środa, 30 listopada 2011

Porozmawiajmy jak katolik z ateistą...

Na początek pytanie - o czym najczęściej dyskutują Polacy?
Odpowiedzi będzie pewnie sporo - o pracy, nieciekawym szefie, różnego rodzaju kłopotach (uwielbiamy przecież narzekać), o sąsiadach, teściowej (temat rzeka...) i o Kościele. I mam czasem takie wrażenie, że ten ostatni temat wzbudza największe emocje i kontrowersje. Trochę to może dziwne, bo ponoć ponad 90% naszego społeczeństwa to katolicy więc z założenia powinniśmy mieć zbieżne poglądy na temat wiary i etyki chrześcijańskiej. A w rzeczywistości takie dyskusje światopoglądowe dosyć często kończą się tzw. nieporozumieniem towarzyskim, żeby nie użyć bardziej dosadnego sformułowania.

Co się jednak stanie gdy po dwóch stronach stołu usiądzie para przyjaciół z których jeden jest gorliwym (w dobrym tego słowa znaczeniu) katolikiem, który w pewnym momencie swojego życia chciał się poświęcić życiu zakonnemu a drugi, pomimo katolickiego wychowania, odszedł od Kościoła? Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że ta dyskusja będzie bardzo ciekawa i, co nawet ważniejsze, głęboko merytoryczna - wszak obie strony pomimo różnic światopoglądowych dobrze orientują się w dyskutowanych kwestiach.
Do lektury książki - rozmowy autorstwa Szymona Hołowni i Marcina Prokopa pt. "Bóg, kasa i rock'n'roll" zabierałam się z takim właśnie nastawieniem i nie zawiodłam się. Obydwaj panowie, pomimo wspomnianych różnic, prowadzą dialog w którym starają się wyjaśnić swoje podejście do omawianych tematów natomiast w żaden sposób nie udowadniają na siłę swojemu interlokutorowi, że to właśnie oni mają rację. I to jest największy plus tej książki - mamy możliwość zapoznania się z dwoma różnymi poglądami ale podjęcie decyzji z którym z panów jest nam bardziej po drodze to już nasza osobista sprawa. Autorzy kierują swoją książkę do inteligentnego i myślącego czytelnika, który sam dokonuje wyboru - tak więc jeśli ktoś szuka gotowej recepty w stylu "tylko uczestnictwo w Kościele jest dobre" albo "Kościół to przesąd więc szkoda na niego czasu" srodze się zawiedzie, bo takowej wskazówki tu nie dostanie.
Książka składa się z kilku rozdziałów w których Prokop i Hołownia podejmują temat Kościoła jako instytucji, życia zakonnego, modlitwy ale również różnego rodzaju idoli czy pieniądza i jego roli w naszym życiu. Dyskusja w dużej mierze oparta jest na ich własnych doświadczeniach i przemyśleniach ale obydwaj sięgają niejednokrotnie do uznanych autorytetów aby poprzeć jakąś głoszona przez siebie tezę. Nie stronią też od tematów kontrowersyjnych - jak chociażby działalności księdza Natanka i ojca Rydzyka i ich wpływu na postrzeganie Kościoła przez szerokie rzesze społeczeństwa.

Uważam, ze książka jest świetną lekturą dla każdego - i dla katolika, i dla ateisty, i dla kogoś kto nie bardzo potrafi się jednoznacznie określić po której stronie tak właściwie stoi. Lekturę trzeba sobie dawkować - nie da się tej książki czytać jednym ciągiem. Dla mnie osobiście było to nie lada wyzwanie - wychowałam się w katolickiej rodzinie, chodzę do kościoła, wzięłam ślub kościelny, dziecko jest ochrzczone i uczestniczy w lekcjach religii, z proboszczem w naszej parafii mam bardzo dobre relacje, często organizujemy wspólnie różne imprezy (chociażby teraz przygotowujemy jasełka) - wydawałoby się, że jestem przykładną katoliczką, a po przeczytaniu pierwszych dwóch rozdziałów doszłam do wniosku, że bliżej mi do poglądów reprezentowanych przez Marcina Prokopa... 
Pewnie jeszcze przez jakiś czas zakończona właśnie lektura będzie dla mnie źródłem światopoglądowych przemyśleń. Tym bardziej, że zbliżają się święta i muszę sama się określić co w nich jest ważniejsze - choinka, wigilijne potrawy i błogie lenistwo czy głębokie przeżycie religijnej tajemnicy...

Przypominam na koniec o trwającej w Znaku promocji:
Każdy, kto do 15 grudnia złoży zamówienie na książki z oferty wydawnictwa i wpisze na zamówieniu kod rabatowy o treści Anek7 otrzyma 30% rabatu.

wtorek, 29 listopada 2011

Andrzejkowo - mikołajkowa wygrywajka:)

Jutro tradycyjne Andrzejki - wieczór wróżb i przepowiedni. Wróżymy z wosku, butów, obierek z jabłek, talerzyków i z czego tam kto jeszcze chce. Ciekawe ilu moli książkowych dowie się, że w najbliższym czasie otrzyma literacki prezencik?
Tego nie wiem niestety, ale wiem, że dwójce z nich ta wróżba się spełni:)

Dzięki uprzejmości pana Tomka z wydawnictwa Znak literanova mam dla Was dwie książki  do rozlosowania.

Wybierać możecie spośród czterech tytułów, które widać na zdjęciu:



Tu są moje recenzje tych książek:

Zasady:

  1. Zgłoszenia przyjmuję do dnia 6 grudnia do godz. 15.00
  2. W komentarzu wpiszcie do którego tytułu się zgłaszacie - trzeba wybrać jeden z czterech.
  3. Bardzo proszę, szczególnie osoby, które nie mają bloga, o wpisanie adresu e-mail.
  4. Będzie mi miło jeżeli zdecydujecie się poinformować o losowaniu u siebie - jednak nie jest to w żadnym wypadku konieczne.
  5. Losowanie planuję na 6 grudnia ok. godz. 17.00 -tak aby dwie osoby mogły się cieszyć mikołajowym prezentem:)

poniedziałek, 28 listopada 2011

W świątecznym nastroju


Przypominam o trwającej w Znaku promocji:
Każdy, kto do 15 grudnia złoży zamówienie na książki z oferty wydawnictwa i wpisze na zamówieniu kod rabatowy o treści Anek7 otrzyma 30% rabatu.


Chociaż pogoda za oknem jest tego całkowitym zaprzeczeniem to jednak kalendarz wie swoje - coraz bliżej święta:)
Maszyna marketingowa już ruszyła, z wystawowych szyb uśmiecha się coraz więcej mikołajów, telewizyjne reklamy doradzają co kupić pod choinkę, karpie w stawach hodowlanych wykazują coraz większą nerwowość a w mojej szkole rozpoczęły się przygotowania do jasełek i wigilijnego koncertu.
Święta to szczególny okres w roku kiedy stajemy się bardziej życzliwi, zapominamy na chwilę o naszych problemach i staramy się choć trochę czasu spędzić z najbliższymi. Mamy też trochę więcej czasu, który można przeznaczyć na lekturę. I nie wiem jak wy ale ja lubię sobie pod choinką poczytać coś lżejszego, wzruszającego, ze szczyptą magii i koniecznie ze szczęśliwym zakończeniem. I na taką książkę trafiłam właśnie teraz - co prawda kilka tygodni przed świętami, ale może to i dobrze, bo zdecydowanie potrzebowałam takiej lektury.

Bohaterką najnowszej książki Richarda Paula Evansa pt. "Obiecaj mi" jest  niespełna trzydziestoletnia Beth Cardall. Jej życie jest poukładane i szczęśliwe - Marc, jej mąż jest przedstawicielem handlowym, ona sama pracuje w pralni a sześcioletnia córeczka Charlotte zaczęła właśnie chodzić do szkoły. Cardallowie nie są może zbyt zamożni, spłacają kredyt hipoteczny ale nie mają większych kłopotów. Spokojna egzystencja Beth i jej rodziny kończy się jednak bezpowrotnie w lutym 1989 roku. Charlotte zaczyna chorować i lekarze nie są w stanie zdiagnozować co jej tak naprawdę jest a Beth odkrywa, że mąż ma romans. Zrozpaczona i zraniona kobieta wyrzuca go z domu, jednak dla dobra dziecka pozwala mu wrócić i stara się przebaczyć. Kiedy wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze spada na nich kolejny cios - Marc jest śmiertelnie chory i ma przed sobą jedynie kilka miesięcy życia. Po jego śmierci Beth popada w ogromne kłopoty - Charlotte jest coraz bardziej chora, kończą się pieniądze a pensja Beth wystarcza ledwie na skromne utrzymanie. Przyjaciele starają się pomóc kobiecie ale sami też nie mają zbyt dużych zasobów.
Kiedy wydaje się, że wszystko już stracone w życiu Beth pojawia się Matthew - tajemniczy młody mężczyzna, który wie o niej zadziwiająco dużo...

R.P. Evans jest dosyć dobrze znany polskim czytelnikom, wydano u nas siedem jego powieści i wszystkie odniosły sukces. Osoby, które przeczytały już coś jego autorstwa podkreślają, że książki Evansa niosą ze sobą ogromną dawkę optymizmu i wiary w drugiego człowieka. Jak dla mnie to pierwsze spotkanie z tym amerykańskim pisarzem i mogę go zaliczyć do udanych. Książkę czyta się szybko - to zasługa klarownej narracji i nieźle skomponowanych dialogów, nie ma właściwie wątków pobocznych, więc nie trzeba się specjalnie wysilać żeby zapamiętać jakie są relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami, których z resztą można na palcach policzyć. Czyli same plusy:)
Są też niestety minusy - powód i sposób w jaki Matthew pojawił się w życiu Beth jest ostatecznie do przyjęcia (Niech żyje magia Świąt!) ale już finał ich znajomości całkiem nie przypadł mi do gustu... Straciłam jakoś całkiem sympatię dla tej kobiety, która (kurczę, jak to napisać, żeby nie zdradzić za dużo...) hmm... zapomina o jakiejś podstawowej etyce. Zabrzmiało może trochę górnolotnie, ale ja to tak niestety odebrałam.

Ale generalnie książka mi się podobała i uważam, że to lektura jak znalazł na nadchodzący świąteczny czas.
Bo w lipcu chyba by mi się tak nie spodobała niestety...

sobota, 26 listopada 2011

Z Martyną podróż na koniec świata

Jeśli chodzi o literaturę podróżniczą to w moim prywatnym rankingu prym wiedzie Wojciech Cejrowski. W tym roku natomiast odkryłam piszącego przepięknie o Australii Marka Tomalika i  przeczytałam pierwszą w moim  dorobku czytelniczym książkę Beaty Pawlikowskiej - niestety zupełnie mi nie podeszła. Zwyczajnie nudna była...
Przyszło mi nawet do głowy, że kobiety może nie maja daru obserwowania i opisywania dzikiej natury, ale trafiła w moje ręce "Kobieta na krańcach świata" Martyny Wojciechowskiej, która udowadnia, ze jednak panie potrafią napisać dobrą książkę podróżniczą.

Książka przedstawia historie kilku kobiet mieszkających w egzotycznych dla Europejczyka państwach - Wietnamie, Zanzibarze, Boliwii i jeszcze kilku innych.  Tytuł książki jest identyczny z tytułem programu jaki Wojciechowska wraz z ekipą filmową realizowała kilka lat temu. Są to bowiem zapiski autorki z tamtych podróży. Książka opisuje więc w dużej mierze to co można było zobaczyć w telewizji, ale jest bogatsza o relacje z przygotowań do realizacji programu a także o sceny, których, z racji ograniczeń czasowych nie dało się zamieścić w przeznaczonym na wizję materiale.
Oczyma Martyny Wojciechowskiej obserwujemy kobiety żyjące w odmiennych warunkach ekonomicznych, religijnych i  społecznych, wykonujące  zdecydowanie męskie lub niebezpieczne zajęcia, walczące o byt swoich rodzin. Z tych odmiennych losów wyłania się jednak kilka cech wspólnych - niezależnie od miejsca zamieszkania, statusu majątkowego czy wyznawanej religii kobiety lubią ładnie wyglądać, chcą żyć w udanym związku i zapewnić lepszą przyszłość swoim dzieciom. Szczególnie to ostatnie pragnienie jest akcentowane przez bohaterki reportaży - zarówno boliwijska zapaśniczka, pracująca przy rozbrajaniu pól minowych mieszkanka Kambodży czy zbierająca glony muzułmanka z Zanzibaru - wszystkie podkreślają, że podjęły się takiej a nie innej pracy aby zapewnić swoim dzieciom środki potrzebne do zdobycia wykształcenia, które zaprocentuje w przyszłości możliwością lżejszego życia. Bardzo blado na tym tle wypadają panowie, chociaż to właśnie oni (chociażby ze względów kulturowych) powinni zapewnić odpowiedni warunki bytowania swoim rodzinom. Naszła mnie nawet taka myśl, że książka Wojciechowskiej jest przepełniona feministycznymi  poglądami. Ale może to tylko zbieg okoliczności...
Chciałabym jeszcze kilka słów poświęcić warstwie edytorskiej. Książka sygnowana przez National Geographic jest niezwykle starannie wydana - kredowy papier, masa zdjęć, dosyć duży format i... prawie kilogram żywej wagi, co sprawia, że trzymanie jej w ręce w czasie lektury jest raczej niemożliwe. Ale to tylko jedna niedogodność więc z czystym sumieniem mogę polecić każdemu lekturę książki Martyny Wojciechowskiej.
A ja sama zaczynam się rozglądać za drugim tomem "Kobiety na krańcu świata".

piątek, 25 listopada 2011

Stos na sympatyczny koniec całkiem nieudanego tygodnia...

Na szczęście dobiega końca jeden z najgorszych tygodni tego roku...
A końcówka okazała się całkiem przyjemna, a to za sprawą wymiankowej paczki, Mikołaja z Biblionetki oraz dzisiejszego Światowego Dnia Pluszowego Misia.

WYMIANKA


Wczoraj dotarła do mnie wymiankowa przesyłka od... No właśnie, nie bardzo wiem od kogo, bo pomimo usilnych poszukiwań nie znalazłam nigdzie nicku nadawcy, a prawdziwe personalia nic mi niestety nie mówią;(
I oczywiście nie będę tu czyimiś danymi osobowymi szastać.
Tajemnicza nadawczyni przysłała mi dwie książki (uczciwie powiem, że na widok "Dawnej Polski w anegdocie" aż usiadłam - zdarzyło mi się mieć to wydawnictwo w rękach dawno temu, nawet chciałam kupić, ale to z cudem graniczyło a teraz mam i nikomu nie oddam), słodycze, herbatki, cudną zakładkę z piórkami i jeszcze kilka drobiazgów za które serdecznie dziękuję:)
Piotruś oczywiście zaopiekował się słodyczami i portfelikiem w kształcie psiej główki. Na nic się zdały tłumaczenia, że to raczej damski drobiazg jest...

Poniżej zdjęcie cudów z paczki za które jeszcze raz dziękuję tajemniczej ofiarodawczyni:)
Serdecznie dziękuję również Sabince i Lenie za organizację wymianki. Przy okazji informuję, że moja paczka już niemal gotowa (czeka tylko na zakładkę) i po niedzieli wyruszy w podróż.




STOSIK


Kolejne tomy i tomiki, które zawitały w tym tygodniu do mojego domu:



Od dołu:


  • "Madame" A. Libera - wymiana na LC
  • "Zemsta" S. Osbourne - od wydawnictwa Telbit
  • "Tajemnica Ołtarza Gandawskiego" K. Hammer - j.w.
  • "Na glinianych nogach" T. Pratchett - Mikołaj z Biblionetki
  • "Zacisze 13" O. Rudnicka - z biblioteki
  • "Truskawki z szamponem" K. Gryniewicz - pożyczona od koleżanki
  • "Tajemnica markiza de Valfierno" M. Caparros - wymianka "Z książką przy kominku"
  • "Dawna Polska w anegdocie" M. W. Tomkiewiczowie
Jeszcze słówko o Mikołaju, który obdarował mnie książką Pratchetta.
Od 6 lat na Biblionetce organizowana jest akcja mikołajkowa. Polega ona na tym, żeby znaleźć na półce jakąś książkę, która nam nie jest potrzebna lub wiadomo, że do niej nie wrócimy, poszukać w schowkach, kto chciałby taką książeczkę mieć i napisać do koordynatorek akcji z prośbą o adres wybranej osoby. A następnie ślicznie spakować, dołożyć karteczkę z życzeniami i wysłać. Zabawa tym fajniejsza, że Mikołaje z Biblionetki starają się zachować anonimowość - ja o moim Mikołaju wiem tyle, że książkę nadał z Poznania...
Mam już spakowane trzy paczuszki do wysłania - pewnie pod koniec przyszłego tygodnia wyślę:)

ŚWIATOWY DZIEŃ PLUSZOWEGO MISIA

W dniu dzisiejszym obchodzone jest święto najukochańszej z wszystkich zabawek - Pluszowego Misia. Za sprawą pani Ani z przedszkola miałam swój udział w tym święcie - od razu przyznaję, że nader niechętny... Otóż rzeczona pani Ania ogłosiła rodzinny konkurs na portret pluszaczka. A ja jestem manualne beztalencie:(
Robert się oprotestował, babcie też niestety zdolności do innych rzeczy posiadają, moja klasowa artystka zachorzała - czarna rozpacz. A dziecię stoi z oczami kota ze Shreka i jojczy, że pani mówiła żeby "wszyszczy żrobili misie bo nagrody bendom fajne".
Co było robić - ostatnią niedzielę spędziliśmy na pracach manualnych. Robert podjął się gotowania a my z Piotrusiem przystąpiliśmy do pracy. Biorąc pod uwagę domowe zasoby surowców papieropodobnych zdecydowaliśmy się na witraż. Najpierw szablon a później już wycinaliśmy (tzn. ja wycinałam a Piotrek zobowiązał się nie przeszkadzać). Mój tato, który zajrzał jakoś do nas w czasie procesu twórczego wyraził niejakie zdziwienie, że większość kartonu idzie do śmieci, ale już mi się nie chciało tłumaczyć, że to tak ma być - chyba zauważył mord w moich oczach bo jakoś tak szybko się wycofał...
Męka tworzenia trwała ok. 3 godzin a efekt wyglądał tak:



Dzisiaj ogłoszono wyniki konkursu i nasz Misio zajął zaszczytne trzecie miejsce:)
Dziecko jest przeszczęśliwe i ja właściwie też... Bo widzicie, w przyszłym roku będzie już w pierwszej klasie a oni tego święta nie obchodzą;)





czwartek, 24 listopada 2011

TOP10 - wyciskacze łez



Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Dziś przyszła pora na... Dziesięć największych wyciskaczy łez!


Mam oczy na tzw. mokrym miejscu, więc płacz nad lekturą zdarza mi się bardzo często... I to wcale nie musi być jakiś romans - nad "Księdzem Rafałem" i "Cukiernią pod Amorem" też mi się zdarzyło pochlipać - żeby wspomnieć moje tegoroczne książkowe odkrycia. Tak, że lista wyciskaczy łez w moim przypadku jest długa i kręta, (ryczę nawet przy którymś z koli czytaniu i nic nie daje opuszczanie szczególnie wzruszających scen) a na jej czele znajdują się:


"Pan Wołodyjowski"


"Błękitny zamek"


"Mała księżniczka"


"Oskar i pani Róża"


"Love story"


"Panna z mokrą głową"


"Chłopcy z Placu Broni"


Pollyanna"


"Straszny dziadunio"


"Dom na klifie"

A teraz ciekawe czy zgadniecie w których miejscach najbardziej przydają się chusteczki?

środa, 23 listopada 2011

Muzyczna terapia

Erica-Emmanuela Schmitta nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Wiele osób pewnie czytało jego "Oskara i panią Różę" lub którąś z pozostałych książek - jest to autor bardzo u nas popularny.
Do sięgnięcia po jego najnowszą książkę "Kiki van Beethoven" skłonił mnie tytuł - miałam nadzieję, że nazwisko mojego ulubionego kompozytora pojawiło się w nim nieprzypadkowo. I nie pomyliłam się.
 Na książkę składają sie dwa teksty - tytułowe opowiadanie oraz osobiste refleksje autora na temat muzyki i  wpływu jaki miała na jego życie, pod wiele mówiącym tytułem "Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje...". Dodam jeszcze, że do książki dołączona jest płyta z fragmentami sześciu wielkich dzieł niemieckiego kompozytora, których można, a nawet należy słuchać w czasie lektury - są tak dobrane aby stanowić jak najlepszą ilustrację czytanego tekstu.

 Jak można się dowiedzieć z wypowiedzi samego autora "Kiki van Beethoven" to sztuka teatralna (właściwie monodram), którego główna bohaterka Christine, przez przyjaciółki nazywana Kiki, kupuje pewnego dnia w antykwariacie odlew rzeźby przedstawiającej głowę Ludwiga van Beethovena. Kiki jest starszą kobietą i mieszka w domu opieki a jej spontaniczny zakup będzie miał ogromny wpływ nie tylko na nią ale i na inne lokatorki. Rzeźba przywołuje dawno zagrzebane wspomnienia, sprawia, że starsze panie zaczynają zupełnie inaczej patrzeć na swoje życie i rożne osobiste dramaty. Wszak Beethoven znakomitą większość swoich dzieł stworzył jako osoba zupełnie głucha i nie załamał się. Co więcej, jedna z jego kompozycji powstałych w schyłkowym okresie życia czyli IX Symfonia i będący jej zakończeniem "Hymn do radości"to nieskrępowany, wręcz dziki entuzjazm i wola życia. Kiki oraz jej przyjaciółki uczą się samoakceptacji a także walczą z własnym strachem, kompleksami i samotnością.

Drugi tekst, jak już wspomniałam wyżej, to zapis tego jaki wpływ miał na autora kontakt z muzyką Beethovena - od młodzieńczej fascynacji, poprzez okres odrzucenia aż po ponowny kontakt w wieku dojrzałym. Każdy z tych etapów można odnieść do konkretnych dzieł kompozytora - tu szczególnie polecam lekturę połączoną ze słuchaniem. Wzbogaca to bowiem tekst książki aa z drugiej strony ukazuje mnogość interpretacji geniusza jakim niewątpliwie był Beethoven.

Muszę przyznać, że książki, chociaż objętościowo nie jest zbyt obszerna, nie da się przeczytać jednym ciągiem. I nie chodzi tu nawet o ewentualne przerwy na słuchanie muzyki, ale raczej o konieczność przemyślenia pewnych spraw i uporządkowanie emocji.

I jeszcze jedno - nie polecam tej książki osobom będącym w opozycji do muzyki klasycznej - bo co prawda dołączonej płyty słuchać nie musicie, ale trzeba pamiętać, że muzyka w tym tekście pełni rolę pierwszoplanową...

I na koniec przypomnienie o trwającej w Znaku promocji:
Każdy, kto do 15 grudnia złoży zamówienie na książki z oferty wydawnictwa i wpisze na zamówieniu kod rabatowy o treści Anek7 otrzyma 30% rabatu.

wtorek, 22 listopada 2011

TOP10 - z Polską w tle




Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Dziś przyszła pora na... Ulubione książki, w których widać Polskę!


Książki z Polską w tle - trudna sprawa...
Bo co to właściwie jest ta Polska  - średniej wielkości kraj w środkowej Europie, ponad 1000 lat tradycji i historii, ojczyzna Kościuszki, Szopena i Wojtyły, tatrzańskie szczyty i mazurskie jeziora, a także (a może przede wszystkim) kilkadziesiąt milionów ludzi z ich radościami, smutkami, marzeniami...
Jak to wszystko przekazać za pomocą tylko 10 tytułów?

Ano spróbujmy...



"Stara baśń"

Właściwie lepiej trzeba by napisać, że chodzi mi o cały cykl "Dzieje Polski" autorstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego, ale na razie jeszcze nie przeczytałam całości (przytrzymuje mnie tom 9 pt. "Waligóra" - nie do dostania w ościennych bibliotekach w wersji papierowej, a e-booków bardzo nie lubię) więc podaję tom pierwszy - niech kto mówi co chce, tak jak Kraszewski pisał o przyrodzie polskiej to chyba mu nikt nie dorówna. Jeśli chodzi o warstwę historyczną to jest trochę gorzej, ale generalnie całość aż kipi miłością do ojczystej ziemi.


"Ogniem i mieczem"

Ta książka, podobnie jak cała "Trylogia" to genialny portret naszego narodowego charakteru - bo gdyby porównać sienkiewiczowskich bohaterów do współczesnych polityków to można dojść do wniosku, że zmieniła się scenografia i kostiumy, ale ludzie pozostali tacy sami... Prywata, warcholstwo, wygórowane mniemanie o własnych przewagach, ale kiedy poczujemy przysłowiowy "nóż na gardle" potrafimy się zjednoczyć i walczyć do upadłego.
Dlaczego akurat ten tom? Bo mój ulubiony, a poza tym to tak naprawdę tylko Skrzetuski i chyba Zagłoba (chociaż z nim to nic do końca nie jest pewne) to rodowici Polacy - pozostali bohaterowie pochodzą z Kresów: Wołodyjowski to Rusin, Kmicic i Oleńka to Żmudzini, Hajduczek pochodzi z Podola, Helena to Ukrainka a Podbipięta szczery Litwin...



"Kamienie na szaniec"

Opowieść o najlepszej części naszego narodu, która miała pecha żyć w czasach wojny i okupacji. Pomimo trudnych warunków, codziennego strachu o życie własne i bliskich pozostali wierni sobie i swoim ideałom - wierzyli, że wolność Ojczyzny jest w zasięgu ręki i że warto dla niej poświęcić wszystko.



"Księga Tatr"

Książka Jalu Kurka to przecudna opowieść o ziemi i ludziach na niej mieszkających - przeplatana baśniowymi fragmentami i opisami dzikiej górskiej przyrody historia góralskiej wsi Zakopane na przestrzeni kilkudziesięciu lat - od 1848 do 1910 roku. 
Dzisiaj już trochę zapomniana, a szkoda...



"Cukiernia pod Amorem"

Wszyscy pewnie znają sagę autorstwa Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, chociażby ze słyszenia. Losy kilku rodzin na tle historii naszego kraju, radości i smutki, chwile szczęścia i wielkie tragedie - ot, zwyczajne życie...



"Maria i Magdalena"

Jedno z najpiękniejszych i najbardziej polskich miast - Kraków na przełomie wieków. Z niepowtarzalną atmosferą, narodowymi świętościami, artystyczną bohemą i mieszczańską codziennością... 
Nostalgiczne wspomnienia po ludziach i czasach, które już nie wrócą...



"Fikołki na trzepaku"

Wspomnienia Małgorzaty Kalicińskiej przenoszą nas w czasy PRL-u. Chociaż moja metryka jest nieco młodsza od tej którą legitymuje się autorka to świetnie pamiętam opisywane w książce czasy - stylonowe, szkolne fartuszki z przypinanym białym kołnierzykiem, oranżadę w papierku, blok czekoladowy, kiszoną kapustę i ogórki sprzedawane prosto z beczki (ciekawe gdzie był wtedy SANEPID), buty zimowe, tzw. "Relaksy" - brzydkie i toporne, ale stanowiły towar upragniony przez wszystkie dzieciaki, nie wszyscy jednak mieli szczęście być ich posiadaczami, i wiele, wiele innych kolorów, smaków i zapachów typowych dla Polski lat 60-tych i 70-tych...



"Jeżycjada"

Kilkadziesiąt lat z życia rodziny Borejków i ich przyjaciół, znajomych, sąsiadów. Pełne humoru, optymizmu, choć i smutniejsze wydarzenia się zdarzają - dorastałam razem z Borejkównami i do dzisiaj chętnie do nich wracam. Miłość i rodzinne ciepło było ważniejsze niż pieniądze i kariera. W dzisiejszych zwariowanych czasach tęsknię za światem wykreowanym przez Małgorzatę Musierowicz.



"Chłopi"

Specyfika polskiej wsi widziana oczami Reymonta zachwyciła mnie od pierwszego spotkania. Opisany w książce rok na wsi - z jej kulturą, obyczajowością, symboliką i niepisanymi zasadami to piękny obraz naszej historii. Nie tej wielkiej z kart podręczników, ale tej codziennej, szarej i zwyczajnej...



"Lato leśnych ludzi"

Tę książkę dawno temu podsunęła mi moja mama. Zaczęłam czytać i nie dałam rady, pomimo, że Rodziewiczówna mi się dosyć podobała. Po raz drugi sięgnęłam po nią kilka lat temu i nastąpiło objawienie - przecież to cudowna książka z której jak gejzer tryska miłość do ojczystej przyrody, życie w zgodzie z naturą, prawdziwa przyjaźń i poświęcenie. I chociaż autorka pisząc ją po pierwszej wojnie światowej kierowała swój tekst przede wszystkim do dzieci i młodzieży, to na dzień dzisiejszy doceni piękno tej historii raczej osoba dorosła. Dla dzieciaków książka jest "nudna, bo się w niej mało dzieje"...

niedziela, 20 listopada 2011

Ślubuję ci miłość...

Nie wiem czy nie stracę w oczach osób odwiedzających tego bloga ale przyznaję się uczciwie, że lubię książki Katarzyny Grocholi. Utarła się bowiem jakaś taka obiegowa opinia, że to literatura drugiego, albo i dalszego sortu, taka pisanina dla kucharek (serdecznie przepraszam przedstawicielki tego zawodu - ale nie ja wymyśliłam to określenie), no generalnie miernota. 
Tymczasem ja bardzo polubiłam Sarę, bohaterkę "Kryształowego anioła" oraz Judytę z "Nigdy w życiu" i "Ja wam pokażę" - no, tu głównie z powodu Danuty Stenki, bo najpierw widziałam film a dopiero później sięgnęłam po książkę.
Jakby nie było, wiele osób uważa, że czytanie powieści Katarzyny Grocholi jest w nie najlepszym guście. Ale nawet ci najbardziej negatywnie nastawieni do pisarki przyznają, że jest w jej dorobku jedna książka, którą trzeba przeczytać, a mianowicie "Trzepot skrzydeł".

 Niewielka objętościowo, pisana w formie listu, bardzo oszczędna jeśli chodzi o środki stylistyczne opowieść zdrowo mną potrząsnęła. Bohaterką i narratorką tej historii jest Hania - młoda kobieta, która przeżyła piekło małżeńskiej przemocy, bicia i poniżania. Na pozór ma sielskie życie - niezłą pracę, elegancki dom, przystojnego i czarującego męża, bezgranicznie ją uwielbiającego. Na pozór, bo w czterech ścianach mieszkania mąż zmienia się w tyrana maltretującego fizycznie i psychicznie najbliższą osobę. Ile jest w stanie wytrzymać ofiara takiego traktowania i co musi się stać, żeby zaczęła walczyć o siebie? I czy nie będzie już za późno?

Czytając książkę zastanawiałam się przez cały czas dlaczego Hanka godzi się na swój los - przecież to nie dawne czasy, kiedy żona była niemal własnością męża, pozbawioną środków do życia, rozwód czy separacja nie wchodziły w grę, bo żadna rodzina nie przyjęłaby w ten sposób zhańbionej córki pod swój dach. Co więcej - odniosłam wrażenie, że gdyby rodzice znali choćby część prawdy o jej życiu stanęliby za nią murem.
Tymczasem Hania cierpi w milczeniu, pozwala żeby mąż stopniowo uzależniał ją od siebie, zrywa kontakty z przyjaciółkami, a każdy gest i słowo stają się swoistym egzaminem - czy to mu się spodoba, a jeśli nie to jak na to zareaguje. Czy tylko na nią nawrzeszczy, czy posunie się do rękoczynów? 
Jest w psychologii takie określenie "syndrom sztokholmski" - stan, kiedy ofiara porwania lub zakładnik zaczyna sympatyzować ze swoim oprawcą a nawet mu pomaga. Jest pewnie jakieś analogiczne określenie takiego zachowania jeśli chodzi o przemoc w rodzinie - i historia Hanki jest najlepszym tego przykładem. Ona  przyczyn tego co ją spotyka szuka przede wszystkim w sobie, stara się usprawiedliwić męża, wytłumaczyć jego zachowanie swoimi błędami. 
Wydaje mi się, że bohaterka to osoba niezwykle wrażliwa a co za tym idzie niepewna siebie i swojej wartości. A takie osoby stanowią wymarzony cel dla różnego rodzaju psychopatów.

Książka pomimo wspomnianej wcześniej oszczędnej formy jest niezwykle emocjonująca i nie da się łatwo przejść do porządku po jej lekturze. Bo tak naprawdę taką Hanką może być ktoś nam bardzo bliski - siostra, mama, przyjaciółka... Ile szczęśliwych, zdawałoby się, związków skrywa w sobie tragiczną tajemnicę? A jak ja postąpiłabym będąc na miejscu Hanki?

Na szczęście to ostatnie pytanie mnie nie dotyczy...

sobota, 19 listopada 2011

Podróże w dobrym towarzystwie

Na początek ogłoszenie:

Wydawnictwo Znak zaprasza na świąteczne zakupy - bo książka to przecież świetny prezent dla każdego. Aby te zakupy były udane nie tylko dla obdarowanego ale i dla obdarowującego (ze wskazaniem na jego portfel) miło mi poinformować, że każda osoba może skorzystać ze świątecznego rabatu - wystarczy tylko przy zamówieniu wpisać specjalny kod promocyjny i zapłacimy o 30% mniej. Promocja trwa do 15 grudnia i można z niej korzystać wielokrotnie:)

A i najważniejsze - kod promocyjny do wpisania to Anek7.

Chyba każdemu zdarzyło się przynajmniej raz w życiu podróżować w nieznane - nie chodzi mi tu o wyprawę w amazońską dżunglę czy na Grenlandię, ale np. o wyjazd na studia do nieznanego miasta, pierwszą podróż za granicę czy pierwsze wakacje nad morzem. I pewnie nie powiem nic nowego ani odkrywczego twierdząc, że w czasie takiej wyprawy dobrze mieć przy swoim boku wypróbowanego przyjaciela - wszystko jest wtedy łatwiejsze, mamy na kogo liczyć w kłopotach i mamy z kim dzielić radosne chwile.
 Krzysztof Materna i Wojciech Mann oprócz tego, że bardzo często ze sobą współpracowali (robią to zresztą do dnia dzisiejszego) są od wielu lat dobrymi przyjaciółmi. Zdarzyło im się nie jeden raz podróżować wspólnie – czy to służbowo czy prywatnie a garść wspomnień z tych wojaży można znaleźć w ich wspólnej książce „Podróże małe i duże czyli jak zostaliśmy światowcami”.
Większość wyjazdów o których mowa w tej publikacji odbywała się w czasach dla niektórych całkiem zamierzchłych, bo w latach 70-tych i 80-tych i dla młodszego czytelnika wymowa tych felietonów może być nie do końca zrozumiała.
Przykład pierwszy z brzegu – rejs „Batorym” po Morzu Śródziemnym dla ówczesnych pasażerów nie był bynajmniej okazją do wypoczynku i podziwiania cudów architektury tamtego regionu ale przede wszystkim wielką wyprawą handlową, która turystom miała nie tylko zwrócić wyłożone fundusze ale jeszcze dać wcale niezły zarobek.
Autorzy podeszli do swojego utworu z ogromnym poczuciem humoru, przy lekturze uśmiech nie schodził mi z twarzy – książka zapewniła mi kilka godzin świetnej zabawy. Perypetie Wojciecha Manna z transportowanym przez Stany Zjednoczone samochodem, kulinarne przyzwyczajenia Krzysztofa Materny, szatański pomysł z plotką o nałożeniu cła na plastikowe dywany, próby zrobienia majątku w branży remontowo-budowlanej - długo by można jeszcze wymieniać perełki zawarte w tej publikacji.
Dodatkową atrakcją są liczne fotografie zamieszczone w książce a pochodzące z prywatnych zbiorów satyryków.

Książka to świetna lektura na jesienne i zimowe wieczory - zarówno dla tych, którzy pamiętają czasy PRL-u, ale również dla tych (a może przede wszystkim dla nich), którzy mieli szczęście dorastać w wolnej Polsce, którzy mogą, o ile tylko domowy budżet pozwala, podróżować bez większych problemów po świecie, dla których dobrze zaopatrzony sklep nie stanowi ósmego cudu świata - niech zobaczą jak to drzewiej bywało...

piątek, 18 listopada 2011

Stos pod znakiem "Znaku" i losowania w Notatniku Kulturalnym

Krótko, bo jestem chora, Piotrek też zakatarzony i ogólnie dzień do niczego jest...
To stos z tego tygodnia - potęgę jego sponsoruje wydawnictwo Znak litera nova oraz kolega bloger Przynadziei u którego trafiłam serię książeczek w losowaniu.



A to po kolei nowe nabytki:

  • "Na trzy sposoby" J. Kruszewska - z biblioteki
  • "Złoto Spartan" C. Cussler - j.w.
  • "Agent JFK" M. Zamboch i J.W. Prochazka - seria książek wygrana u Roberta - DZIĘKUJĘ:)
  • "Przeklęta bariera" J. Chmielewska - wymiana na LC
  • "Światła portu" S. Woods - j.w.
  • "Kiki van Beethoven" E.E. Schmidt - od Znak litera nova
  • "Obiecaj mi" R.P. Evans - j.w.
  • "Bóg, kasa i rock'n'roll" Sz. Hołownia, M. Prokop - j.w.
  • "Podróże małe i duże" W. Mann, K. Materna - j.w.
Recenzje już niebawem, a wraz z nimi konkurs mikołajowo - świąteczny. Zapraszam:)

wtorek, 15 listopada 2011

Co Amerykanie ukrywają w "Strefie 51"

Nie ukrywam, że moim ulubionym gatunkiem literackim są wszelkiej maści sensacje i kryminały - może nie do końca to widać na tym blogu, ale myślę, że uwierzycie mi na słowo. 
Dlaczego to piszę? Otóż trafiła w moje ręce ostatnimi czasy dosyć ciekawa pozycja z tego właśnie nurtu a mianowicie "Biblioteka umarłych" Glenna Coopera. Książka jest debiutem autora, który posiada wykształcenie medyczne oraz... archeologiczne. Przez kilka lat pracował jako internista w szpitalu, później otworzył własną praktykę i założył firmę farmaceutyczną, którą prowadził przez 16 lat. W wolnych chwilach pisał scenariusze, a w 2009 roku wydał swoją debiutancką książkę. Jego dorobek pisarski na chwile obecną to wspomniana już "Biblioteka umarłych", "Księga dusz" (sequel "Biblioteki..."), której polska premiera zaplanowana jest na połowę grudnia b.r. oraz "The Tenth Chamber", która nie ma jak na razie polskiego wydania.

Głównymi bohaterami powieści jest para agentów FBI.Will Piper, specjalista od seryjnych zabójców, z różnych powodów w konflikcie z przełożonymi, zdegradowany za złamanie regulaminu stara się dociągnąć do emerytury, do której brakuje mu 14 miesięcy. Nancy Lipiński to "świeża krew" w Firmie, tyle co skończyła studia - razem z agentem Muellerem prowadzi sprawę tzw. "Dnia sądu" - jakiś szaleniec wysyła kartki pocztowe do przypadkowych osób, na których znajduje się tylko rysunek trumny i data śmierci adresata. Mueller ulega udarowi mózgu i do sprawy zostaje włączony Will Piper. Zarówno Will, jak i Nancy nie przepadają za sobą, ale kilka wiosennych dni 2009 roku zmusi ich do podjęcia współpracy i zaufania sobie nawzajem. Ślady bowiem prowadzą do Las Vegas i znajdującej się na pustyni Nevada najbardziej chyba tajemniczej amerykańskiej "instytucji", tzw. "Strefy 51". 
Pewnie większość o tej strefie słyszała - ponoć ma to być jakiś super tajny poligon wojskowy, inne plotki głoszą o laboratoriach opracowujących nowe rodzaje broni czy samolot hipersoniczny (może osiągać kilkukrotną prędkość dźwięku) czy jeszcze inna wersja (szczególnie spopularyzowana przez przemysł filmowy), że prowadzi się tam badania szczątków UFO, które miało się rozbić w Roswell.
Coper podaje jeszcze inną teorię co do przeznaczenia pustynnego obiektu - jego powstanie powiązał z pewnym odkryciem archeologicznym dokonanym przez grupkę brytyjskich uczonych w 1947 roku na leżącej u wybrzeży Wielkiej Brytanii wyspie Wright.
Na wyspie tej powstało w VIII wieku opactwo, do budowy którego zatrudniono włoskich budowniczych wśród których jest kamieniarz Ubertus. Ubertus jest siódmym synem swojego ojca, sam ma już sześciu synów a jego żona lada dzień spodziewa się rozwiązania. Fakt ten kładzie się cieniem na całą społeczność, bo ogólnie znany przesąd głosił, że siódmy syn siódmego syna to dziecko przeklęte, w które wciela się diabeł...
Jakby tego było mało nadchodzi dzień 7 lipca 777 roku...
Książka wciąga od pierwszej kartki i trzyma w napięciu przez około 400 stron i niestety kilkadziesiąt kartek przed końcem bez większego problemu rozwiązujemy zagadkę. I to jest największy mankament tej powieści - za wcześnie wszystko staje się jasne.
Ale pochwalić trzeba autora, że stworzył wciągającą historię, ciekawych bohaterów i pomysłową intrygę. Jak na debiut poziom jest dosyć wysoki - pozostaje mieć nadzieję, że autor będzie się dalej rozwijał, a kolejne książki będą trzymały w napięciu do samego końca.

sobota, 12 listopada 2011

2 w 1, czyli stosik i zaległe TOP10


Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.  

Dziś przyszła pora na... Dziesięć zalet blogowania!


Z racji pobytu w ubiegłą sobotę na Targach Książki w Krakowie nie wpisałam mojej TOP listy a później mi tak jakoś zeszło... Dzisiaj nadrabiam więc zaległości z ubiegłego tygodnia a lista na ten tydzień pojawi się pewnie zaraz po niedzieli.

10 zalet blogowania:

  1. Poznałam masę ciekawych ludzi o podobnych zainteresowaniach, z niektórymi udało się spotkać w realu:)
  2. Ćwiczę swoją umiejętność wypowiadania się, podnoszę poziom sprawności językowej.
  3. Mam możliwość wypowiedzi na interesujące mnie tematy a co za tym idzie mogę poznać co myślą inni (chociażby poprzez zostawiane pod postami komentarze).
  4. Wędrując po innych blogach dowiaduję się o różnych ciekawych książkach po które później staram się sięgnąć.
  5. Biorąc udział w blogowych konkursach, wymiankach (dzięki dla Sabinki i Leny) oraz śledząc Targ z Książkami (i kupując na nim) powiększam swoją biblioteczkę tańszym kosztem niż gdybym po wszystko musiała iść do księgarni.
  6. Mam możliwość kontaktu z autorami książek, które czytam - czy to przez ich blogi, czy przez różnego rodzaju wywiady.
  7. Ważny jest kontakt z wydawnictwami - czuję się doceniona, bo sama nie pisałam do nikogo, więc mam nadzieję, że propozycja recenzowania wypływająca od nich świadczy, że mój blog prezentuje sobą jakiś poziom.
  8. Zaczęłam czytać literaturę co do której nie miałam jakoś specjalnego nabożeństwa - nie czytam jej może w ilościach hurtowych, ale przyznaję, że taka np. fantastyka stanowi świetną rozrywkę.
  9. Mam zajęcie na długie jesienne wieczory - zamiast bezmyślnie układać pasjansa czytam wpisy innych blogerów - jakiś czas temu przez dwa dni nie miałam dostępu do sieci i nie miałam co ze sobą zrobić;)
  10. Zarażam moją pasją innych -wiem, że zaglądają tutaj też moi uczniowie oraz koleżanki. Każda nowa czytająca osoba to mój mały prywatny sukces:)
*****************************************************************************

A teraz kolej na tygodniowy stos:



Od góry:

  • "Zaklęte uczucia" i "Przeznaczenie" N. Roberts - z biblioteki. Na zimne, długie wieczory jak znalazł. To dwutomowe wydanie czteroczęściowej serii "Dziedzictwo Donovanów" (po dwie powieści w każdej książce) - jest magia, czarownice, niesamowite zdolności - powinno być fajnie:)
  • "Ognie świętego Wita" J. Klonowski - wygrana na LC - kryminał w średniowiecznych dekoracjach, liczę, że będzie ciekawie.
  • "Odważni" N. Evans - z biblioteki. Urzekły mnie galopujące konie widoczne na okładce...
  • "Eragon" C. Paolini - pożyczka od Bartka - jednego z moich uczniów:) Robi mi się taki mały klub dyskusyjny w szkole - pożyczam moje książki kilku czytającym osobom a i oni też o swoich odkryciach chętnie rozmawiają. Bartek aktualnie odkrywa Sapkowskiego i przy okazji nam się zgadało, że "Eragona" widziałam ekranizację a książki jeszcze nie czytałam. Mam tylko nadzieję, że dziewczyny nie będą wymuszać na mnie lektury "Zmierzchu"...

piątek, 11 listopada 2011

O najsłynniejszej polskiej klaczy, która z moich stron pochodziła

Dzisiejsze święto, 93 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości obchodzona mniej lub bardziej szumnie w całym kraju, najczęściej kojarzone jest z osobą Marszałka Józefa Piłsudskiego. Jego portrety stanowią nieodłączny element świątecznych dekoracji a wszystkie portale informacyjne starają się napisać coś nowego i odkrywczego o człowieku, który już za życia był legendą.

Gdyby ktoś pokusił się o zrobienie ulicznej sondy w mojej rodzinnej gminie i zadał mieszkańcom pytanie o pierwsze skojarzenie z Józefem Piłsudskim to najpewniej większość odpowiedziałaby, że Kasztanka. Bo w naszych stronach ulubiona klacz Marszałka jest znana na równi ze swoim słynnym właścicielem.

Dlaczego? Ano dlatego, że przyszła na świat w 1909 lub 1910 roku w Czaplach Małych, a wychowywała się w stadninie w sąsiednich Czaplach Wielkich - a obydwie wsie leżą na terenie naszej gminy.

Zarówno Czaple Małe jak i Czaple Wielkie należały do rodziny Popielów - w czasach o których mowa właścicielem dworu i stadniny był Ludwik Popiel. Kiedy w sierpniu 1914 roku Pierwsza Kompania Kadrowa wyszła z krakowskich Oleandrów udała się w kierunku północnym do znajdującej się w pobliskich Michałowicach granicy rosyjskiej. Po jej przekroczeniu, obawiając się spotkania z silniejszymi oddziałami rosyjskimi, bocznymi drogami ruszyła Kadrówka w kierunku Miechowa. Po kilku dniach, przez Ulinę Małą żołnierze Piłsudskiego dotarli do czapelskiego dworu gdzie właściciel podarował wojsku kilka koni w tym niewielką (150 cm w kłębie) klacz maści jasnokasztanowatej z łysiną i białymi nadpęciami. Kasztanka trafiła do dowódcy i ten już na niej kilka tygodni później wkraczał do Kielc.

Kasztanka nie odznaczała się jakąś wybitną końską urodą ani innymi cechami, nie była nadzwyczajnie sprawna ani szybka. Cóż więc sprawiło, że stała się ulubienicą Józefa Piłsudskiego i trafiła do historii? Powodem było nadzwyczajne przywiązanie jakie okazywała swojemu właścicielowi - wynikało ono m.in. z faktu, że była ogromnie strachliwa, panicznie np. bała się ognia artyleryjskiego.
Służyła swojemu panu do roku 1927 - po raz ostatni wystąpiła 11 listopada, Marszałek siedział na niej odbierając uroczystą defiladę. Kilka dni później w czasie transportu do Mińska Mazowieckiego (zakwaterowana na stałe była w stacjonującym tam 7 Pułku Ułanów) zachorowała i kilka dni później już nie żyła.
To w wielkim skrócie dzieje najsłynniejszej polskiej klaczy - więcej informacji można znaleźć TUTAJ.

Niestety, II wojna oraz okres powojenny nie sprzyjały kultywowaniu tradycji - majątek Popielów został rozparcelowany, przez środek parku wytyczono drogę, pałac w Czaplach Małych uległ dewastacji a we dworze w Czaplach Wielkich zainstalowano szkołę podstawową - w ubiegłym roku szkolnym w ramach dopełniania gimnazjalnego etatu uczyłam w niej historii i sztuki. To kilka zdjęć prezentujących obecny wygląd tych obiektów (zdjęcia robione latem):

Zdewastowany pałac w Czaplach Małych


Dwór w Czaplach Wielkich -resztki werandy  od strony południowej


Północna strona dworu w Czaplach Wlk. - fasadę odnowiono w 2009 roku

A na koniec piosenka legionowaw której Kasztanka się znalazła:)


 

środa, 9 listopada 2011

Ostatnia wizyta na gutowskim rynku

Dziewięć miesięcy temu (co do dnia) pisałam tutaj o cudownej książce Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk "Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy", przy lekturze której tu i teraz przestało się liczyć a ja zakochałam się w mieszkańcach Zajezierzyc i Gutowa. Miesiąc później miałam możliwość śledzić dalsze losy znanych mi już bohaterów oraz poznać nowe postacie w kolejnym tomie cukiernianej sagi noszącej podtytuł "Cieślakowie". Po skończeniu tejże zrobiło mi się trochę smutno, że na kolejne spotkanie z Igą, jej babcią Celiną oraz innymi mieszkańcami powieściowego świata przyjdzie mi czekać pół roku...
Czas jednak biegnie i wreszcie na mojej półce pojawił się trzeci tom "Cukierni pod Amorem"czyli "Hryciowie". Świadoma faktu, że to już zakończenie cyklu starałam się jak najbardziej opóźnić pożegnanie z Gutowem i okolicami dawkując sobie lekturę po niewielkim fragmencie. Niestety wszystko ma kiedyś swój koniec, a ja dzisiaj po raz ostatni otwarłam drzwi do Cukierni pod Amorem. Oczywiście cała saga znajduje się w domowej biblioteczce i pewnie jeszcze nie raz po nią sięgnę ale to już nie będzie taki efekt jak w czasie pierwszego spotkania.

Trzeci tom "Cukierni pod Amorem" obejmuje najdłuższy okres czasu - od wybuchu drugiej wojny światowej do roku 1995, kiedy to rozgrywa się współczesna część powieści. Główną bohaterką jest Celina Cieślak, córka Pawła Connora vel Cieślaka i naturalna wnuczka hrabiego Tomasza Zajezierskiego. Latem 1939 roku Celina przypadkowo poznaje Adama Toroszyna, syna słynnej artystki Giny Weylen przebywającego na wakacjach u wuja w Zajezierzycach. Między młodymi rodzi się pierwsze nieśmiałe uczucie, które zostaje wystawione na próbę przez wojenną zawieruchę. Razem z Adamem przeżywamy oblężenie Warszawy a następnie kolejne okupacyjne miesiące i lata  oczami Celiny oglądamy zagładę gutowskich Żydów a także towarzyszymy Ginie, wplątanej wbrew sobie w wielką politykę i walkę dwóch wywiadów starających się o poparcie międzynarodowej gwiazdy, wreszcie żegnamy odchodzących z tego świata - hrabiego Tomasza Zajezierskiego i jego syna Pawła Cieślaka. Jesteśmy świadkami wielu heroicznych czynów, ale niestety również ludzkiej podłości. Wojna bowiem wyzwala w człowieku cechy o jakie nigdy by się nie podejrzewał - zarówno pozytywne jak i negatywne.
A i po wojnie Celina, Adam oraz ich najbliżsi nie mają wielu powodów do radości - władza ludowa przejmuje majątek Zajezierskich, Adam nie ma po co wracać a Celina obarczona odpowiedzialnością za matkę i rodzeństwo wychodzi za mąż za Leona Hrycia -świetnego cukiernika ale poza tym oszusta i hazardzistę. 
We współczesnym Gutowie Iga z niechęcią patrzy na coraz poważniejszy związek Waldemara Hrycia z ponętną mężatką Heleną Nierychło. Niestety nic nie może zrobić, bo przecież ojciec jest dorosły i może sam o sobie decydować. Do tych kłopotów dochodzą jeszcze jej własne rozterki dotyczące przyszłości, a jakby tego było mało w jej życiu pojawia się Xawier Toroszyn - wnuk Adama.

Czytając książkę czekałam przede wszystkim na rozwiązanie tajemnicy pierścienia - kim była tajemnicza kobieta i w jaki sposób weszła w posiadanie klejnotu, zastanawiałam się jak zakończy się romans Waldemara Hrycia, czy Celina wyzdrowieje i czy spotka się ze swoim ukochanym z młodości... Autorka wystawiła moją cierpliwość na ogromną próbę, a po zakończeniu lektury pozostał jeszcze pewien niedosyt.
Niektórzy czytelnicy zarzucają tej książce, że jest przegadana oraz, że akcja toczy się zbyt szybko. Wydaje mi się, że ci akurat krytycy nie mają racji - jeśli porównać narrację we wszystkich trzech tomach to "Hryciowie" świetnie wpisują się w konwencję zapoczątkowaną przy Zajeziersich - minimum dialogu, narracja przywodzi na myśl pamiętniki a wydarzenia polityczne są ważne o tyle o ile wpływają bezpośrednio na bohaterów powieści. Natomiast co do szybkiego tempa akcji - Cukiernia nie jest książką historyczną, więc dokładne relacje z walk partyzanckich, mrożące krew w żyłach szczegółowe opisy eksterminacji narodu żydowskiego czy wreszcie omawianie wynaturzeń jakie fundowała krajowi powojenna władza jest tu zupełnie zbędne. Autorka kreśli tło polityczno-społeczno-obyczajowe ale jest to tylko tło - najważniejsi są ludzie z ich celami, marzeniami, radościami i problemami.
Moim zdaniem trzeci tom "Cukierni pod Amorem" nie jest wcale gorszy od pozostałych dwóch tomów.

Po raz ostatni otwieram książkę. Przymykam oczy i czuję zapach kawy oraz świeżych ciastek, słyszę głosy klientów i ekspedientek... Niestety to tylko moja wyobraźnia płata mi figla.
Ale ciągle mam nadzieję, że uda mi się kiedyś odnaleźć drogę do Gutowa nad jeziorem Nyć, gdzie przy rynku stoi piękna kamienica ze znajdującą się na parterze cukiernią. Nad jej drzwiami uśmiecha się pyzaty aniołek jakby zapraszał na najpyszniejsze ciastka na świecie...

niedziela, 6 listopada 2011

Targi Książki w Krakowie

Od czwartku do dzisiaj trwają Krakowskie Targi Książki. Jako, że do Krakowa mam względnie niedaleko, więc postanowiłam się tam wybrać, tym bardziej, że niektórzy zapaleńcy przyjechali z drugiego końca Polski. Dzięki uprzejmości portalu nakanapie.pl otrzymałam wejściówkę i sobotnim rankiem wyjechałam na Targi. Ponieważ w weekendy w mojej wsi nawet gołębie pocztowe nie kursują, że o busach nie wspomnę ubłagałam szwagra żeby mnie do miasta powiatowego Miechowa podwiózł i wreszcie ruszyłam na podbój Krakowa. Pierwszym punktem programu był Dworzec Główny PKP z którego obiecałam odebrać przyjeżdżające ze Stargardu Szczecińskiego Lenę173 i Dusię. Na szczęście dotarłam do Krakowa pół godziny wcześniej i... wstyd się przyznać, ale się zgubiłam, bo dworzec po raz nie wiadomo który jest remontowany i tzw. tunel "Magda" jest niedostępny... Bojąc się, że już do końca życia będę krążyć po podziemiach dworca nie mogąc znaleźć wyjścia, wybrałam nieco okrężną drogę, przebiegłam Galerię Krakowską, dotarłam do budynku Dworca od strony ulicy Lubicz i znalazłam wejście na peron 1 gdzie miał wjechać pociąg ze Świnoujścia. Moją uwagę zwróciła spacerująca po peronie blondynka - jak się okazało słusznie, gdyż była to oczekująca na nasze dzielne podróżniczki Soulmate.
Rzecz niesłychana, ale prawdziwa - pociąg pośpieszny ze Świnoujścia do Krakowa nie zaliczył ANI MINUTY spóźnienia. Cuda się jednak zdarzają:)
Po odszukaniu się (tzn. Lena mnie znalazła, bo ja szukałam brunetki, a koleżanka blogerka jakoweś pasemka sobie zrobiła...) i przywitaniu (na misia! na misia!) zdzwoniliśmy się z sympatycznym kanapowiczem o nicku Oisaj, który był tak miły, że wyjechał po nas samochodzikiem, coby nasze podróżniczki nie męczyły się podróżowaniem tramwajem. 
W drodze na parking odebrałam SMS od Engi z tragiczną wiadomością "Od wczoraj zabrali mi przystanek" - rozumiem, że na wsi przystanki - blaszaki kradną ale żeby w Krakowie przystanek nocą z piątku na sobotę zginął? 
Na szczęście szybko się wyjaśniło, że rozpoczął się remont torowiska i trzeba było Engę skierować na inny przystanek, żeby mogła do Targów dojechać - tu znowu pomógł Oisaj, który telefonicznie przeprowadził ją przez plątaninę przejść podziemnych do działającej linii tramwajowej.
I już mogliśmy jechać na ulicę Centralną. Dojechać pod same Targi było rzeczą niemożliwą, bo korek był straszliwy, więc wysiadłyśmy przy stacji benzynowej, ostatnie kilkadziesiąt metrów przeszłyśmy pieszo i naszym oczom ukazała się długa, kręta i gruba (w sensie, że nie jeden za drugim a grupami ludzie stali) kolejka. Na szczęście okazało się, że dosyć szybko się posuwała, były dwie kasy z biletami, a dla szczęśliwców, którzy podobnie jak ja mieli wejściówki był osobny punkt rejestracyjny. Stanęłyśmy w ogonku do tegoż punktu (dosłownie kilka osób) a za nami podeszły dwie dziewczyny. Też jakby znajome... Krótki przegląd znajomych blogów - no jasne, Kinga i Iza:) Mnie było łatwiej, bo już je przynajmniej ze zdjęć na blogach kojarzyłam, ale ja mam w awatarze psa, który choć sympatyczny bardzo, to jednak do mnie nijak podobny nie jest... W międzyczasie dołączyła do nas jeszcze Enga i mogłyśmy ruszyć między stoiska.

Normalnie raj dla książkoholików - kilkaset stoisk z książkami, tysiące tomów, wiele znakomitości podpisujących swoje dzieła.
A poza tym ciasno, gorąco i duszno... Podziwiam odwagę nauczycieli, którzy wybrali się na Targi ze swoimi uczniami - osobiście, za żadne pieniądze nie wzięłabym odpowiedzialności za cudze dzieci w takim tłumie. Co najmniej kontrowersyjne jest dla mnie również zabieranie na tego typu imprezę niemowląt, a było ich całkiem sporo - i nie chodzi mi o to, że wózki skutecznie tarasowały wąskie przejścia między stoiskami (chociaż było to męczące) ale bardziej o niefrasobliwość rodziców zabierających Bogu ducha winne maleństwa w taką wylęgarnię zarazków... Byli też zwiedzający na wózkach inwalidzkich, którzy mieli problem z przemieszczaniem się w tej ciasnocie. Gdyby nie daj Bóg coś się stało to szansę na ewakuację z hali targowej mieliby nieliczni szczęśliwcy znajdujący się akurat w pobliżu wyjścia...
Ale nie o tym miało być:)
Enga, jej czerwony zeszycik i Agnieszka Lingas-Łoniewska

Jak już wcisnęłyśmy się między stoiska to niemal natychmiast żeśmy się pogubiły... Już samotnie powędrowałam na poszukiwanie Agnieszki Lingas - Łoniewskiej bo obiecałam Bujaczkowi zdobyć jej autograf. Na szczęście dla mnie tłoku u pisarki nie było, więc szybciutko sprawę załatwiłam i ruszyłam do kolejnych stoisk. Za zakrętem natknęłam się na Engę i naszego biblionetkowego Misiaka - i znów ja go znałam ze zdjęć a on mnie nie... Po dokonaniu prezentacji, kiedy pochwaliłam się zdobytym chwilę wcześniej autografem Misiak, będący jak sam mówi >Najwierniejszym, choć tajnym fanem autorki "Bez przebaczenia"< zażyczył sobie chociaż z daleka zobaczyć pisarkę. Życzeniu jego stało się zadość, a Enga przy okazji zdobyła autograf dla mamy. Powędrowaliśmy już razem - Enga przodem, ja za nią a Misiak w charakterze breloczka przyczepionego do mojej torebki zamykał pochód. Kierowaliśmy się do stoiska Naszej Księgarni, gdzie swoje książki miała podpisywać Małgorzata Gutowska - Adamczyk, ale po drodze jeszcze przystanęliśmy przy pani Romie Ligockiej a zeszycik Engi wzbogacił się o kolejny autograf.

A to już ja z panią Małgorzatą Gutowską-Adamczyk
A potem już tłok przy Naszej Księgarni i niezwykle sympatyczna, tryskająca energią, uśmiechnięta i chętnie pozująca do zdjęć (nie wszyscy wielcy tak mają) pani Małgorzata i jej tajemniczy kuferek z niespodzianką własnej roboty. Niespodzianka, jak na autorkę "Cukierni pod Amorem" przystało była słodka a w środku chowała jeszcze jeden bonusik - karteczkę z fragmencikiem nowej powieści pani Małgosi.
Zostawiliśmy panią Małgorzatę w otoczeniu dzikiego tłumu wielbicielek i powędrowaliśmy do dodatkowego namiotu gdzie swoję stoisko miał Literadar. Po drodze dołączyli do nas poszukiwani już od jakiegoś czasu Lutek i InKoguto. W Literadarze honory domu pełnili Sznajper i Natii, zostaliśmy obfotografowani i ruszyliśmy dalej znów się gubiąc po drodze. Udało mi się jeszcze z Engą podejść do ekipy Lubimyczytać.pl, gdzie zostałam obdarowana przez sympatyczne przedstawicielki administracji książką M. Cunninghama "Nim zapadnie noc", nad którą LC objął patronat.
Następnie Enga pobiegła w swoją stronę a ja udałam się na spotkanie z jedną z bardziej tajemniczych i niebezpiecznych postaci blogosfery czyli Fenrirem. Ponieważ piszę te słowa więc spotkanie przeżyłam a nawet stałam się bogatsza o książkę K.B. Andersena "Kostka śmierci":) 
Kolejnym przystankiem było stoisko "Gandalfa" gdzie swoje książki podpisywała Monika Szwaja - byłam na tyle wcześnie, że nie musiałam długo czekać na chwilę rozmowy z pisarką oraz, jakżeby inaczej, autograf. Pani Monika, podobnie jak wspomniana wcześniej Małgorzata Gutowska-Adamczyk promienieje dobrym humorem i radością. Niezwykle sympatyczna osoba. Zdjęcia nie mam bo mnie zaćmiło i nie poprosiłam żadnej z tłumku czytelniczek o zrobienie fotki:(
Kierując się z powrotem do głównego budynku natknęłam się na dużą grupę biblionetkowiczów czekających na wykład Piotra Stankiewicza, redaktora naczelnego Literadaru - ludzkie oblicza zyskali znani mi jedynie z nicków Syrenka, Jurczak, Chuda i pewnie ktoś jeszcze, ale ponieważ wszystko było na szybko więc nie ręczę za stan mojej pamięci. Na wykładzie nie byłam niestety, bo wydzwoniła mnie Lena informując, że pojawiła się Katarzyna Michalak. Popędziłam więc z przedpremierowym egzemplarzem "Powrotu do Poziomki" aby się z autorką chociażby przywitać, bo nam się niezwykle sympatycznie (przy okazji blogów mojego i Jej) rozmawia:) Miałam szczęście, bo akurat dopchały się do niej Kinga i Iza więc się podpięłam pod nie, bo inaczej musiałabym stać w kilometrowej kolejce:)

Anek7 i KejtEm - najlepszy rocznik (bośmy równolatki)

Po wzajemnych uściskach, okrzykach radości, sesji fotograficznej i krótkiej rozmowie (kolejka wielbicielek była wyrozumiała ale wolałyśmy nie sprawdzać granic ich wytrzymałości) Kasia wróciła do podpisywania książek a my wyszłyśmy na zewnątrz aby zaczerpnąć świeżego powietrza. I jak myślicie co na zewnątrz? ANI JEDNEJ ławeczki... A my już kilka godzin w nogach miałyśmy:(
Na szczęście za workami ze śmieciami znalazłyśmy jakieś porzucone palety i wreszcie mogłyśmy odpocząć. Uff...
W czasie napaletowej sesji podjęłyśmy z Leną, Dusią i Soulmate decyzję, że rezygnujemy już z targowego ścisku i wyruszamy w kierunku Rynku gdzie w kawiarni TriBeCa zaplanowane było spotkanie blogerów. Iza i Kinga zostały bo wybierały się jeszcze na jakieś targowe spotkanie a my powędrowałyśmy do tramwaju. Coby nie podpaść kontrolerom postanowiłyśmy zakupić bilety - namierzyłyśmy jeden jedyny kiosk w okolicy a w nim, cóż za niespodzianka, brak normalnych biletów.Była za to bardzo opryskliwa i nieuprzejma pani, która warknęła na mnie tak, że poczułam się winna za to, że tych biletów przed 15-tą brakło...
Udało nam się w końcu dojechać do Rynku (bilet kupiłam w tramwaju) a ponieważ było jeszcze trochę czasu chciałam pokazać dziewczynom kilka najważniejszych krakowskich punktów orientacyjnych - Adasia (Lena, najlepiej się sama przyznaj z czym Ci się skojarzył, bo nie będę Cie obgadywać), Empik, głowę i skarbonkę oraz uświadomić im, że rynek nie jest wcale taki mały, tylko Sukiennice stoją na środku;)

A potem już pobiegłyśmy na spotkanie organizowane przez Kaś i Claudette. Rozpoczęłyśmy spotkanie od przemeblowania kawiarni, na co obsługa patrzyła ze stoickim spokojem natomiast goście z pewną obawą... A potem nadciągnęły blogerki w ilości 14 (razem z organizatorkami) oraz blogerzy w ilości 1 (swoją drogą wiedział jak się ustawić) i spotkanie mogło się rozpocząć. W punkcie pierwszym postawiono wniosek (przyjęty przez aklamację) żeby w przyszłym roku na spotkanie wynająć jakąś remizę (bo Ci, których nie było w tym roku pozazdroszczą i za rok się zjawią) i może orkiestrę, żeby weselej było:)
W punkcie drugim podreptaliśmy złożyć zamówienia na kawę, czekoladę, piwo a nawet lody, bo się okazało, że lokal jest samoobsługowy (aczkolwiek "Czekoladę po włosku" w cenie 11 zeta polecam z pełną odpowiedzialnością). A jak już pojawiły się napoje rozpoczęła się dyskusja na poziomie - o targach, spotkaniach z autorami, zakupionych książkach, rabatach (marnych), blogach (naszych i znajomych), o blogowych trollach (ale o nich krótko, bo przecież przyjemnie miało być). Było nam baardzo wesoło i nie zauważyliśmy, że w sąsiedniej salce rozpoczęło się wydarzenie artystyczne w czasie którego jakoweś trzy poetessy recytują swoje (niewątpliwe) arcydzieła. Dopiero jak jakaś pani zwróciła nam uwagę (bardzo kulturalnie zresztą), że zachowujemy się zbyt głośno i przeszkadzamy twórczyniom to nam się głupio zrobiło, że jesteśmy w opozycji do kultury wysokiej:(
Podjęto decyzję o ewakuacji i szukaniu jakiegoś innego miejsca, co w sobotni wieczór w mieście Krakowie nie jest sprawą prostą.
Niestety wybiła godzina 18-ta i ja musiałam już pędzić w stronę Dworca Autobusowego i wracać do domu więc nie wiem gdzie w końcu wylądowali blogerzy - ale pewnie ci co byli uzupełnią moją relację. Trochę żałuję, że musiałam tak szybko się pożegnać, minęło mnie również spotkanie biblionetkowe organizowane przez Misiaka i Lutka, ale mam nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze i jeszcze się zobaczymy:)

A tu kilka zdjęć ze spotkania:

Jakby ktoś nie był świadomy co się przy tym stoliku odbywa...

Organizatorki: Claudette i Kaś

Enga i nasz rodzynek Fri2go

Dusia, Kinga (ukryła się trochę) i Iza
Lena, Poczytajka i Soulmate
Dzięki Targom spotkałam w realu kilka osób, które do tej pory znałam tylko z nicków na portalach czytelniczych, spotkałam autorów, których książki czytam (nie tylko tych o których wspomniałam wyżej) a przede wszystkim poznałam innych blogerów - teraz za Waszymi nickami i blogami będę widzieć konkretnych ludzi. No i oczywiście książki przywiozłam, bo jakżeby inaczej:


  • "Wichry Smoczogór" W. Szostak - wymiana z Oisaj
  • "Tigana" G.G. Kay - j.w.
  • "Jak wychować dziecko, psa, kota... i faceta" D. Sumińska i D. Krzywicka - pożyczka od Engi
  • "Nim zapadnie noc" M. Cunningham - od LC
  • "Kostka śmierci" K. B. Andersen - od Fenrira
  • "Powrót do Poziomki" K. Michalak - zakup własny.
I to by było na tyle o tegorocznych Targach. A ja już zaczynam zbierać pieniążki na przyszły rok:)