poniedziałek, 26 maja 2014

Z kobietami wielka bieda lecz bez nich jeszcze większa...

Jeremiasz ma 32 lata, jest operatorem filmowym (aktualnie bezrobotnym) i kilka tygodni wcześniej rozstał się z Martą. Wyprowadził się już jakiś czas temu od mamy (ojciec nie żyje od dawna), ale chadza do niej na obiadki, przywozi wałówkę na kolejne dni a w zamian wozi jej swoje pranie. Ma kilku sprawdzonych kumpli, ale najbliższa jest mu Alina, koleżanka jeszcze z czasów studiów. Mieszka w kupionej na kredyt kawalerce, ale spokój burzy mu złośliwa sąsiadka z dołu, pieszczotliwie zwana Szarą Zmorą. 
To tylko kilka kobiet, które przewijają się przez  jego życie - jest ich znacznie więcej i każda w pewien sposób wywiera wpływ na jego życie.

Jeremiasz jest (a w każdym razie tak się wydaje, że jest) głównym bohaterem powieści Katarzyny Grocholi noszącej tytuł "Houston, mamy problem". Przez pół roku pokazuje nam swój świat i dzieli się przemyśleniami na temat życia, pracy, marzeń i kobiet, bowiem moim zdaniem książka wcale nie jest o facecie, a właśnie o kobietach widzianych męskim okiem. 
I cóż to męskie oko dostrzega? No niby nic nowego - że kobiety i mężczyźni to dwa całkiem odrębne gatunki są. Faceci myślą, kobiety czują; facet idzie prostą drogą do celu a kobitka wiecznie się zapuszcza w jakieś boczne ścieżki; facet bierze świat takim jaki jest, kobieta doszukuje się we wszystkim drugiego dna - można by mnożyć jeszcze te różnice, ale sens jest jeden: jesteśmy inni i najczęściej zupełnie się nie rozumiemy. A to prowadzi do mniej lub bardziej zabawnych nieporozumień - najlepsza scena w książce to ta, kiedy Jeremiasz z kolegami podsłuchują przez przypadek rozmowę swoich partnerek... No miodzio po prostu.

Sam Jeremiasz jest postacią niejednoznaczną, pełną niespodzianek - początkowo jakoś wcale mi się nie podobał, ale z kolejnymi rozdziałami zyskiwał moją coraz większą sympatię. Zresztą kreacja postaci jest jedną z mocniejszych stron tej książki - bohaterowie ewoluują, pokazują ciągle nowe twarze i właściwie do końca trzeba się wstrzymać z ich oceną - bo na to kim są teraz wpływ miało wiele wydarzeń z przeszłości. One też, a właściwie ich całkiem odmienna interpretacja stanowią mur pomiędzy Jeremiaszem a jego matką - dopiero kiedy obydwoje szczerze ze sobą porozmawiają będą potrafili się zrozumieć.

Powieść Katarzyny Grocholi, chociaż całkiem sporych rozmiarów czyta się nie wiadomo kiedy - zasługa w tym klarownej, nieco żartobliwej narracji, chociaż kilkakrotnie łza się w oku zakręciła. Z tym wszystkim to idealna wakacyjna lektura. Polecam

A tak przy okazji - pewnie większość już zna tego pana, ale jak dla mnie gość jest genialny:




czwartek, 22 maja 2014

Wycieczka z nadprogramowymi atrakcjami

Wycieczki szkolne dzielą się z grubsza na dwa rodzaje - na fajne i edukacyjne. Fajne, to wiadomo - luz, kino, ewentualnie jakieś plenerowe działania, czas na spacer, lody, pogaduszki z kolegami. Te drugie - zwiedzanie muzeów, zamków i innych "atrakcji" architektonicznych, maszerowanie parami za przewodnikiem, chłonięcie wiedzy i ciągłe mękolenie wychowawcy, żeby zachowywać się spokojnie. Wiem co piszę, od ponad 20 lat jestem czyimś wychowawcą. I mękolę...

Michał, bohater książki Kaliny Jerzykowskiej "Pasażer nie z tej ziemi" ma wątpliwą przyjemność uczestniczenia w takiej właśnie edukacyjnej wycieczce śladami Kornela Makuszyńskiego. O panu Kornelu pojęcie ma dosyć mgliste - wie, że to jakiś starożytny pisarz, który go zupełnie nie interesuje. Wycieczka miałaby jeszcze jakiś sens, gdyby Michał jechał na nią z przyjaciółmi, jednak Jacek i Miłka w ostatniej chwili zrezygnowali z wyjazdu. Kiedy naburmuszony chłopak przysypiał w autokarze, w pewnej chwili poczuł, że ktoś siedzi na sąsiednim fotelu - starszy, dosyć dziwnie ubrany jegomość.
Tajemniczym pasażerem okazuje się Kornel Makuszyński, który opowiada chłopcu o swoich książkach, dzieciństwie spędzonym w Stryju, szkole (a właściwie szkołach, bo przyszły literat nader często był z placówek oświatowych relegowany), zabawach z kolegami, pierwszych miłościach i pierwszych sercowych dramatach. Pomaga mu też rozwiązać pewien ważny szkolny problem...

Książka Kaliny Jerzykowskiej jest ciekawa, pełno w niej zabawnych momentów, Kornel Makuszyński "mówi" językiem swoich książek, opowiada o wymyślonych przez siebie postaciach - generalnie można ją polecić młodym czytelnikom, jednak z małym zastrzeżeniem - jeśli ktoś czytał "Bezgrzeszne lata" to nic nowego w tej pozycji nie znajdzie. Autorka bowiem oparła się na tej wspomnieniowej książce Makuszyńskiego - sporo jest nawet dosłownych cytatów (wszystkie oznaczone cudzysłowem, oraz przypisami na końcu książki).
Część współczesna jest trochę chaotyczna - miejscami sprawia wrażenie trochę naciąganej w celu, aby się wpasować w klimat "Bezgrzesznych lat". Ale mojemu Piotrkowi to nie przeszkadzało, więc ja sie też jakoś przesadnie tego czepiać nie będę.

Jeśli jakieś dziecko po lekturze tej książki sięgnie po powieści Kornela Makuszyńskiego to będzie znaczyło, że spełniła ona swoje zadanie. Autor "Szatana z siódmej klasy" czy "Awantury o Basię" staje się bowiem pisarzem anachronicznym, niemodnym i ogólnie o nim zapominamy. A szkoda...

Za możliwość przeczytania książki dziękujemy


wtorek, 20 maja 2014

To nie jest dobry kraj dla bogów...

Cień kończy właśnie kilkuletnią odsiadkę w więzieniu stanowym i marzy o powrocie do domu i ukochanej żony Laury. Niestety los postanowił inaczej - na kilka dni przed końcem wyroku Laura ginie w wypadku i Cień zostaje wypuszczony przed czasem, aby zająć się jej pogrzebem. 
W drodze do domu spotyka tajemniczego mężczyznę, który proponuje mu pracę kierowcy. Cień początkowo odmawia, ale kiedy dowiaduje się o okolicznościach śmierci Laury, przyjmuje propozycję pana Wednesdey'a. Razem wyruszają w podróż po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu sojuszników przed mającą wybuchnąć lada dzień walką...

Cień to główny bohater książki "Amerykańscy bogowie" Neila Gaimana. Wrażliwy i nieco naiwny mężczyzna dostaje się w sam środek niesamowitej historii - Amerykanie nie zdają sobie sprawy z tego, że ich kraj stanie się areną bitwy. Bitwy na śmierć i życie pomiędzy starymi i nowymi bogami. Bo Ameryka to kraj jedyny w swoim rodzaju - kraj do którego przez wieki przybywali ludzie z różnych stron świata, aby się tam osiedlić. Przywozili ze sobą nie tylko rodziny i dobytek, ale również swoją tradycję, kulturę oraz religię - nawet jeśli byli to chrześcijanie, to w ich legendach i opowieściach przetrwali starzy, pogańscy bogowie. I tak na amerykańskiej ziemi osiedliły się bóstwa afrykańskie, azjatyckie i europejskie. Żyły w zgodzie z bóstwami indiańskimi, niestety w pewnej chwili sielanka się skończyła - świat ostro ruszył do przodu, legendarni bogowie poszli w zapomnienie, a ludzie zaczęli sobie tworzyć nowych idoli - bogów postępu. Miejsce Odyna, Ozyrysa czy Wisznu zajęła Telewizja, Internet i Mechanizacja.
Pod nazwiskiem Wednesdey kryje się Wodan, jedno z wcieleń normańskiego Odyna. Próbuje zebrać wokół siebie innych weteranów - ma do tego pewne prawo, bo pierwszymi Europejczykami na amerykańskim lądzie byli przecież średniowieczni Wikingowie. Cień wozi go po kraju, poznaje obie strony konfliktu i musi podjąć decyzję po której stronie stanąć.

Neil Gaiman stworzył niezwykle barwną, wielowątkową opowieść, którą, pomimo jej objętości, czyta się wręcz jednym tchem. Duża w tym zasługa ciekawych, niejednoznacznych bohaterów, odrobiny grozy i tajemniczości oraz zwrotów akcji i cudownych przypadków - w tym wypadku całkiem uzasadnionych, bo kto może czynić cuda jeśli nie bogowie? Tak przy okazji - Gaiman przedstawia starych bogów w dosyć oryginalny sposób: to nie są potężni, niezniszczalni i nieśmiertelni tytani, ale starzy, raczej ubodzy ludzie (?), którzy mają co prawda pewną moc, ale można ich bez problemu pozbawić życia, chociażby w wypadku drogowym. Tak poza wszystkim - "Amerykańscy bogowie" to świetne studium przemijania i odchodzenia w niebyt...

Serdecznie polecam lekturę tej książki, nie tylko wielbicielom fantastyki. A na mojej półce czekają już "Chłopaki Anansiego" tego autora. I też mam nadzieję na dobrą zabawę.

poniedziałek, 12 maja 2014

Z wizytą w szlacheckim dworku

Jeśli chodzi o powieści fantastyczne dla młodszych czytelników to jednym z częściej wykorzystywanych motywów są podróże w czasie i przestrzeni. Ze swojego dzieciństwa pamiętam dwie takie powieści (przeznaczone głównie dla dziewcząt), a mianowicie "Godzinę pąsowej róży" Marii Krüger oraz "Małgosia contra Małgosia" Ewy Nowackiej. Bohaterki obydwu tych książek zostały, wbrew własnej woli, przeniesione w przeszłość - musiały sobie poradzić w zupełnie nieznanych warunkach i w jakiś sposób powrócić do domu...

A co by było, gdyby ktoś wyruszył w taką podróż z własnej woli? Gdyby można się było do niej przygotować? I co najważniejsze, gdyby w miejscu do którego się wybieramy czekali ludzie nam życzliwi?
Być może odpowiedzi na tak zadane pytania odnalazła Beata Ostrowicka, autorka "Tajemnicy szkatułki".

Karolina to współczesna nastolatka. Właśnie zaczynają się wakacje i dziewczynka marzy o odbyciu niecodziennej podróży. Otóż przy pomocy specjalnego eliksiru pragnie się przenieść do siedemnastowiecznej Polski, gdzie w szlacheckim dworku w Dudach mieszka jej rówieśniczka Helenka Dudzińska (o tym jak dziewczynki się poznały można przeczytać w innej książce Beaty Ostrowickiej pt. "Eliksir przygód"). Ostatecznie do dworu w Dudach trafiają oprócz Karoliny jeszcze trzy osoby - jej siostra Maka, szwagier Mateusz oraz przyjaciółka Ania.
Planowany wypoczynek, zwiedzanie okolicy, zapoznawanie się z sarmacką rzeczywistością oraz poszukiwanie skarbów zostają zakłócone przez dwa wydarzenia. Po pierwsze w okolicy dworu znaleziono półprzytomną niewiastę, która cudem ocalała ze zbójeckiej napaści, jednak w skutek przerażenia i pobicia utraciła pamięć. Drugim wydarzeniem, które mocno zaniepokoiło mieszkańców dworu i ich gości było przybycie tajemniczego Włocha żądającego wydania pewnej szkatułki, którą wiele lat temu pan Andrzej Dudziński otrzymał od swego przyjaciela.
Dziewczynki, pomimo wyraźnego polecenia dorosłych, postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i odkryć prawdę o dwójce nieproszonych gości.

Powieść przeznaczona jest dla młodszej młodzieży, więc pisana jest językiem współczesnym, aczkolwiek wypowiedzi bohaterów siedemnastowiecznych są stylizowane (głównie poprzez składnię i gramatykę). Występują w tekście również słowa, których dzisiaj już nie ma w użyciu (np. otrok, wirydarz czy chłodnik), ale od razu są tłumaczone, tak że nie ma obawy, że młody czytelnik nie będzie wiedział o co chodzi.  
Akcja jest wartka, panienki raz po raz pakują się w jakąś kabałę i przeżywają mnóstwo niebezpiecznych przygód. Z tego powodu myślę, że chociaż głównymi bohaterkami są dziewczynki, to również chłopcom w wieku 10-13 lat ta powieść powinna przypaść do gustu.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję


niedziela, 11 maja 2014

W poszukiwaniu bożej zabawki

Gdybym miała układać swoją listę najlepszych filmów wszech czasów zapewne znaleźliby się na niej "Poszukiwacze zaginionej arki" - historia archeologa, profesora uniwersytetu i podróżnika Indiany Jonesa, który wyrusza na poszukiwanie jednego z najbardziej chyba znanych artefaktów czyli Arki Przymierza. To oczywiście nie jedyne dzieło kultury popularnej wykorzystujące motyw pogoni za legendarnym przedmiotem (chociażby Robert Langdon poszukujący świętego Grala w bestsellerowym "Kodzie Leonarda da Vinci"), ale jak dla mnie najlepsze - duża w tym zasługa cudnego Harrisona Forda...

Wspominam "Poszukiwaczy zaginionej arki" ponieważ trafiła w moje ręce "Zabawka Boga", książka polskiego pisarza i podróżnika Tadeusza Biedzkiego, która również opowiada o poszukiwaniach prowadzonych przez autora i jego żonę Wandę.
Pewnego dnia do Tadeusza przychodzi list aż z Etiopii. Nadawcą jest Andrzej, jego kolega ze studiów, który został zakonnikiem i przez kilkanaście lat przebywał w różnych klasztorach na Bliskim Wschodzie i w Afryce. W liście Andrzej pisze, że trafił na ślad niezwykłej relikwii - małego drewnianego osiołka, zabawki, którą dla małego Jezusa zrobił święty Józef. 
W ręce Andrzeja trafiły dokumenty, które opowiadały o historii boskiej zabawki, oraz wiersz w którym zaszyfrowane zostało miejsce jej ukrycia. Tadeusz  i Wanda wyruszają na wyprawę w poszukiwaniu drewnianego zwierzątka.

Akcja książki Tadeusza Biedzkiego toczy się w trzech planach czasowych - współcześnie, w I wieku po Chrystusie oraz w czasach wypraw krzyżowych, czyli w na przełomie XII i XIII wieku. Narratorem części współczesnej jest sam autor, krucjaty oglądamy oczyma Rajmunda Amanda, członka zakonu templariuszy, natomiast po Judei oraz sąsiednich prowincjach w pierwszych latach chrześcijaństwa wędrujemy wraz z Jefraimem, sierotą, którym zaopiekował się Jan, ukochany uczeń Jezusa.

Powieść ma wartką akcję, fikcja miesza się z faktami historycznymi, zdecydowana większość bohaterów to postacie znane z kart Pisma Świętego i opracowań historycznych. Również opisy miejsc które przyjdzie odwiedzić Jefraimowi i Rajmundowi oparte są na źródłach historycznych. Książkę wydało Bernardinum, a  każdy, kto chociaż raz miał w ręce ich publikacje dotyczące w jakimś stopniu podróży wie, że znakiem firmowym tego wydawnictwa są przecudnej urody fotografie. Tak jest również w tym wypadku - fotografie, ryciny oraz mapy stanowią integralną część tej opowieści, pomagają wczuć się w klimat epoki i zwyczajnie cieszą oko.

"Zabawka Boga" to powieść sensacyjno-historyczna z wątkami religijnymi. Ale może również stanowić coś na kształt przewodnika dla osób wybierających się do miejsc w niej opisanych, bowiem Tadeusz i Wanda, oprócz miejscowości odwiedzanych przez tłumy turystów zaglądają do takich, o których mało kto słyszał.
Serdecznie polecam:)

PS. Ale się wstrzeliłam z tym wstępem - w TVP2 właśnie lecą "Poszukiwacze"...

wtorek, 6 maja 2014

Wyścig z czasem

Jednym z kilku dni mojego życia, które zapamiętałam z fotograficzną wręcz dokładnością był 11 września 2001 roku. Wróciłam z pracy i wchodząc do domu odruchowo włączyłam telewizor (to był jeszcze czas kiedy byłam od TV co nieco uzależniona). Na ekranie pojawił się samolot wbijający się w wieżowiec, a ja się trochę zdziwiłam, że o trzeciej po południu jakiś fajny sensacyjny film jest nadawany (od sensacji też byłam uzależniona) i dopiero po kilku chwilach dotarło do mnie, że to nie film tylko "Wiadomości"...
Kiedy emocje po zamachu na WTC nieco opadły pojawiły się głosy, że tę tragedię można było przewidzieć, że rozmaite służby miały informacje o zwiększonej aktywności islamskich ekstremistów, że ktoś tam coś zaniedbał...

Martin ZeLenay to pseudonim literacki pod którym ukrywa się Amerykanin polskiego pochodzenia, historyk sztuki, od kilku lat konsultant CIA. Kilka tygodni temu do polskich księgarń trafiła jego książka "Tajny raport Millingtona", będąca pierwszą częścią trylogii opowiadającej o kulisach współczesnej walki z terroryzmem. 

Tytułowy bohater to analityk, który przewidział zamach z 11 września. Co więcej napisał raport w którym przeanalizował system obronny USA i ukazał jego słabe punkty. Niestety dokument ten został zlekceważony, samoloty runęły na WTC i Pentagon, a prezydent dopiero po fakcie przyznał rację Millingtonowi. Jako, że większość z nas uczy się na swoich błędach, tak było i tym razem - została powołana specjalna komórka w strukturach CIA, której zadaniem stało się zapobieganie  takim katastrofom jak ta w 2001 roku.
Minęło kilka lat i oto po raz kolejny Stanom Zjednoczonym grozi zamach terrorystyczny na niebywałą skalę. Andrej Serov, były pracownik CIA, jeden z lepszych agentów jakimi mogła poszczycić się ta firma, od kilku lat uznany za zmarłego przypadkowo zostaje sfotografowany w Europie. Drobiazgowe poszukiwania ujawniają, że jest jedną z najważniejszych postaci światowego terroryzmu, a jego podwładni mają dostęp nie tylko do polityków, ale również do kierownictwa Centralnej Agencji Wywiadowczej. 
Millington tworzy zespół fachowców (dosyć ekscentrycznych), którzy mają za zadanie rozpracować plany terrorystów. Niestety nie wszystkie działania da się przeprowadzić przez ekran komputera, bardzo często konieczne jest działanie w terenie, dlatego do akcji rusza agent operacyjny Frank Shepard. Rozpoczyna się wyścig z czasem...

"Tajny raport Millingtona" to typowa powieść sensacyjna - walka wywiadów, brawurowe akcje, splot szczęśliwych (bądź całkowicie pechowych) przypadków, czarodzieje komputerów i odważni agenci - jest tu wszystko. Typowi są również bohaterowie - pracują dla Firmy już od kilku bądź kilkunastu lat, wiele razem przeszli, mają pokręcone życie rodzinne  i bywają przeraźliwie samotni.
Niemniej czyta się tę książkę z przyjemnością, i chociaż wiadomo, że musi się dobrze skończyć, to jest niezwykle wciągająca.

Serdecznie polecam, a ja z niecierpliwością czekam na kolejne tomy tej serii.

niedziela, 4 maja 2014

Na oko całkiem niedobrana para

W klasycznej opowieści policyjnej bywa ich zawsze dwóch - ten dobry i ten zły glina. Wzajemnie się uzupełniają: tak cechami charakteru jak i metodami pracy i mają przez to niemal stuprocentową skuteczność. Każdy jako tako obeznany z literaturą kryminalną bądź filmem będzie w stanie wymienić chociaż jedną taką parę.
Do grona znanych mi policyjnych duetów dołączył ostatnio jeszcze jeden - Marek Kos (pieszczotliwie zwany Koszmarkiem) i Ernest Malinowski z Komendy Stołecznej, bohaterowie "Monogramu" autorstwa Joanny Marat.

Poznajemy ich w pewien wiosenny ranek - Malinowski jedzie do Wrocławia na spotkanie z Moniką, dziewczyną poznaną w internecie, Kos prowadzi śledztwo w sprawie zaginionej nastolatki, a prezydencki samolot wylatuje z Warszawy do Smoleńska... A potem już nic nie dzieje się tak jak powinno - samolot ulega katastrofie, Monika nie zjawia się w umówionym miejscu, a Koszmarek zostaje wezwany do znalezionego na Bielanach bezgłowego ciała młodej kobiety.
Przez kilka kwietniowych dni 2010 roku towarzyszymy dwójce policjantów w pracy, poznajemy ich życie osobiste, dowiadujemy się co nieco o ich przeszłości, a wszystko to w cieniu smoleńskiej katastrofy.

Malinowski i Kos są tak różni, że aż trudno uwierzyć, że mogą tworzyć zgrany zespół. Już na pierwszy rzut oka nie pasują do siebie - Ernest jest schludny, zadbany i elegancki, zaś Marek nie przesadza z dbałością o higienę, ciągle w tym samym, niemodnym dżinsowo-marmurkowym wdzianku. Malinowski to człowiek wykształcony, kulturalny, erudyta, który jakby przez pomyłkę został policjantem, natomiast Kos to wręcz archetyp peerelowskiego milicjanta - chamowaty, niezbyt lotny (chociaż to akurat dosyć mylące jest) i wiecznie podpity. Wbrew wszystkiemu tworzą dosyć zgrany zespół, a jak się później okazuje mają też kilka cech wspólnych, chociażby głęboko zakorzenioną niechęć do kobiet w szeregach policji kryminalnej.
Śledztwo w sprawie morderstwa w Lasku Bielańskim, którego przyczyn trzeba było szukać w nieco już odległej stalinowskiej przeszłości wyzwoliła również falę wspomnień obu komisarzy, których ojcowie związani byli z ówczesnym aparatem bezpieczeństwa...

Początkowo trochę mnie raził język powieści pełen wulgaryzmów (szczególnie w wykonaniu Koszmarka) jednak później dotarło do mnie, że stanowią one o autentyczności wizerunku tego policjanta, który z jednej strony stacza się coraz bardziej, ale stara się wypełniać swoje obowiązki, bo jest gliną z zamiłowania. Marek Kos to postać z krwi i kości, może niekoniecznie do polubienia, ale zdecydowanie prawdziwa. Trochę gorzej wypada drugi z głównych bohaterów - Ernest Malinowski jest w porównaniu z Kosem nieco nudnawy.
Autorka stworzyła ciekawe, wyraziste postacie nie tylko w głównych rolach, ale także w tle i epizodach - sierżant Wioletta Maj, aspirant Arkadiusz Śledź czy była żona Koszmarka to tylko kilka przykładów, które można y mnożyć bez końca.

Książka Joanny Marat to ciekawa pozycja, którą warto polecić wszystkim wielbicielom współczesnego polskiego kryminału.

sobota, 3 maja 2014

Kim być w przyszłości?

Moi gimnazjaliści kilka dni temu pisali egzamin podsumowujący ich trzyletnią edukację, a w tej chwili podejmują decyzję o wyborze szkoły i przyszłej drogi zawodowej. Ale większość z nich ma już od jakiegoś czasu sprecyzowane plany kim chce być w przyszłości. Bo tak naprawdę już od najmłodszych rodzice, dziadkowie i insza rodzina zadają młodemu człowiekowi odwieczne pytanie: "Kim będziesz jak dorośniesz?". Odpowiedzi padają przeróżne - chłopcy najczęściej chcą być strażakami, policjantami (mundur ma swój urok...), mechanikami lub rycerzami Jedi, zaś dziewczynki widzą swoją przyszłość jako piosenkarki, aktorki, nauczycielki bądź królewny. Moje własne dziecko chce pracować w lesie - najprawdopodobniej jako leśniczy, ale i inne opcje są brane pod uwagę...

Nasz ulubiony (mój i Piotrka) autor  książek dla dzieci, czyli Paweł Beręsewicz napisał coś na kształt poradnika dla najmłodszych, przybliżającego blaski i cienie kilku popularnych zawodów. Dwanaście opowiadań składających się na "Zawodowców" opowiada o perypetiach piekarza Piotra, aktorki Agaty, kucharza Kuby, sędziego Sebastiana, nauczycielki Natalii, pisarza Pawła, lekarki Lidki, budowniczego Benedykta, ochroniarza Olgierda, przewodniczki Patrycji, informatyczki Ireny i strongmana Stefana. 
Razem z Piotrusiem świetnie bawiliśmy się przy wspólnej lekturze, a wybuchom śmiechu nie było końca. Ale jak tu się nie śmiać czytając o informatyczce, która zabiera na basen swój komputer w specjalnie dla niego szytych kąpielówkach, albo o kucharzu perfekcjoniście, który wrzucił do pasztetu o jedno ziarenko soli za dużo? Nie będę zdradzać co przydarzyło się pozostałym bohaterom, ale zaręczam, że dzieje się całkiem sporo.

Jak przystało na książeczkę tego autora napisana jest w sposób żartobliwy, trochę ironiczny i, co najważniejsze, starannym językiem (o czym nie zawsze pamiętają osoby tworzące dla najmłodszego czytelnika). Tekst wzbogacony jest ilustracjami Jony Jung, które do mnie może specjalnie nie przemawiają, ale Piotrkowi się podobają. A w końcu to on a nie ja jest docelowym odbiorcą tej publikacji.
Książka z pewnością spodoba się dzieciakom w młodszym wieku szkolnym, a i przedszkolakom też można ją zaserwować.

Polecamy:)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości


piątek, 2 maja 2014

Podróż życia

Zaczął się kolejny długi majowy weekend - dla wielu osób okazja bliższego lub dalszego wyjazdu. W moim wypadku tylko przy pomocy ciekawej książki... ale aż na antypody:)

Barbara Dmochowska to pochodząca z Trójmiasta tłumaczka i popularyzatorka nauk przyrodniczych. Zawodowo związana z Uniwersytetem Gdańskim, prywatnie żona swojego męża i matka dwóch córek, amatorka aktywnego wypoczynku i podróży w nieznane.

To miała być podróż życia - Basia i Paweł postanowili poznać Australię. Wyjechali więc do Sydney, znaleźli tam pracę i przez kilka miesięcy skrzętnie odkładali zarobione dolary aby wreszcie w środę 24 stycznia 2001 roku wyruszyć na podbój najmniejszego z kontynentów. Planowana trasa wiodła z Sydney, wzdłuż wybrzeża do Melbourne, następnie kilka dni na Tasmanii, po powrocie na kontynent dalsza podróż na zachód aż do Adelajdy, tam ostry skręt na północ i przejazd przez centralną część Australii do Darwin na wybrzeżu Morza Timor, skok na wschód na Wielką Rafę Koralową i powrót do Sydney znowu wzdłuż wybrzeża, tym razem Pacyfiku. Nocowali na kempingach, których w Australii jest całkiem sporo, stołowali się w przydrożnych barach (przy okazji poznając miejscowe smaki), w miarę możliwości kąpali się w wodospadach, wylali hektolitry potu w czasie przeprawy przez outback i chłonęli, chłonęli, chłonęli piękno tamtejszej przyrody...
Ktoś mógłby wzruszyć ramionami - wszystko to już było, takie przeżycia ma całe mnóstwo ludzi, którym zdarzyło się podróżować przez ojczyznę kangurów i Mela Gibsona. Racja, ale podróż Barbary i Pawła miała w sobie coś, czego te inne nie miały. Tym co stanowiło o jej wyjątkowości było zwiedzanie niemal wszystkich znajdujących się na trasie... warsztatów samochodowych. No ale co się dziwić, kiedy wyrusza się w taką długą i ciężką trasę zwykłym samochodem osobowym, który (patrząc w kategoriach ludzkich) jest już niemal pełnoletni.
Tak więc samochodzik fundował swoim właścicielom dodatkowe atrakcje, bo nigdy nie było wiadomo co i kiedy w nim nawali. Swoje dołożyła również australijska przyroda - czego dowodem okładkowe zdjęcie pokiereszowanego wehikułu po bliskim spotkaniu z przedstawicielem miejscowej fauny.

Jako, że książka wydana została w serii "Poznaj świat" sygnowanej przez Wojciecha Cejrowskiego znajdzie w niej czytelnik masę przepięknych zdjęć przedstawiających australijskie krajobrazy, ptaki, zwierzęta i bujną roślinność. To wspaniałe uzupełnienie tekstu, ale również zachęta - może ktoś będzie chciał poznać Australię podróżując śladami Basi i Pawła?

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości