konflikty w państwach Trzeciego Świata czy nie do końca uczciwe działania służb specjalnych.
 Głównym bohaterem powieści, tytułowym strzelcem, jest Bob Lee Swagger, zwany Gwoździarzem. Bob jest urodzonym na amerykańskim Południu synem policjanta, weteranem wojny w Wietnamie, człowiekiem zamkniętym w sobie i samotnym. To typowy „dobry Amerykanin” patriota, wierzący w sprawiedliwość i szanujący prawo. Jego przeżycia z wojny miały decydujący wpływ na jego osobowość.  Odizolował się od świata, mieszka samotnie w przyczepie w górach w stanie Arkansas, nie ma przyjaciół, a jego jedynym towarzyszem jest Mike – pies przybłęda. Zdawać by się mogło, że świat o nim zapomniał i że poza kilkoma fanami strzelania precyzyjnego nikt już nie pamięta o jego istnieniu.
Tymczasem pewnego dnia do Boba zgłasza się płk William A. Bruce, przedstawiciel firmy produkującej amunicję z prośbą o konsultację i wypróbowanie jego pocisków. Bob niezbyt chętnie, ale jednak wyraża zgodę na przeprowadzenie testów dla Accutech Industries Inc. Ta wydawałoby się mało znacząca propozycja współpracy stanie się dla Swaggera początkiem całego ciągu wydarzeń, które przewrócą do góry nogami jego uporządkowaną egzystencję. Jak się bowiem dosyć szybko okazuje, zleceniodawcy Boba nie są tymi za których się podają, jego umiejętności strzeleckie zostaną wykorzystane niekoniecznie zgodnie z prawem a on sam będzie musiał walczyć o swoje życie.
„Strzelec” ma jeszcze jednego bohatera, może trochę drugoplanowego ale bardzo ważnego. To agent nowoorleańskiego oddziału FBI Nick Memphis. Nick to miły facet, którego największym życiowym marzeniem jest służba i kariera w FBI i który dla tej kariery jest gotów znosić różnego rodzaju niedogodności i upokorzenia. W pracy jest lubiany, ale kiedy okoliczności sugerują, że popełnił błąd może liczyć na pomoc tylko jednej osoby – pracującej w archiwum Sally.
Losy tych dwóch ludzi splatają się w momencie gdy Bob ścigany przez policję i FBI bierze Nicka za zakładnika. Początkowa nieufność, a wręcz wrogość ustępuje a obydwaj mężczyźni nawiązują coś na kształt przyjaźni.

Książkę pomimo jej objętości (ponad 600 stron) czyta się szybko. Autor świetnie buduje dramaturgię dzięki niespodziewanym zwrotom akcji – właściwie do samego końca trzyma w napięciu, a samo zakończenie jest bardzo pomysłowe. Postacie są wyraziste – zarówno te na pierwszym planie, jak i te mające epizodyczną rolę. Pewnym mankamentem jest dosyć wyraźnie zaznaczona granica między „dobrymi” i „złymi”, od razu i bez większego wysiłku można rozpoznać kto jest kto – ale to z drugiej strony niejako wymóg gatunku do którego przypisany jest „Strzelec”. Autor propaguje w swojej powieści prawdziwą przyjaźń, lojalność, wiarę w ostateczną sprawiedliwość i nagrodę za dobre uczynki.
Pomimo, że w książce jest dosyć dużo szczegółów fachowych na temat broni, amunicji i techniki strzeleckiej, to nie jest to w żadnym wypadku podręcznik snajpera. Autor prezentuje dużą znajomość tematu, jednak szczegóły techniczne nie przytłaczają akcji książki.

Wydaje mi się, że jest to świetna lektura nie tylko dla wielbicieli strzelania, ale dla wszystkich lubiących przygodę, prawdziwą przyjaźń, dreszcz emocji i szybką akcję w sensacyjnym wydaniu.

Książkę do recenzji otrzymałam z serwisu nakanapie.pl
 




niedziela, 23 stycznia 2011

Cejrowski. Biografia

Kiedy za oknem smutno i szaro, kiedy wieje wiatr i pada śnieg z deszczem najlepiej zrobić sobie wielki kubek herbaty (ja preferuję owocową) i sięgnąć po jakąś książkę z gatunku „wesołych i słonecznych”. Na taką okoliczność (choć paskudna pogoda nie jest broń Boże obowiązkowa) proponuję książkę „Cejrowski. Biografia" Grzegorza Brzozowicza.
Dlaczego?
Ponieważ książka już na pierwszy rzut oka jest interesująca, starannie wydana, kolorowa, z pięknymi zdjęciami które rozjaśnią nawet najbardziej ponury dzień. Są tu zdjęcia dokumentujące koleje życia bohatera - pracę w radiu „Kolor” i w telewizji, przygodę z muzyką country i piknikiem w Mrągowie, pierwsze podróże zagraniczne i organizację kolejnych Festiwali Ciemnogrodu. Egzotyczne podróże bohatera po Ameryce Środkowej i Południowej są tylko wspomniane, ale przecież o nich już są wspaniałe książki autorstwa samego Wojciecha Cejrowskiego.
Również jeżeli chodzi o tekst jest co pochwalić. Narracja jest barwna, skrzy się specyficznym humorem, czyta się szybko – czasem miałam wrażenie, że czytam książkę autorstwa samego „pierwszego kowboja RP” a nie pracę kogoś innego. Autor dotarł do ludzi związanych z WC, do jego kolegów szkolnych, nauczycieli i współpracowników. Dosyć dużo miejsca w biografii poświęcone jest postaci Stanisława Cejrowskiego – jednego z najważniejszych animatorów i działaczy muzycznych związanego z muzyką jazzową, który przez wiele lat był menedżerem swojego syna i wspierał go w jego różnorodnych projektach. Grzegorz Brzozowicz dosyć skutecznie omija temat życia prywatnego swojego bohatera – jeżeli ktoś chciałby się dowiedzieć jakichś pikantnych plotek na temat „tego Cejrowskiego” to się zawiedzie…

Bohater książki to bardzo barwna postać - można go kochać lub nienawidzić, można się zgadzać z jego poglądami lub nie ale jednego nie można mu odmówić, a mianowicie osobowości i wyrazistych poglądów a także umiejętności autokreacji. A opisy podróży po świecie czy różnorodnej działalności pana WC to naprawdę świetna lektura. Poza wszystkim autor biografii Wojciecha Cejrowskiego udowadnia na przykładzie swojego bohatera, że jeżeli ktoś wie czego chce, wierzy w swoje poglądy i jest zdeterminowany to osiągnie wszystko co sobie zaplanuje. Nawet startując w takich smutnych i szarych czasach jak lata 70-te i 80-te ubiegłego wieku.


Autor tak we wstępie jak i w podsumowaniu swojej książki zaznaczył, że Wojciech Cejrowski nie odniósł się zbyt przychylnie do publikacji na swój temat. Gdzieś przeczytałam, że wręcz „zakazywał” jej czytania. Moim skromnym zdaniem nie miał racji – Grzegorz Brzozowicz stworzył świetną biografię, obiektywnie opisał jednego z najbardziej kontrowersyjnych Polaków ostatnich czasów, ale jego ocenę pozostawił już czytelnikowi swojej książki.


piątek, 21 stycznia 2011

Błękitny Zamek

Zasadniczo nie obchodzę amerykańskich świąt - tych różnych Hallowenów, Walentynek czy czego tam jeszcze. Ale życie nic sobie nie robi z moich uprzedzeń i na przełomie stycznia i lutego funduje mi widok rozmaitych amorków, serduszek, całusków i całego tego walentynkowego szaleństwa. Zauważyłam, że wiele wydawnictw przygotowało specjalną ofertę na święto zakochanych – no właściwie każda okazja żeby promować dobrą książkę jest dobra więc… niech żyją Walentynki:)

Czy zastanawialiście się kiedyś która z książek o miłości jest najpiękniejsza? Tak sobie myślę, że pewnie w różnych okresach naszego życia byłyby to różne tytuły – wpływ tu będzie miała choćby różnica płci, inaczej postrzega miłość nastolatka, inaczej kobieta dojrzała, różnić się będą odczucia osoby żyjącej w szczęśliwym związku od kogoś komu taki związek właśnie się rozpadł. Gdybym musiała wybrać tylko jedną jedyną opowieść o miłości byłaby to moja najukochańsza z ukochanych książek - "Błękitny Zamek" L.M. Montgomery. Chociaż od jej powstania minęło wiele lat jest nadal aktualna i chętnie czytana przez dziewczęta i kobiety, właściwie bez ograniczeń wiekowych. Miłość, ta pierwsza w życiu, która spotyka bohaterkę książki to nie młodzieńczy wybuch fajerwerków i motyle w brzuchu -Joanna nie jest wszak podlotkiem, tylko dojrzałą 29-letnią kobietą. Jej otoczenie uznaje ją już za starą pannę, która tak na prawdę przegrała swoje życie... Edward też nie jest bohaterem z romansu - ciemny typ, skrywający jakieś życiowe tajemnice i rozczarowania, któremu otoczenie przypisuje wszystkie możliwe zbrodnie. I ich związek również nie jest w żadnej mierze tradycyjny i romantyczny. Edward od początku stawia sprawę jasno - małżeństwo z Joanną to układ, zrobiło mu się żal zakompleksionej, śmiertelnie chorej dziewczyny. Nie wiadomo kiedy pomiędzy tą dwójką rodzi się uczucie - miłość cicha, zwyczajna, bez wybuchów namiętności a przez to cudowna, dająca oparcie w trudnych chwilach i trwała. I wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach, w czasach kobiet wyzwolonych, singielek z wyboru a nie z konieczności niejedna z nas w głębi serca marzy o takiej miłości jaka stała się udziałem Joanny i Edwarda - związku, który ma szansę przetrwać całe życie a nie tylko kilka tygodni...

Ja w każdym razie o takiej miłości marzyłam i kilka lat temu taką znalazłam...

czwartek, 20 stycznia 2011

Włócznia przeznaczenia



Craig Smith to autor, który na czytelniczym rynku pojawił się stosunkowo niedawno – jego pierwsza książka pt. „Przeklęty zakon” ujrzała światło dzienne w 2007 roku, a kolejna, czyli „Włócznia przeznaczenia” została wydana rok później . Na polski rynek obydwie książki trafiły w bieżącym roku.
Z krótkiej notki umieszczonej w książce możemy się dowiedzieć, że autor jest doktorem filozofii i wykładał język angielski i inne przedmioty humanistyczne na University of North Colorado. Czas przeszły w tej notce może sugerować, że postanowił zająć się zawodowo czymś innym, być może pisarstwem…


„Włócznia przeznaczenia” to książka sensacyjna, której akcja toczy się w dwóch planach czasowych – okresie międzywojennym i w czasach współczesnych. Punktem wyjścia w obydwu przypadkach jest tragedia w górach.
Otóż 16 marca 1939 roku w Alpach u podnóża góry Wilder Kaiser grupa żołnierzy SS znajduje ciało Otto Rahna, naukowca zatrudnionego przez Himmlera do poszukiwania cennych artefaktów, m.in. Świętego Graala.
58 lat później, 24 marca 1997 roku w ramach podróży poślubnej, zapaleni alpiniści lord Robert Kenyon i jego młoda żona Kate, postanawiają zdobyć Eiger, jeden z niebezpieczniejszych alpejskich szczytów. Do obozujących na skalnej półce wspinaczy dołączają w pewnym momencie dwaj Austriacy, którzy po kilku minutach rozmowy mordują przewodnika, Kate strącają w przepaść, a następnie zrzucają tam też ciało jej męża. Kate udaje się jednak cudem uratować i zemścić na zabójcach męża. Nie rozumie powodów tej zbrodni i przysięga sobie znaleźć zleceniodawców zamachu.
W dalszej części powieści poznajemy losy Otto Rahna młodego naukowca, zafascynowanego średniowiecznymi dziejami francuskiej Langwedocji, ze szczególnym uwzględnieniem tzw. „Kościoła Katarów”. Była to organizacja religijna działająca na tamtych terenach w średniowieczu, tępiona przez Kościół Katolicki do tego stopnia, że zorganizowano nawet krucjatę przeciw katarom. Legendy głosiły, że w posiadaniu katarów były szczególnie cenne relikwie związane z Jezusem , a więc Święty Graal, włócznia, którą miał być przebity Chrystus na krzyżu czy wreszcie płótno w które zawinięto ciało Chrystusa po śmierci. Rahn, który nie posiada zbyt wielu funduszy poznaje latem 1931 roku niemieckie małżeństwo Elizę i Dietera Bachmanów i zostaje ich przewodnikiem po okolicy. Luźna znajomość przeradza się w przyjaźń i kiedy Hitler dochodzi do władzy Bachman poleca Rahna Himmlerowi jako obiecującego naukowca i poszukiwacza skarbów. Młody człowiek, który do tej pory trzymał się z daleka od polityki znajduje się w samym jej centrum i musi wybrać po której stronie stanie.
Wątek historyczny przez cały czas przeplata się ze współczesną historią poszukiwań zabójcy Roberta Kenyona. Od jego śmierci minęło 11 lat, Kate wyszła drugi raz za mąż i razem z mężem Ethanem oraz przyjacielem Thomasem Malloy’em, byłym pracownikiem CIA jest bardzo bliska rozwiązania zagadki. Malloy, który pomimo odejścia z CIA podejmuje się czasem prac na zlecenie szuka amerykańskiego biznesmena, który zniknął po zdefraudowaniu majątku swoich kilku przedsiębiorstw. Jest wiele dowodów na to, że te dwie sprawy się łączą a wszystkie nici prowadzą do Hamburga, a następnie do Zurychu.
Autor wykonał świetną pracę, jeżeli chodzi o przedstawienie kultury katarów i ich dziejów. Trzyma się faktów historycznych, a równocześnie nie nudzi, nie tworzy podręcznika akademickiego. Zresztą cała część międzywojenna jest nieźle skomponowana, pokazuje na przykładzie jednostek problemy i wybory jakie musiało podjąć całe społeczeństwo niemieckie po dojściu Hitlera do władzy. Natomiast część współczesna, to już trochę inna sprawa. Wiadomo powieść sensacyjna rządzi się swoimi prawami. Ale i tu są pewne granice. I wydaje mi się, że autor trochę przeszarżował – bohaterowie noszą ze sobą tony sprzętu i amunicji, które w żaden sposób nie utrudniają im ruchów, Malloy pomimo skończonych pięćdziesięciu lat nie ustępuje sprawnością fizyczną i wytrzymałością młodszej o 20 lat Kate, która pomimo wcześniejszych obrażeń i świeżo przestrzelonej nogi bez problemu wdrapuje się na piętrowy budynek… przykłady można mnożyć w nieskończoność.
I jeszcze jedno zastrzeżenie – obydwa wątki żyją swoim życiem i właściwie nie bardzo wiadomo co mają ze sobą wspólnego. Wyjaśnienie przychodzi w ostatnim rozdziale i jest, jak dla mnie, trochę kulawe. Wygląda jakby autor przypomniał sobie, że jakoś trzeba je ze sobą związać, żeby uzasadnić ich współistnienie w jednej powieści.
Pomimo tych zastrzeżeń książka mi się podobała, ma wartką akcję, obie części są spójne, nie ma zalewu technicznych szczegółów, historii jest tyle ile trzeba i to podanej w prostej, zrozumiałej formie. Idealna lektura na długie jesienne wieczory.
Ponieważ „Włócznia” stanowi sequel „Przeklętego zakonu” to pewnie i po tamtą książkę sięgnę, ale nie jest to postanowienie z kategorii: „Muszę to mieć natychmiast!”, ale raczej „Pewnie kupię kiedyś przy okazji…”.

Książka wygrana w konkursie na portalu nakanapie.pl

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Współczesna wersja Jane Austen



Na początku chciałam zaznaczyć, że książka trafiła do mnie niejako przez pomyłkę, gdyż nie jestem, z racji wieku, jej docelowym „targetem” (brr… okropne określenie). Przeczytałam jednak i zdaję sobie sprawę, że jako osoba już dosyć dawno dorosła mogę ją odbierać inaczej niż nastolatki do których jest skierowana. Ale do rzeczy.
Anna Eliot poznała kiedyś i pokochała Feliksa Wentwortha, a następnie pod wpływem rodziny zerwała z nim. Teraz dowiaduje się, że jej ukochany powraca z wojny i być może los da im jeszcze jedną szansę…
Brzmi znajomo?
Dla wielbicieli Jane Austen z pewnością. Tak rozpoczynają się „Perswazje” – jej ostatnia powieść. Jedyna zauważalna różnica to inne imię głównego bohatera – u Austen Wentworth ma na imię Fryderyk.
Jane Austen, pomimo, że napisała tylko kilka powieści i nie żyje już prawie od 200 lat jest jedną z najbardziej znanych i lubianych angielskich pisarek. Jej książki są chętnie czytane przez ludzi w różnym wieku, a dla wielu autorów jej twórczość stanowi inspirację. Tak jest z Rosie Rushton autorką „Ech miłości”. Pisarka ta postawiła sobie za zadanie przełożenie na język współczesny tych XIX-wiecznych powieści. Zabieg nieco ryzykowny, zwłaszcza, że chodzi o tak znaną i lubianą literaturę. I wydaje mi się, że w przypadku tej konkretnej powieści udało się jej wyjść obronną ręką. Rushton nie trzyma się kurczowo literackiego pierwowzoru, a książka nie jest kalką tekstu Austen. Bohaterowie mają podobne cechy charakteru, konfiguracje rodzinno-towarzyskie, podejmują podobne wybory jednak autorka dopasowała to wszystko do oczekiwań współczesnego czytelnika. W książce mamy do czynienia z problemami, które dotyczą dzisiejszej młodzieży – pierwsza miłość , potrzeba akceptacji, zderzenie młodzieńczych ideałów ze światem dorosłych, rozdarcie pomiędzy uczuciem a obowiązkiem, poszukiwanie własnej życiowej drogi, itp. Oprócz tego autorka wplotła w swoją historię, na szczęście bez przesadnej dydaktyki, tak ważne społeczne problemy jak rasizm, niepełnosprawność fizyczna czy „uczciwość” poglądów głoszonych przez polityków starających się o głosy wyborców. To wszystko jest jednak tłem na którym możemy obserwować rozwój osobowości Anny Eliot. Główna bohaterka zmienia się na naszych oczach z cichej, podatnej na wpływy, posłusznej dziewczynki w świadomą swoich potrzeb i życiowych pragnień młodą kobietę.
Widać, że Rosie Roshton lubi swoich młodych bohaterów, pomimo, że nie wszyscy są idealni. Natomiast niezbyt pozytywnie przedstawiają się dorośli – ojciec Anny i matka Feliksa. Tak naprawdę żadne z nich nie może być oparciem dla tych młodych ludzi, co więcej nie zawahają się wykorzystać uczuć swoich dzieci dla własnych korzyści.
Musze przyznać, że nie przepadam za różnego rodzaju remake’mi, bo najczęściej są one gorszej jakości niż oryginalne dzieła. Tym razem byłam jednak pozytywnie zaskoczona. Książka podobała mi się i czytałam ją z przyjemnością. Jest spójna, intryga pomimo pewnych ograniczeń jest przemyślana i zgrabnie przeprowadzona, zakończenie jest dosyć pomysłowe chociaż przewidywalne (szczególnie dla tych którzy czytali „Perswazje”). Z chęcią przeczytam pozostałe utwory pani Roshton, bo bardzo jestem ciekawa jak w jej wydaniu wyglądają pozostałe powieści Jane Austen, szczególnie moja ukochana „Duma i uprzedzenie”.
I na koniec mam taką cichą nadzieję, że młode czytelniczki po przeczytaniu „Ech miłości” sięgną po ich klasyczny już pierwowzór.

Książkę otrzymałam z portalu nakanapie.pl

piątek, 14 stycznia 2011

O wyzwaniach czytelniczych słów kilka...

Początek roku jakoś zawsze nastraja do podejmowania różnych postanowień. Jeśli o mnie chodzi to takim najpierwszym planem na obecny rok jest:
Zacząć dotrzymywać postanowień noworocznych;).

A tak poważnie to dołączyłam w 2010 roku do akcji "Czas na Klasykę" w BiblioNETce oraz do internetowego Dyskusyjnego Klubu Książki na lubimyczytac.pl.
W ramach "Czasu na Klasykę" założyłam sobie, że od września 2010 do sierpnia 2011 przeczytam miesięcznie minimum 3 książki napisane przed 1919 rokiem (tzw. prewersalki - ponieważ powstały przed podpisaniem traktatu wersalskiego). Jak na razie mi się to udaje, zaliczyłam pierwsze spotkania z Dostojewskim, Molierem i Dickensem, podczytuję sobie Kraszewskiego, a w kolejce London, Twain, Szekspir, Tołstoj i jeszcze wielu innych:)
Jeśli chodzi o iDKK działający od października na LC to też zmobilizował mnie do przeczytania kilku książek planowanych już od dawna (choćby "Portret Doriana Graya" O. Wilde'a, "Władca much" W. Goldinga, "Grek Zorba" N. Kazantzakisa czy skończony dosłownie kilka minut temu "Buszujący w zbożu" J.D. Salingera) a także takich po które pewnie sama z siebie  nie sięgnęłabym, np. "Złoty rydwan" S. Bakr, którego recenzję tu zamieściłam.

Jakby tego było mało wymyśliłam sobie, że w czasie wakacji, bo to więcej czasu wtedy jest, zapoznam się z twórczością T. Pratchetta, bo jeszcze nie miałam z nim osobiście do czynienia.
A na po wakacjach planuję prywatną akcję dokańczania pozaczynanych cykli powieściowych, gdzie przeczytana jedna lub dwie części a reszta leży na stosach w mieszkaniu. Pół biedy jak książka jest moja, gorzej, że sporo jest pożyczonych...

To moje plany czytelnicze na ten rok - mam nadzieję, że mnie nie przerosną:)

P.S. A teraz doszedł jeszcze jeden punkt do mojej "listy życzeń":
Prowadzić te moje zapiski chociaż przez rok, żeby w sylwestra zobaczyć ile planów udało mi się zrealizować...

czwartek, 13 stycznia 2011

Zupa z ryby fugu - książka 2010 roku

W ubiegłym roku trafiło w moje ręce kilka naprawdę wartościowych książek więc wybór tej najlepszej nie jest łatwy. Zdecydowałam się jednak na powieść Moniki Szwai pt. „Zupa z ryby fugu”. Autorkę bardzo lubię za jej ciepło i poczucie humoru, które prezentowała we wszystkich poprzednich swoich książkach. Sięgając po „Zupę” przygotowana byłam na kilka godzin świetnej zabawy. Jednak tym razem pani Monika napisała coś zupełnie innego – owszem są tu postacie znane z jej poprzednich książek, jest widoczna sympatia dla głównych bohaterów, jest i owo „szwajowe” poczucie humoru, jednak książka jest bardzo poważna w swej wymowie.


Główni bohaterowie tworzą specyficzny „trójkąt” – Anita i Cyprian Grabiszyńscy to młode małżeństwo, odnoszące sukcesy zawodowe a do szczęścia brakuje im tylko dziecka o które starają się początkowo drogą naturalną, później korzystają ze zdobyczy współczesnej medycyny, aż wreszcie postanawiają wynająć „matkę zastępczą”. I tu pojawia się ta trzecia – młoda studentka Miranda, zwana Mirką, która ma poważne kłopoty finansowe. Namówiona przez swoją współlokatorkę, a przyjaciółkę Anity, Mirka postanawia zostać tzw. surogatką i urodzić dziecko państwu Grabiszyńskim. Decyzja ta podjęta pod wpływem impulsu ma dla wszystkich daleko idące konsekwencje i stwarza sytuację z której nie ma żadnego dobrego wyjścia, można tylko wybierać najmniejsze zło.
Autorka w pozbawiony moralizatorstwa sposób porusza jeden z ważniejszych problemów współczesnego świata, a mianowicie co jest dopuszczalne w staraniach o własne dziecko. Problem o którym w naszym kraju dyskutuje się z różnym skutkiem już od wielu lat, o którym wypowiadają się autorytety moralne, którym zajmuje się nasz parlament i który niestety dosyć poważnie dzieli Polaków. Monika Szwaja nie staje po żadnej stronie, nie osądza postępowania ani Anity zdeterminowanej chęcią posiadania dziecka ani Mirki dla której cały układ ma początkowo wymiar wyłącznie finansowy. Ten ewentualny osąd pozostawia czytelnikowi.
Oczywiście problem nie dotyczy tylko Anity, Mirki i Cypriana. Podejmowane przez nich decyzje wpływają na ich rodziny i przyjaciół a przede wszystkim na brata Anity, który równocześnie jest chłopakiem Mirki a o wzajemnych relacjach obydwu kobiet dowiaduje się w najgorszym z możliwych momentów i nie potrafi podjąć decyzji po czyjej jest stronie.
Uważam, że ta książka to lektura obowiązkowa, bo każdy z nas podejmując jakieś ważne decyzje ma wpływ na życie innych ludzi. Może nie są to aż tak kontrowersyjne rozstrzygnięcia jak w wypadku Anity i Mirki ale musimy pamiętać aby nasze wybory nie stały się tytułową zupą z ryby fugu, która aczkolwiek bardzo smaczna przy nieumiejętnej obróbce może stać się śmiertelną trucizną.

Flashback

Nie mam zbyt dobrych doświadczeń czytelniczych, jeśli chodzi o polskie kryminały, dlatego z pewną rezerwą sięgnęłam po "Flashback" Eugeniusza Dębskiego. Pobieżne przekartkowanie uświadomiło mi, że akcja powieści dzieje się w przyszłości, niezbyt może odległej, jakieś 50 lat, ale jednak... No cóż, przyznam, że nie jestem zbyt wielkim fanem s.f., więc i to nie działało na korzyść tej powieści. Ale nie należy oceniać książki przed przeczytaniem... Zaczęłam więc czytać - oto główny bohater, były prywatny detektyw Owen Yeates, po przejściu w stan spoczynku zajmuje się pisaniem kryminałów. Kiedy jednak dostaje jakąś ciekawą propozycję, to z większymi lub mniejszymi oporami ją przyjmuje. Tym razem zlecenie pochodzi od bogatego i wpływowego prawnika, Guylorda, którego ktoś usiłuje zabić, a jakiś inny tajemniczy ktoś go ochrania. Ponieważ Owen nie bardzo pali się do przyjęcia zlecenia, zostaje zmotywowany maleńkim szantażykiem - ma żonę i synka... Po kilku pierwszych rozdziałach, które szły mi trochę opornie, dałam się wciągnąć powieściowej intrydze do tego stopnia, że czytałam do trzeciej nad ranem, żeby dowiedzieć się, jakie jest rozwiązanie zagadki i nie było ważne, że to środek tygodnia i następnego dnia trzeba wstać do pracy...


Owen to typowy powieściowy twardziel - świetnie radzi sobie z bronią, jeździ jak rajdowiec, jest wysportowany, żywi się wyłącznie energetycznymi napojami, piwem i koniakiem, czasem dla uniknięcia monotonii sięga po jakiegoś wymyślnego drinka, pali jak smok i ma cierpkie poczucie humoru. Jest inteligentny, błyskotliwy, choć czasami bywa naiwny, jeśli zachodzi taka potrzeba - potrafi być brutalny. Po tym opisie można dojść do wniosku, że autor w kwestii bohatera kryminału nie wymyślił niczego nowego. Może i tak, ale w tym wypadku muszę się zgodzić z zasłyszanym gdzieś zdaniem, że w literaturze nie chodzi o to, o czym się pisze, ale jak się pisze. I w tym miejscu chylę czoło przed umiejętnościami literackimi autora. Świetny styl, dbałość o szczegóły, umiejętne dawkowanie napięcia - wszystko to sprawiło, że książkę przeczytałam jednym tchem, a po jej zakończeniu miałam ochotę jęknąć: "To już koniec... szkoda...".

Z okładki dowiedziałam się jednak, że Eugeniusz Dębski popełnił cały cykl książek o Owenie Yeatesie - więc "Chcę jeszcze!!!"



Książka wygrana w konkursie na portalu nakanapie.pl

środa, 12 stycznia 2011

Złoty rydwan


Jak pewnie większości z nas Egipt kojarzy mi się z piramidami, sfinksem, Kanałem Sueskim a w ostatnich latach z zamachami terrorystycznymi i kłopotami klientów nierzetelnych biur podróży. I pewnie jak większość nigdy nie czytałam żadnej książki mówiącej o współczesnym Egipcie. I chyba nie będę też zbyt oryginalna przyznając, że nie sądziłam iż pierwszą książką egipskiego pisarza jaka trafi w moje ręce będzie powieść napisana przez kobietę – w końcu stereotypy dotyczące krajów muzułmańskich i pozycji kobiety w tamtym rejonie kulturowym są w naszym kraju bardzo silne. I tu spotkała mnie ogromna niespodzianka – ze „Słowa wstępnego” autorstwa prof. Marka M. Dziekana dowiedziałam się, że Salma Bakr, autorka „Złotego rydwanu” to nie jedyna pisarka arabska która tworzy współcześnie, że kobiety Bliskiego Wschodu piszą bez większych trudności o swojej sytuacji życiowej i problemach wynikających z uwarunkowań społecznych, kulturalnych i religijnych , a także, co dla mnie było największym zaskoczeniem, że tematykę tę podejmują również mężczyźni.
Salma Bakr jest najbardziej znaną kobietą - autorką tamtej części świata. „Złoty rydwan”, swoją najsłynniejszą powieść napisała w 1991 roku. Cztery lata później książka ukazała się w języku angielskim, ale na polski rynek trafiła dopiero w 2009 roku.
O czym jest ta książka? Oto kairskie więzienie dla kobiet. Odsiadująca tu wyrok dożywocia, Aziza Aleksandryjka bacznie obserwuje swoje współtowarzyszki niedoli. Nie robi tego jednak przez zwykłą ciekawość czy nudę. Nie, Aziza ma plan na opuszczenie więzienia w baśniowym złotym rydwanie zaprzężonym w skrzydlate rumaki. Aleksandryjka nie jest samolubna, w swoją wymarzoną podróż postanawia zabrać kilka współtowarzyszek niedoli, a jej obserwacje więziennego życia i kontakty z innymi osadzonymi mają na celu dokonanie wyboru tych, które najbardziej zasługują na przejażdżkę rydwanem. Aziza jak Szeherezada snuje przed czytelnikiem swoją opowieść o pensjonariuszkach kairskiego więzienia. Poznajemy historię Umm Radżab, kradnącej aby nakarmić dziecko, Hanny, morderczyni maltretującego ją męża, Zajnab, która zastrzeliła szwagra gdy ten chciał przejąć opiekę nad jej dziećmi a także dzieje wielu innych nieszczęśliwych kobiet, które odsiadują wyroki za swoje i cudze przestępstwa. W więzieniu mamy przegląd wszystkich warstw społeczeństwa egipskiego – od prostej chłopki po wykształconą lekarkę czy przedstawicielkę bogatej klasy średniej. Dla Azizy jednak status majątkowy czy społeczny więźniarek nie ma żadnego znaczenia. Najważniejszy jest ich charakter oraz pobudki jakie nimi kierowały kiedy popełniały czyny, za które trafiły później do więzienia.
Zarówno Aziza jak i pozostałe więźniarki to ofiary panującego w Egipcie systemu prawnego. To prawo dające kobietom tylko pozorną wolność, a tak naprawdę faworyzujące mężczyzn – większość przestępstw popełnionych przez bohaterki książki spowodowana jest walką o przetrwanie w tym świecie. Kobiety walczą o swoją godność, o przetrwanie dla siebie i swoich dzieci, walczą z przemocą i tyranią swoich mężów, ojców czy innych opiekunów. Wiedzą, że najczęściej stoją na przegranej pozycji, ale mają cały czas nadzieję, że ich czyny coś zmienią, jeżeli nie w ich życiu to w życiu ich dzieci.
Autorka przekazuje nam ustami Azizy wstrząsające historie więźniarek, jednak nie mówi co i jak można by zmienić, nie osądza systemu prawnego, nie rzuca gromów na tych, którzy tak naprawdę są winni temu, że doprowadzone do ostateczności kobiety postąpiły tak jak postąpiły. I to chyba jest w tej książce najbardziej wstrząsające – ta beznamiętność i pogodzenie się z losem.
Uważam, że jest to książka, którą warto przeczytać, bo pokazuje jedną z mniej znanych twarzy współczesnego świata. I pomimo, że nie lubię dzielenia literatury na męską i kobiecą sądzę, że dla nas, kobiet Europejek żyjących w XXI wieku, często narzekających na swoje ciężkie życie i problemy jest to wręcz lektura obowiązkowa. Lektura, która pomoże nam uświadomić, że tak naprawdę te nasze kłopoty są niczym wobec tego co przeżywają mieszkanki Bliskiego Wschodu.

Książkę otrzymałam od portalu lubimyczytac.pl

Toliny. Wystrzałowe opowieści dla dzieci.

Conn Iggulden znany był mi do tej pory jako autor powieści historycznych o Juliuszu Cezarze oraz Dżyngis –Chanie. „Toliny. Wystrzałowe opowieści dla dzieci” to jego najnowsza książka, zupełnie różna od poprzednich a jej adresatem są najmłodsi czytelnicy.

TOLINY WYSTRZAŁOWE OPOWIEŚCI DLA DZIECI
Kim są owe tytułowe Toliny? Otóż są to latające stworki, coś pomiędzy duszkami a elfami. Mieszkają najczęściej pod ziemią jednak bardzo lubią wychodzić na powierzchnię. Ich świat jest zorganizowany, mają swojego przywódcę Arcytolina i mają swoje prawa. A najważniejszym prawem Tolinów jest absolutny zakaz jakichkolwiek kontaktów z ludźmi. Ale wiadomo, prawo łatwiej jest uchwalić niż przestrzegać. Toliny żyją w Szerłudkowie – to wioska, która po przeprowadzeniu linii kolejowej i wybudowaniu fabryki fajerwerków staje się miasteczkiem. Ludzi przybywa, a że Toliny są nadzwyczaj ciekawskie musi dojść do spotkania. Ludzie zaczynają łapać Toliny i wykorzystywać ich niecodzienne właściwości do swoich celów. Młody Tolin imieniem Iskrzak po takim niezbyt miłym dla siebie spotkaniu z ludźmi wpada na pomysł jak uratować swoich współbraci – niestety aby to zrobić musi złamać prawo zakazujące rozmów z ludźmi. Jak postąpi Iskrzak i jak jego decyzja wpłynie na świat Tolinów? Po odpowiedź odsyłam do książki.
Autor osadził akcję swojej opowieści za panowania króla Jerzego V w 1922 roku. Można by zapytać jakie to ma znaczenie w przypadku bajki o latających stworkach. Otóż ma i to dosyć duże. W książeczce oprócz wątku fabularnego autor zawarł też wiadomości z zakresu chemii, fizyki czy medycyny – oczywiście na poziomie kilkuletniego dziecka. Młody czytelnik w przystępny sposób może się zapoznać z budową pompy, dowie się co powoduje, że fajerwerki są kolorowe a także jak to się dzieje, że balon unosi się w powietrzu. Wszystko oczywiście w dużym uproszczeniu. Iskrzak i jego najlepszy przyjaciel Grzebula czerpią z dorobku ludzkiej nauki i techniki jednak starają się samodzielnie dochodzić do rozwiązania swoich problemów.
Książka przeznaczona jest dla dzieci w młodszym wieku szkolnym jednak wydaje mi się, że może stanowić również lekturę dla osób dorosłych. Autor przedstawił tu bowiem na przykładzie Tolinów zderzenie sposobu myślenia dorosłych i dzieci. I niestety my dorośli w tym porównaniu nie wychodzimy najlepiej. Arcytolin i jego otoczenie są schematyczni w działaniu i konserwatywni. Iskrzak i jego przyjaciele szukają alternatywnych rozwiązań, są otwarci na nowości, uważają, że od każdej istoty można się czegoś pożytecznego nauczyć.
Bardzo ważną rolę w książkach dla dzieci stanowią ilustracje. W tej książeczce są one autorstwa Lizzy Duncan i doskonale dopełniają tekst opowieści. Są bardzo oryginalne i zdecydowanie odstają od tak popularnych teraz cukierkowych obrazków, wzorowanych na lalkach Barbie czy disnejowskich kreskówkach. Mnie przynajmniej zachwyciły na równi z tekstem.
Uważam, że książka jest świetną lekturą, a to zdanie podziela również mój pięcioletni synek. I mamy obydwoje nadzieję, że autor wróci jeszcze do Szerłudkowa i opisze dalsze przygody Iskrzaka, Grzebuli, Skrzydli i innych Tolinów.
Książkę otrzymałam z portalu lubimyczytac.pl

Zaczynam!

Z pewną nieśmiałością postanowiłam spróbować swoich sił jako blogerka. Nie wiem jak mi się to uda, ale mam nadzieję, że będziecie wyrozumiali dla moich poczynań - przynajmniej na początku;)