niedziela, 29 marca 2015

Po spokój i ciszę do irlandzkiej wioski

Część blogerów współpracujących z wydawnictwami ma w zwyczaju dziękować pod recenzją za otrzymane egzemplarze. Ja tego raczej nie robię (od czasu do czasu umieszczam link do strony wydawcy/dystrybutora), bo nie chciałabym, żeby ktoś patrzył na to co tutaj piszę przez pryzmat ewentualnej współpracy recenzenckiej. Jednak dzisiaj złamię tę zasadę i złożę serdeczne podziękowania, tyle, że nie wydawcy a pewnej blogerce (która od jakiegoś czasu zamilkła), od której dowiedziałam się o istnieniu pisarki, o której książce będzie poniżej.
A więc Kasiu Horodyniec - bardzo Ci serdecznie dziękuję, że przy okazji pewnej notki podrzuciłaś mi nazwisko Maeve Binchy. Tylko z tego powodu zwróciłam uwagę na tę książkę...

Stoneybridge to wioska w zachodniej Irlandii, nad samym Atlantykiem. To tutaj w początkach XX wieku państwo Sheedy, najbogatsi ludzie w okolicy, wznieśli piękny kamienny dom. Lata mijały, majątek się rozproszył, a w starym, powoli niszczejącym domu pozostała już ostatnia przedstawicielka rodziny, wiekowa panna Quennie. 
Chicky Ryan zawsze podziwiała usytuowany na wysokim klifie dom. Jej rodzinę, ciężko pracujących farmerów, od państwa Sheedy dzieliła jednak przepaść społeczna wręcz nie do pokonania. Kiedy dziewczyna skończyła 20 lat wyrwała się ze swojej wsi i wyjechała do Nowego Jorku. Przez wiele lat mieszkała za granicą, do rodzinnego domu przyjeżdżając tylko na kilkanaście letnich dni. Wreszcie Chicky postanowiła wrócić na stałe do Stoneybridge. Od panny Queenie odkupiła Kamienny Dom i po gruntownym remoncie otworzyła w nim pensjonat...

Maeve Binchy to zmarła w 2012 roku irlandzka dziennikarka i pisarka, a "Dom nad klifem" to jej ostatnia powieść, która, dzięki wydawnictwu WAB, pojawiła się w księgarniach kilka tygodni temu.

"Dom nad klifem" to historia kilku osób, których los zetknął w tytułowym budynku - Chicky, jej siostrzenica Orla, która zajęła się  gotowaniem i szeroko pojętą komputeryzacją przedsięwzięcia (od zakupów, poprzez księgowość, na promocji kończąc) oraz Rigger (kierowca, manager, dostawca warzyw i ogólnie człowiek do wszystkiego) stanowią zgrany zespół, chociaż początkowo niewiele wskazywało na to, że im się powiedzie. Każde z nich wchodziło w to pensjonatowe przedsięwzięcie z bagażem doświadczeń, z własnymi kłopotami i niezałatwionymi sprawami z przeszłości, wreszcie uważali (przede wszystkim Orla), że to tylko chwilowe zajęcie, przystanek na drodze dalszej kariery.

Kiedy wreszcie Chicky udaje się otworzyć pensjonat czeka ją i jej współpracowników największy egzamin - pierwsi goście... Do pensjonatu przybywa ich dziesięcioro - właściwie wszyscy znajdują się tu trochę przypadkiem - spóźniony samolot, problemy w pracy, nietrafiony prezent od współpracowników, nagroda pocieszenia w prasowym konkursie to tylko część przyczyn, które rzuciły te kilka osób do niewielkiej wioski nad oceanem. Z dal od zgiełku i codzienności będą mieli okazję przemyśleć wiele spraw, czegoś się o sobie dowiedzieć i być może coś zmienić. Goście i pracownicy pensjonatu mogą się nawzajem obdarować czymś bardzo cennym - uwagą, chwilą rozmowy, innym spojrzeniem na bieżące kłopoty. I tylko od nich samych będzie zależało czy z tej możliwości skorzystają.

Powieść czyta się właściwie jednym tchem, chociaż próżno by w niej szukać jakichś dramatycznych i spektakularnych zwrotów akcji. Życie w pensjonacie toczy się w miarę spokojnie, żeby nie powiedzieć jednostajnie. Największym atutem tej książki są kreacje bohaterów - z ich radościami i smutkami, z sukcesami i problemami. Autorka udowadnia, że czasem trzeba bardzo niewiele żeby życie odzyskało sens, a jasne określenie swoich potrzeb pomoże uniknąć nieporozumień i wzajemnych pretensji.

I tak jeszcze na koniec dodam - nie zdarzyło mi się jak na razie odwiedzić Irlandii (ale nie tracę nadziei na tę podróż) chociaż bardzo bym chciała. A opisy miejsc, przyrody, ludzi, ziemi i morza, które serwuje autorka tylko to marzenie o podróży na Zieloną Wyspę umacniają...

sobota, 28 marca 2015

Kim ty jesteś, Vango Romano?

Timothee de Fombelle to francuski pisarz o którym po raz pierwszy usłyszałam trochę ponad miesiąc temu, a na dzień dzisiejszy jestem już po lekturze jego wszystkich wydanych w Polsce książek... Jak na razie wydawnictwo Znak emotikon zaserwowało nam trzy powieści tego autora (o dwóch z nich piszę TUTAJ i TUTAJ), ale wierzę, że już wkrótce pojawią się kolejne - tym bardziej, że książka o której kilka zdań znajdziecie poniżej jest pierwsza z trzytomowego cyklu.

Akcja "Vango. Uciekaj albo giń" toczy się w Europie, w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Bohaterem jest młody, około dwudziestoletni chłopak Vango Romano. 
Poznajemy go w kwietniowy dzień 1934 roku w Paryżu. Przed katedrą Notre Dame rozpoczyna się własnie uroczystość święceń kapłańskich, a on jest jednym z kleryków, którzy mają je otrzymać. Niestety uroczystość zostaje przerwana przez oddział policji pod dowództwem komisarza Boularda, który chce aresztować Vanga. Chłopiec posiada pewne umiejętności, dzięki którym udaje mu się wymknąć stróżom prawa, ale okazuje się, że problemy z policją to nie jedyny jego kłopot. Ktoś próbuje go zamordować, więc chłopak musi przez cały czas mieć się na baczności. Jest ledwie kilka osób, którym może zaufać.
Vango przemieszcza się niemal po całej zachodniej Europie próbując uciec przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Nie ma pojęcia, dlaczego i przez kogo jest prześladowany - wydaje się, że klucz do rozwiązania tej zagadki kryje się w jego przeszłości. Niestety, jedyna osoba, która mogłaby rzucić światło na pochodzenie Vanga straciła pamięć...

Historia Vanga i jego ucieczka stała się dla autora książki doskonałym pretekstem do ukazania szaleństwa, które narodziło się w tamtym okresie w Niemczech i już za kilka lat miało ogarnąć całą Europę. Jednym z bohaterów książki jest Hugon Eckener, niemiecki inżynier i lotnik, twórca sterowców "Graff Zeppelin" i "Hindenburg", który trafił pod obserwację rosnącego w siłę gestapo. Eckener był osobą bardzo popularną w Niemczech w okresie międzywojennym (miał m.in. całkiem realne szanse zostać kanclerzem w 1932 roku, ale zrezygnował, gdy dowiedział się, że Hindenburg będzie się starał o reelekcję), a ponieważ nigdy nie wstąpił do partii nazistowskiej stał się niemal automatycznie niewygodny dla nowego reżimu.
W książce jest zresztą więcej postaci historycznych - spotkamy tu m.in. Józefa Stalina i jego córkę Swietłanę, a w epizodzie w paryskim teatrze pojawił się genialny rosyjski kompozytor Sergiusz Prokofiew.

Akcja książki jest niezwykle dynamiczna, wydarzenia następują po sobie tak szybko, że nie ma wręcz czasu na złapanie oddechu i uporządkowanie nadmiaru wrażeń. Autor stworzył szereg ciekawych postaci, którym czytelnik może kibicować i o których bezpieczeństwo może się bać. Dodam, że zdarzyło mi się trzymać kciuki nawet za kogoś, kto niekoniecznie stał "po dobrej" stronie...
Autor stosuje liczne retrospekcje - główny wątek obejmuje okres od kwietnia 1934 roku do marca roku 1936, ale co jakiś czas akcja przenoszona jest o kilka, a nawet kilkanaście lat wstecz.

Ponieważ książka jest pierwszą częścią cyklu zrozumiałe jest, że nie znajdziemy w niej wyjaśnienia wszystkich spraw i rozwiązania wszystkich dotyczących Vanga zagadek. Wydaje mi się wręcz, że jest ich nawet więcej niż na początku powieści. Jeśli dodać do tego, że zakończenie jest tak skonstruowane, że kilku kluczowych bohaterów znajduje się w sytuacji co najmniej niekomfortowej (żeby nie powiedzieć, że grozi im poważne niebezpieczeństwo), to nie ma się co dziwić, że mam nadzieję, że kolejna część tej historii pojawi się w miarę szybko...

Serdecznie polecam tak młodym, jak i starszym czytelnikom.

środa, 25 marca 2015

Romans w słonecznej Toskanii

Gemma Jericho jest lekarką i pracuje na ostrym dyżurze w jednym z nowojorskich szpitali. Mieszka z nastoletnią córką Olivią i kotem imieniem Sindbad, a na niedzielne obiady jeździ do matki. Ojciec Olivii odszedł zanim dziewczynka się urodziła, a rodzaj pracy Gemmy nie sprzyjał nawiązywaniu romantycznych znajomości. Był co prawda w jej życiu pewien aktor, ale wspomnienia o nim są dla pani doktor zbyt bolesne.
Gemma jest Amerykanką w trzecim pokoleniu, bo jej dziadkowie przybyli do Nowego Jorku z niewielkiej wsi w Toskanii. I właśnie teraz, po prawie pięćdziesięciu latach do matki Gemmy przychodzi list z rodzinnej wioski. Miejscowy proboszcz, który od kilku lat poszukiwał śladów jej rodziny pisze, że w Bella Piacere oczekuje na nich spadek. Starsza pani postanawia jechać do starego kraju, a w podróż zabiera córkę i wnuczkę. Lato spędzone wśród wzgórz Toskanii wywróci ich życie do góry nogami... 

Elisabeth Adler jest autorką kilkunastu książek i jedną z bardziej rozpoznawanych autorek tzw. "literatury kobiecej" na świecie. Parę lat temu miałam "fazę" na jej powieści, przeczytałam wszystko co było dostępne w naszej bibliotece i dosyć miło wspominam te lektury, bowiem to romanse, ale nie do końca typowe.
Oczywiście para głównych bohaterów przyciąga się od pierwszego wejrzenia ale po drodze muszą pokonać różnorakie trudności aby wreszcie żyć długo i szczęśliwie. Jednak oprócz tych romantycznych perypetii w książkach Adler jest coś jeszcze - czasem kryminał, czasem sensacja, albo, jak w przypadku "Lata w Toskanii", podróż po najpiękniejszych zakątkach Europy.
Gemma początkowo chce się wykręcić od podróży do Włoch, ale wreszcie ulega matce i zakochuje się w tym kraju od pierwszego wejrzenia. Rzym, Florencja, toskańskie wioski i miasteczka, wreszcie wybrzeże Amalfi na południe od Neapolu - Gemma, a my razem z nią, podziwia piękno przyrody i zabytki, oraz poznaje prawdziwą włoską kuchnię pachnącą świeżą bazylią, rozmarynem i dojrzewającymi w gorącym słońcu pomidorami.

"Lato w Toskanii" to lekka, sprawnie napisana opowieść. Zakończenie jest przewidywalne, bo to w końcu romans, ale zanim Gemma i jej "Michał Anioł z Long Island" powiedzą sobie sakramentalne "TAK" czeka ich sporo perturbacji.
Chociaż zasadniczo romansów nie czytuję, to akurat Elizabeth Adler lubię i mogę polecić z całą odpowiedzialnością.

wtorek, 24 marca 2015

Makabryczna wyliczanka

Sam i Amy - dwójka młodych ludzi wracających z koncertu w deszczową noc. Próbują złapać stopa, jednak kolejne auta mijają ich nawet nie zwalniając. Wreszcie ktoś sie nad nimi zlitował - zatrzymał się przy nich van, za którego kierownicą siedziała sympatyczna kobieta. Poczęstowała ich gorącą kawą z termosu i to była ostatnia rzecz jaką zapamiętali. Obudzili sie jakiś czas później w nieczynnym basenie do nurkowania. Zniknęły ich wszystkie rzeczy. Na posadzce znaleźli tylko naładowany pistolet i telefon. Tajemniczy głos w słuchawce oznajmił im, że tylko jedno z nich wyjdzie stąd żywe - do nich należy decyzja kto kogo zastrzeli. Młodzi ludzie jeszcze nie wiedzą, że jakąkolwiek decyzję podejmą obydwoje przegrają...

"Ene, due , śmierć" to debiutancka powieść M.J. Arlidge'a. Autor jest producentem telewizyjnym i pracuje w BBC. Jego powieść właściwie od razu zyskała status bestselleru w Wielkiej Brytanii, prawa do jej publikacji zakupiło ponad 20 krajów, a u nas w Polsce ukazała się kilka tygodni temu nakładem wydawnictwa Czwarta Strona.
Książka jest pierwszym tomem cyklu, którego główną bohaterką jest inspektor Helen Grace, rozwiązująca wraz ze swoimi podwładnymi mroczne i nieco makabryczne kryminalne zagadki.

Jak na pierwszy tom cyklu przystało, oprócz śledztwa i poszukiwania seryjnego przestępcy (bo porwanie Amy i Sama to dopiero początek) czytelnik będzie miał możliwość poznania prowadzącej śledztwo policjantki.
Helen Grace to świetny fachowiec - odpowiedzialna, oddana swojej pracy, lubiana przez podwładnych i doceniana przez przełożonych. Jest pracoholiczką, właściwie nie ma życia prywatnego, aczkolwiek nie narzuca takiego stylu pracy swojemu zespołowi. Wymagająca, sprawiedliwa i lojalna, stara się pomóc ofiarom przestępstw, a nie tylko odbębnić powierzone jej śledztwo.
Jednak to tylko część prawdy o niej. W życiu Helen jest jakaś tragiczna tajemnica, która nie daje jej spokoju... Być może przy okazji prowadzonego śledztwa uda się uchylić rąbka tajemnicy i odkryć jakie demony z przeszłości nękają panią inspektor.

Światowej sławy reżyser Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że "film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć". To zdanie (gdyby zmienić pierwsze słowo) jak ulał pasuje również do książki Arlidge'a - już pierwszy rozdział, kilka zdań opisujących przebudzenie Amy i Sama w miejscu ich uwięzienia, wprowadza w nastrój grozy, który będzie towarzyszył czytelnikowi do samego końca. Autor umiejętnie buduje napięcie, podrzuca kolejne tropy, które mogą (ale wcale nie muszą) pomóc w rozwiązaniu sprawy i powolutku, po niewielkim fragmencie odkrywa prawdę o życiu i przeszłości Helen.

Mocną stroną powieści jest kreacja bohaterów, którzy nie są żadnymi herosami, co więcej mają sporo wad i problemów, podejmują błędne decyzje, ale starają się stać "po dobrej stronie". Należy również wspomnieć o stylu autora - widać, że Arlidge związany jest z branżą filmową. Jego opisy są niezwykle plastyczne i realistyczne. Nie epatuje może przesadnie okrucieństwem, ale nie boi się pokazać ludzi w sytuacjach ekstremalnych - wygłodzonych, brudnych, pozbawionych nadziei, kiedy żądza przeżycia bierze górę nad człowieczeństwem. Uczciwie przyznaję, że jest w tej książce kilka bardzo drastycznych scen, więc nie polecam osobom o słabszych nerwach i zbyt rozbujałej wyobraźni. I jeszcze jedna uwaga - zdecydowanie nie nadaje się ta książka do czytania przy jakimkolwiek jedzeniu...
Ale reszcie wielbicieli kryminałów jak najbardziej polecam - świetna książka.

A mnie pozostaje czekać na kolejną odsłonę przygód inspektor Grace. 

sobota, 21 marca 2015

Szwarc, mydło i powidło, czyli notka o wszystkim i o niczym

Miałam takie piękne plany, żeby pisać tak chociaż co drugi dzień, tym bardziej, że byłoby o czym. Jednakże życie się na mnie uwzięło i funduje mi rozmaite przypadłości (najczęściej chorobowo-rodzinne), a jak już wydawało się, że wszystkie możliwości pechowe zostały wyczerpane to przywaliło z drugiej strony. Znaczy się z zawodowej. Bo oto zawisło nade mną (i nad całym naszym gimnazjum) złowrogie widmo ewaluacji zewnętrznej. Kto nauczyciel, ten wie o co mi chodzi, kto nie wie, niech się cieszy, że nie musi tego paskudztwa przechodzić. Produkuję aktualnie jakieś papierzyska nikomu na nic nie potrzebne, zastanawiam się co może być w ankietach, które będzie trzeba wypełniać i noszę się z zamiarem ofiarowania gustownej świecy św. Judzie Tadeuszowi (któren jest, jak wiadomo, patronem od spraw beznadziejnych), żeby mnie nie wylosowano do hospitacji...

A tu się tyle dzieje w naszym blogowym zakątku. Chociażby dyskusje nad naszą blogerską przyszłością i nad jej ewentualnym rozwojem. Wyłapałam trzy wpisy - Szyszki, Oisaja i Elenoir, ale pewnie jest tego więcej. Na razie nie mam głowy do zmian (i prawdę mówiąc nie bardzo widzę potrzeby takowych), ale jak się w pracy gorący okres przewali, a mój młodszy siostrzeniec będzie miał chwilę czasu, to może coś z wyglądem pokombinujemy? Chociaż mnie się te niebieskości bardzo podobają.

No dobra, ponarzekałam, a teraz się pochwalę - kupiłam sobie na urodziny kilka powieści, przede wszystkim "Do trzech razy Natalie" Olgi Rudnickiej i odrabiam się z "recenzyjnymi" książkami, żeby zobaczyć co wymyśliły Sucharskie. Bardzo jestem ciekawa :)


Czytałam ostatnio do posiłków (wiem, że to nieelegancko, ale nie umiem się odzwyczaić) "Wnuczkę do orzechów" - najnowszy tom "Jeżycjady" Małgorzaty Musierowicz. Książka ma różne opinie, chociaż wydaje mi się, ze przeważają te w tonie negatywnym. Mnie się raczej podobała, chociaż mało w niej mojej ulubionej Gabrysi. Momentami wesoła, chwilami nostalgiczna historia Dorotki Rumianek i jej znajomości z dwoma przedstawicielami najmłodszego pokolenia Borejków (właściwie to już nie Borejkowie, tylko Stryba i Pałys) toczy się leniwie jak gorące wakacyjne dni, przerywana od czasu do czasu burzą z piorunami (nic dziwnego, skoro stałym elementem krajobrazu jest Ida z Borejków Pałysowa). Jedno mnie jednak w tej książce drażniło, a mianowicie Ignacy Grzegorz. Już w poprzednich tomach był postacią wzbudzającą we mnie mieszane uczucia, ale tam był jeszcze dzieckiem, a młodocianemu wiele można wybaczyć. Jednak teraz IG jest dorosłym facetem, studentem historii sztuki a zachowuje się jak ostatnia rozmemłana łajza... Małe Rojki są dojrzalsze od niego.Jakim cudem Gabrysia,rozsądna i rzeczowa, wychowała takiego niezgułę? Czekam na sugestie;)

Byłam w tym tygodniu dwa razy w kinie - raz z dzieckiem własnym na "Osiedlu bogów", kolejnej  (tym razem animowanej) odsłonie przygód Asterixa i Obelixa, a raz z dzieckami cudzymi na "Disco Polo".


Film pierwszy serdecznie polecam - tak dzieciakom, jak i ich rodzicom. Galowie w formie, Rzymianie też, Julek Cezar momentami demoniczny (ach, Piotr Fronczewski to ma cudny głos...) - ogólnie fajne i bawiliśmy się świetnie.



Co do filmu drugiego - to przyznaję, że też się całkiem nieźle bawiłam. Początki disco polo świetnie pamiętam, bo w latach 90-tych była już osobą całkiem dorosłą, więc trochę liczyłam na taką podróż w przeszłość. No, wspominek może wiele nie było, ale i tak sporo symboli tamtych lat wyłapałam.

Już po obejrzeniu filmu poszperałam w necie na okoliczność recenzji i szczęka opadła mi z wrażenia. Ja odebrałam film jako pastisz, satyrę na polską wizję "amerykańskiego snu", zabawę konwencją i możliwość pokazania fenomenu muzyki, która pomimo spychania jej gdzieś zupełnie na bok i wręcz udawania, że wcale nie istnieje, ma się całkiem dobrze i cały czas się rozwija (w sensie, że wciąż powstają nowe zespoły). Tymczasem niektórzy recenzenci doszukują się w tym filmie jakiejś misji i filozofii,mało nie porównują z "Idą" czy "Bogami" - no w tym drugim przypadku można ewentualnie porównywać kreacje aktorskie Tomasza Kota czy Piotra Głowackiego. W jednym z artykułów (bodajże z "Wyborczej") autor pastwi się nad tekstami piosenek i odsyła ich twórców na konsultacje do polonisty ze szkoły oraz bije na alarm, że dzieci powinno się chronić przed tego typu muzyką. Chyba szanowny pan dziennikarz nie ma dzieci, bo jakby miał to by wiedział, że one raczej disco polo nie słuchają, tylko hip-hop i rap. A tak przy okazji - już chyba wolałabym, żeby Piotrek wracając ze szkoły wył "Ja uwielbiam ją" niż "Hera, koka, hasz", bo tej zaangażowanej pieśni nauczył się ostatnio od kolegów i z dumą ją zaprezentował w domu. Rozmowa była długa i poważna...

środa, 18 marca 2015

Zmroziło mnie (pomimo plusowej temperatury za oknem...)

Nie od dziś wiadomo, że jeżeli w powieści mamy dwóch równorzędnych głównych bohaterów, to najlepiej skonstruować ich na zasadzie przeciwieństw. Z zasady tej skorzystał Remigiusz Mróz tworząc prawniczy tandem w swojej najnowszej powieści pt. "Kasacja".
Tak więc mamy tu:
  • kobietę i mężczyznę
  • nowicjusza i prawnika z ustaloną pozycją zawodową
  • osobę dobrze sytuowaną i taką, która musi żyć oszczędnie
  • wielbiciela krwistych befsztyków i ich przeciwnika (aczkolwiek nie wegetarianina)
  • słuchacza hip-hopu i kogoś kto zdecydowanie woli rocka...
Różnice pewnie by można jeszcze długo mnożyć, ale już po tych kilku przykładach widać, że Joanna Chyłka, gwiazda kancelarii prawniczej Żelazny & McVay, oraz przydzielony jej pod opiekę aplikant Kordian Oryński zupełnie do siebie nie pasują. Nie mają jednak czasu na analizowanie dzielących ich różnic, bowiem jest sprawa do wygrania.
No, może nie do końca do wygrania. Właściwie to całkiem nie do wygrania i tylko etyka zawodowa oraz fakt, że ojciec oskarżonego jest jednym z najważniejszych klientów kancelarii sprawiają, że Joanna Chyłka ze swoim podopiecznym się nią zajmują.

Dowody są jednoznaczne - oskarżony przebywał w swoim mieszkaniu przez kilka dni w towarzystwie zwłok dwójki zamordowanych młodych ludzi. W domu nie było śladów obecności innych osób, a na narzędziach zbrodni były tylko odciski palców oskarżonego.
Właściwie tylko cud mógłby uratować go przed dożywociem.
Wygranie takiej "niewygrywalnej" sprawy popchnęłoby mocno karierę zawodową pani adwokat, a i dla zaczynającego w zawodzie Oryńskiego byłoby świetlanym punktem w CV...

"Kasacja" trzyma w napięciu od pierwszych stron właściwie do samego końca. Oskarżony jest synem znanego biznesmena, więc media interesują się przebiegiem procesu oraz uczestniczącymi w nim osobami. Zainteresowanie okazują również przedstawiciele przestępczości zorganizowanej, więc chwilami bywa bardzo niebezpiecznie, a prawnicy mogą się naocznie przekonać jakie długie ręce ma mafia. 
Konrad jest jeszcze idealistą, który wierzy w prawo i sprawiedliwe wyroki, natomiast Joanna pozbyła się już złudzeń. Przy wydawaniu wyroku bardziej niż sprawiedliwość liczy się umiejętność przekonywania do swoich racji oraz szukanie nawet najdrobniejszego uchybienia w postępowaniu drugiej strony. Autor (prawnik z wykształcenia) opisuje procedury okołoprocesowe, ale robi to w tak interesujący sposób, że zupełnie nie nudzi. Jednak prawniczy światek przedstawiony w powieści nie nastraja szczególnie optymistycznie... 

Remigiusz Mróz ma niewątpliwy talent nie tylko jeśli chodzi o tworzenie napięcia i prowadzenie akcji. na pochwałę zasługuje też warstwa językowa. Zadanie było o tyle wymagające, że Kordian i Joanna zupełnie inaczej mówią w pracy, a zupełnie inaczej w okolicznościach prywatnych. To młodzi ludzie (podobnie jak autor książki) więc literacka polszczyzna często ustępuje przed wyrażeniami slangowymi. Obydwoje są inteligentni i mają poczucie humoru, więc ich rozmowy pełne są rozmaitych odniesień do literatury i sztuki, celnych ripost i żartów (czasem, co trzeba uczciwie przyznać, na dosyć niskim poziomie...).

"Kasacja" to ciekawa, dobrze napisana książka po którą warto sięgnąć.

niedziela, 15 marca 2015

Strzeż się klątwy skrzywdzonej dziewczyny

Parę lat temu, przy okazji lektury pierwszego tomu "Cukierni pod amorem" obiecałam sobie solennie nie brać do ręki książek pani Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk w środku tygodnia. Niestety, w ubiegły czwartek złamałam to postanowienie, wzięłam się za najnowsze jej dzieło i nie odpuściłam, póki nie doczytałam do końca. Zeszło mi do drugiej nad ranem. Najgorsze, że o szóstej trzeba było wstać do pracy...

Akcja "Fortuny i namiętności" przenosi nas w wiek XVIII. Jest luty 1733 roku. Na winnickim rynku ginie młoda dziewczyna oskarżona o czary. To wydarzenie, wcale nie takie znów rzadkie w tamtych czasach, będzie miało ogromny wpływ na życie kilkunastu osób...
Tymczasem do należącego do kasztelana Tadeusza Jandźwiłła zamku w Turowie zjeżdżają się goście. Powodem zjazdu jest ślub  kasztelanki Cecylii Jandźwiłłówny z saskim urzędnikiem Nepomucenem Marią Lange. Na wesele przybywa między innymi rodzina cześnika Floriana Żelskiego. Pan Florian liczy, że w czasie uroczystości uda mu się porozmawiać z kasztelanem na temat przyszłości swojej córki Zofii, która już od ponad roku pozostaje we wdowieństwie i najwyższy czas aby rozejrzeć się dla niej za nowym mężem. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że miecznikowa Zofia z Żelskich Niezgodzka od lat jest potajemnie zakochana w Janie, starszym synu kasztelana. 
Radosną uroczystość zakłócają wieści z Warszawy - zmarł najjaśniejszy pan August II Wettyn. Szykuje się więc elekcja, a sprawy prywatne muszą ustąpić miejsca wielkiej polityce...

"Klątwa" to pierwsza część cyklu "Fortuna i namiętności", której kontynuacja pt. "Zemsta" ma się ukazać w przyszłym roku. I to jest moi drodzy właściwie jedyna wada tej książki, bo autorka zadbała o trzymające w napięciu zakończenie...

Już swoimi poprzednimi książkami (cykle "Cukiernia pod amorem" i "Podróż do miasta świateł") Małgorzata Gutowska-Adamczyk udowodniła, że potrafi pisać o przeszłości. Bo jej powieści to co prawda fikcja literacka, ale osadzona w realiach historycznych. Tak jest i tym razem - bohaterowie uczestniczą w sejmie konwokacyjnym, a następnie w elekcyjnym, Cecylia Lange jest świadkiem walk na ulicach Warszawy pomiędzy zwolennikami Stanisława Leszczyńskiego i Fryderyka Augusta Wettyna (znanego bardziej jako August III Sas), a jednego z jej braci losy rzucą do oblężonego przez Rosjan Gdańska.
Ale oprócz wydarzeń z naszej historii odmalowuje autorka rzeczywistość tamtych czasów - coraz większy bezrząd, sprzedajność arystokracji, bezwolność rzesz szlacheckich i bezprawie panujące na prowincji, gdzie wola miejscowego magnata więcej znaczy niż prawomocny wyrok sądu.

Ogromnym atutem tej książki są kreacje jej bohaterów - dumny i okrutny Jandźwiłł, jego samowolna i namiętna córka, nie mający własnej woli synowie, intrygant Strasz, karierowicz Lange, odważny choć w gorącej wodzie kąpany podstarości Hadziewicz, nieco naiwny i bardzo kochliwy zbójca Rabiński, rozsądna i mająca własne zdanie miecznikowa Niezgodzka, można by jeszcze wiele wymieniać. Świat szlachecki ukazany w "Klątwie" jest barwny i zróżnicowany - są tam i ludzie godni szacunku i tacy, którzy dla własnej korzyści oddaliby duszę diabłu. Jak wszędzie tak i tutaj istnieje pewien podział na tych dobrych i tych złych, ale nie jest to jakieś stałe zaszeregowanie, bowiem bohaterowie ewoluują a kolejne wydarzenia mają wpływ na ich decyzje i poglądy. Pomimo ważnych wydarzeń politycznych, których są świadkami, życie bohaterów książki toczy się wokół spraw codziennych, a jego głównym napędem są pieniądze i uczucia...

Na koniec jeszcze słów parę na temat warstwy obyczajowej. Małgorzata Gutowska-Adamczyk włożyła sporo pracy w odtworzenie warunków życia w tamtym okresie. Opisy podróży, przyjmowania licznych gości, świąt i uroczystości rodzinnych, obyczajów, strojów, religijności, warunków życia w zamku i szlacheckim dworku, potrzeba liczenia się z każdym groszem pomimo posiadania pewnego majątku dają współczesnemu czytelnikowi obraz egzystencji w pierwszej połowie XVIII wieku. A wszystko to napisane piękną polszczyzną, chociaż zdarzają się tu i ówdzie grubianizmy - no, cóż nie wszyscy bohaterowie otrzymali staranne wykształcenie, więc nie dziwota, że nie prezentują wysokiej kultury wypowiedzi czy obyczajów.

Serdecznie namawiam do lektury tej powieści. A sama zaciskam zęby i rozpoczynam odliczanie do premiery drugiej części.

piątek, 13 marca 2015

Jestę snobę

W czasach kiedy chodziłam do liceum (czyli dawno, dawno temu...) znajomość łaciny (a w każdym razie pojedynczych słówek bądź sentencji) wśród moich kolegów i koleżanek nie była czymś szczególnie rzadkim. W mojej szkole (a podejrzewam, że we wszystkich innych ogólniakach również) łaciny nie uczyli się tylko ci, którzy uczęszczali do klasy matematyczno-fizycznej. Wszyscy inni mieli język Horacego jako przedmiot obowiązkowy, albo chociaż fakultatywny. I pomimo, że od czasów szkolnych minęło już sporo lat a ja z łaciną, poza 4 semestrami w czasie studiów, nie miałam do czynienia to jeszcze sporo pamiętam i taki początek "Wojny galijskiej" Cezara mogę wyrecytować nawet obudzona w środku nocy...

Jak to jest z tą łaciną? Bo niby jest język martwy już od wielu wieków, używany na dzień dzisiejszy właściwie tylko w medycynie i części nauk przyrodniczych oraz przez specjalistów od literatury klasycznej. Ale równocześnie sami, często nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy, używamy łacińskich wyrażeń w życiu codziennym. I żeby było jasne - nie chodzi mi bynajmniej o język rynsztokowy, czule zwany "łaciną kuchenną".

Stanisław Tekieli, autor przezabawnej książeczki "Burdubasta albo skapcaniały osioł, czyli łacina dla snobów" z  językiem starożytnych Rzymian spotkał się dosyć późno, ale była to miłość od pierwszego wejrzenia i z gatunku tych "aż po grób". Swoją pasją strał się zarażać inych, m.in. prowadził w Warszawie Koło Laciny Żywej, a także stworzył internetową gazetę wydawaną w tym właśnie języku - TUTAJ można ją obejrzeć, a jak ktoś potrafi to i poczytać.

Książka pana Stanisława to zbiór wierszowanych historyjek obrazujących popularne łacińskie sentencje - chociażby Carpe diem, Dura lex, sed lex czy Memento mori. Przy okazji tych najbardziej znanych podaje również przykłady mniej popularnych powiedzonek bądź określeń - jak głosi podtytuł książki znajdziemy w niej aż "139 sentencji i powiedzeń łacińskich w sposób jak najprostszy wyłożonych, z pretensjonalnymi cokolwiek przypisami filologiczno-kulturowymi". I moim skromnym zdaniem (nie ujmując nic talentowi poetyckiemu autora) to właśnie te przypisy stanowią największą wartość tej książki.
Autor nie tylko podaje dosłowne tłumaczenie jakiegoś zwrotu, ale objaśnia również jego znaczenie przenośne,  mówi w jakich wypadkach prawidłowo go używać oraz dodaje wiele ciekawostek. Na przykład dopiero z tej książki dowiedziałam się, że przypisywane Cezarowi "Et tu Brute contra me? "(czyli "I ty Brutusie jesteś przeciwko mnie?") wymyślił Szekspir...

Właściwie trochę trudno określić docelowego czytelnika tej książki. Bo niby skierowana jest do dzieci i młodzieży, ale osoba dorosła też będzie się świetnie przy niej bawić i znajdzie wiele smaczków, które dla młodego czytelnika mogą być nie do końca zrozumiałe. A jeśli jakaś sentencja zapadnie nam w umysł to już możemy stawiać pierwsze kroki na drodze językowego snobizmu.

Znajomością angielskiego czy hiszpańskiego raczej już nikomu nie zaimponujemy, natomiast łacina to już inna sprawa.

poniedziałek, 9 marca 2015

Przeszłość zawsze nas znajdzie

Mariana, Elena i Karolina to trzy siostry zamieszkujące nadmorskie miasteczko. Mariana prowadzi sklep z książkami i zabawkami, Elena jest mistrzynią cukierniczych wypieków, natomiast Karolina swój talent plastyczny wykorzystuje przy... malowaniu trumien. Nad ich życiem ciąży tragedia z przeszłości - trzydzieści lat wcześniej ich ojciec został zamordowany, a sprawców nigdy nie schwytano.
Siostry są bohaterkami powieści "Córki marionetek", której autorką jest szwedzka pisarka Maria Ernestam.

Na pierwszy rzut oka nadmorskie miasteczko to oaza spokoju - takie miejsce gdzie wszyscy się znają a czas płynie zgodnie z rytmem przyrody. Jednak kiedy do miasta przyjeżdża amerykański dziennikarz Amnon Goldstein wszystko się zmienia. 
Ojciec Amnona mieszkał tu jako dziecko w czasie wojny - był niemieckim Żydem, któremu udało się wyjechać z nazistowskich Niemiec. Amnon kupuje budynek starej piekarni i szybko zyskuje zaufanie większości mieszkańców miasteczka - Amerykanin chce napisać książkę o miejscu i ludziach dzięki którym jego ojcu udało się przeżyć.
Jest jednak ktoś, kto nie ufa przybyszowi - Jan, miejscowy polityk, uważa, że "obcy" zburzy panujący porządek i będzie miał zły wpływ na życie miasteczka. Zdarzenia, które następują w ciągu kilku następnych tygodni zdają się potwierdzać obawy Jana - ktoś rozbija szybę w sklepie Mariany i podrzuca w jej szopie krowie oczy, pies należący do niewidomego mężczyzny wpada do dołu z żarzącym się popiołem a Jan znajduje w swojej skrzynce pocztowej zakrwawione końskie serce. W mieście narasta atmosfera strachu i podejrzliwości...

"Córki marionetek" reklamowane są jako "trzymający w napięciu thriller psychologiczny" - cóż moim zdaniem (i nie tylko moim...) takie określenie w stosunku do tej książki jest pewnym nadużyciem - zaczęłam bowiem jej lekturę, przeczytałam kilkadziesiąt stron i nic... Zero napięcia, zero akcji, zero thrillera. Więc jeśli ktoś zdecydował się na zakup tej pozycji wierząc reklamie to się srodze zawiódł.

Czym są więc "Córki marionetek"?
Moim zdaniem jest to przede wszystkim powieść nurtu "rozrachunkowego", która przy okazji może być zakwalifikowana jako powieść psychologiczna. Problematyka wojenna nie jest w Szwecji zbyt popularna, więcej, o pewnych aspektach tamtych czasów Szwedzi woleliby pewnie zapomnieć. Przyjazd Amnona i jego pytania rozgrzebują stare rany, budzą wyrzuty sumienia a czasem agresję. Okazuje się, że Mariana i jej siostry mają z tą historią też wiele wspólnego: Dimitrij, ich ojciec był rówieśnikiem ojca Amnona i podobnie jak on był również "obcy" - jego rodzina (wiele wskazuje, ze byli to Cyganie) także uciekła przed pogromem hitlerowskim i trafiła do nadmorskiego szwedzkiego miasteczka. Być może odtworzenie wojennych losów chłopców rzuci jakieś światło na sprawę zbrodni sprzed lat.

Maria Ernestam pisze pięknym, poetyckim językiem. O wielu rzeczach nie mówi wprost, a poprzez wplecione w tekst baśnie, które Mariana czyta odwiedzającym ją dzieciom. To mroczne historie, które każdy może interpretować po swojemu, jednak pełnią one w utworze rolę podobną do pieśni chóru w antycznej tragedii. Teatralnych odniesień jest tu zresztą dużo więcej - Mariana, jej siostry i matka, jak również przyjaciel imieniem Ivo wyrażają się poprzez przedstawienia lalkowe, a ich widzowie bez problemu mogą rozpoznać w marionetkach samych siebie.

"Córki marionetek" to piękna i mądra książka po którą warto sięgnąć - zachęcam serdecznie.

piątek, 6 marca 2015

Powrót na Drzewo

Kilka dni temu pisałam o przepięknej książce pt. "Tobi", której autorem jest Timothee de Fombelle, natomiast dzisiaj słów parę o jej kontynuacji noszącej tytuł "Oczy Eliszy".

Od wydarzeń opisanych w pierwszym tomie przygód Tobiego minęło 3 lata. Przez ten czas chłopiec przebywał z dala od swojego rodzinnego Drzewa, bowiem splot wydarzeń rzucił go na leżącą opodal łąkę zamieszkałą przez Ludzi Traw, których mieszkańcy Drzewa nazywali Paździerzakami. Pomimo, że obydwa plemiona niewiele się różnią pod względem fizycznym to poprzez lata narosło pomiędzy nimi wiele antagonizmów - nic dziwnego, że przybysz z Drzewa traktowany jest z daleko posunięta ostrożnością.
Kiedy już wydaje się, że Tobi znalazł miejsce gdzie będzie mógł spokojnie żyć docierają do niego wieści z Drzewa. Okazuje się, że jego rodzice (co do których był przekonany, że zginęli) są więzieni przez okrutnego Joe Mitcha, natomiast jego przyjaciółka Elisza też ma poważne kłopoty - dawny przyjaciel Tobiego, a później jego zacięty wróg Leo El Blue, chce ją zmusić do małżeństwa.
Tobi podejmuje decyzję o powrocie na drzewo...

"Oczy Eliszy" są zdecydowanie poważniejsze od pierwszego tomu przygód Tobiego i bardziej przygnębiające. Przez trzy lata drzewo zmieniło się nie do poznania. Wszystkie przewidywania Sima Lolnessa zaczynają się sprawdzać - drążenie licznych korytarzy w głąb pnia sprawiło, ze Drzewo zaczyna chorować i usychać. Przerzedzona korona nie jest w stanie chronić niższych gałęzi, które pokrywają się lasem porostów - dla mierzących dwa milimetry wzrostu drzewnych ludzi jest to przeszkoda niemal nie do przebycia.
Każdy, kto ośmieliłby się protestować przeciwko panującym porządkom trafia do więzienia lub do obozów pracy, ludzie znikają z dnia na dzień, a na Drzewie panuje atmosfera strachu i podejrzliwości. Przed Tobim stoi zadanie niemal nie do wykonania - nie zna dokładnie aktualnej sytuacji, nie wie czy może komuś zaufać i co najważniejsze, nie bardzo wie gdzie szukać swoich bliskich. Jakby tego było mało zauważa klatkę, którą transportowana jest grupa Paździerzaków schwytanych przez łowców niewolników. Do troski o rodziców i Eliszę dochodzi niepokój o los nowych przyjaciół.

Może to moja nadinterpretacja, ale uważam, że "Oczy Eliszy" to doskonałe studium totalitaryzmu. Joe Mitch może nie jest tytanem intelektu, ale potrafi pociągnąć za sobą tłumy. Kilka chwytliwych populistycznych haseł zapewniło mu popularność wśród zwykłych ludzi, korupcją lub szantażem podporządkował sobie większość członków Rady Drzewa, a swojemu najpoważniejszemu wrogowi, czyli profesorowi Lolnessowi złamał karierę i doprowadził do jego wygnania, a później uwięzienia. Kiedy już skupia całą władzę w swoich rękach pokazuje prawdziwe oblicze bezwzględnego tyrana, otacza się podobnymi sobie ludźmi i rozpoczyna rządy terroru...

Timothee de Fombelle po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem słowa pisanego. Pomimo poważnej tematyki książka napisana jest językiem zrozumiałym dla dzieci, autor nie uchyla się od mówienia o okrucieństwach i wynaturzeniach panującego systemu lecz dostosowuje to do poziomu wrażliwości młodego czytelnika. Pokazuje, że prawdziwa odwaga to nie brawura a bohaterstwo nie jest zarezerwowane tylko dla dużych i silnych. I co najważniejsze, przekonuje, że nawet jeśli zdarzy się popełnić błąd lub podjąć błędną decyzję to można, a nawet trzeba, starać się to naprawić.

Serdecznie polecam tę piękną i mądrą książkę - tak dzieciom, jak i dorosłym.

środa, 4 marca 2015

Lusia i jej Piskacz

Podejrzewam, że większość rodziców małych dzieci musi w pewnym momencie ustosunkować się do prośby swojej pociechy dotyczącej posiadania zwierzątka - np. w naszym domu mieliśmy już papużki, aktualnie dzielimy metraż z psem i chomikiem, a największym marzeniem Młodego i jego taty są rybki...

Są właściwie dwie szkoły - jedni rodzice uważają, że dziecko lepiej się rozwija jeśli ma kontakt ze zwierzętami, a opieka nad pupilem uczy je odpowiedzialności, z kolei druga grupa jest zdania, że kilkulatek nie jest w stanie zaopiekować się zwierzakiem, szybko się znudzi a problem opieki nad upragnionym pieskiem, kotkiem, chomikiem, żółwiem czy patyczakiem zostanie zrzucony na rodziców, lub, co gorsza będzie się trzeba ulubieńca pozbyć. A biorąc pod uwagę przepełnione schroniska i porzucone w lesie czy przy drodze czworonogi nie sposób nie przyznać im racji.

Amerykański pisarz Peter Brown jest autorem zabawnej książeczki "Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe", w której podejmuje problem posiadania zwierzątka, aczkolwiek robi to w wielce oryginalny sposób.

Lusia jest małą niedźwiedzicą. Pewnego dnia podczas zabawy w lesie znajduje dziwne piszczące stworzenie. Zabiera małego Piskacza do domu i prosi mamę aby mogła go zatrzymać. Mama Lusi ostrzega ją, że ludzkie dziecko nie jest najlepszym materiałem na domowe zwierzątko, ale jeżeli córka chce to może Piskacza zatrzymać. Mama stawia tylko jeden warunek - Lusia będzie ponosić całkowitą odpowiedzialność za swojego podopiecznego.

Początkowo wszystko układa się cudownie - Lusia i Piskacz świetnie się razem bawią i odpoczywają. Jednak szybko wychodzą na jaw ciemne strony Piskacza, który jest dzieckiem żywym i bardzo psotnym.

Myślę, że zastosowany przez autora zabieg odwrócenia ról miał dać młodemu odbiorcy okazję do zastanowienia się nad pytaniem "Jak ty czułbyś się jako zwierzątko domowe, które ktoś (w tym przypadku niedźwiedziczka) próbuje sobie podporządkować i wymusić na nim swoje własne reguły?" Bo przecież te nasze domowe zwierzaki, chociażby miały nie wiem jak świetne warunki to jednak nie żyją w swoim naturalnym środowisku. I tak mi teraz przyszło do głowy czy nasz Teodor (chomik znaczy się) nie wolałby mieć mniej jedzonka, a więcej przestrzeni życiowej? Bo klatka jednak zdecydowanie ogranicza. 
Warto ten problem przedyskutować z dzieckiem zanim zdecydujemy się na posiadanie pieska czy kotka - żywe zwierzątko to nie pluszak, którego można nosić pod pachą, ciągnąć za uszy czy wcisnąć w róg kanapy. To żywa istota, która ma swoje potrzeby i nawyki, nie zawsze zgodne z naszymi wyobrażeniami.

Książeczka jest przeznaczona dla dzieci w wieku 3-5 lat. Ma ciekawą, chociaż prostą w formie szatę graficzną, duże wyraźne obrazki i przyjazną oku, stonowaną kolorystykę.
Tekst napisany jest dużymi, pogrubionymi literami, więc jeśli nasze dziecko jest zainteresowane nauką czytania to ta książka może być do takiej działalności wykorzystana.

I tak na koniec nasunęła mi się jeszcze jedna refleksja - patrząc na zachowanie przygarniętego przez Lusię człowieczka zgadzam się w pełni z tezą postawioną w tytule - faktycznie najgorsze z możliwych domowych ulubieńców... 

poniedziałek, 2 marca 2015

Życie na drzewie może być niezwykle ekscytujące

Tobi ma 12 lat, ale okoliczności tak się ułożyły, że od niego zależy los jego rodziców i przyjaciół. Ścigany jak dzikie zwierzątko nie tylko przez brutalnych bandytów, ale również przez zwykłych obywateli skuszonych ogromną nagrodą, musi się ukrywać i co najgorsze nie może właściwie nikomu zaufać...

Autorem książki o przygodach Tobiego jest francuski pisarz i dramaturg Timothee de Fombelle. "Tobi" to jego debiut literacki, za który otrzymał w 2006 roku prestiżową nagrodę Prix Saint-Exupery przyznawaną najlepszym książkom dla młodych czytelników.

De Fombelle stworzył niezwykle ciekawą i wciągającą historię. Tobi i jego pobratymcy to mikroskopijne stworzonka (chłopiec ma 1,5 mm wzrostu) zamieszkujące ogromne Drzewo. Społeczeństwo drzewnych ludzi, podobnie jak to się ma w naszym świecie, jest zróżnicowane tak pod względem majątkowym jak i intelektualnym. Najbogatsi mieszkają w górnych partiach Drzewa, tzw. Wierzchołkach, mają tam piękne rezydencje, rozległe ogrody i otaczają się kosztownymi przedmiotami. Ci którym się mniej poszczęściło zamieszkują niższe, mniej słoneczne rejony, drążą w korze  niewielkie mieszkania i pracują aby utrzymać swojej rodziny - zajmują się głównie produkcją żywności. Wreszcie najniżej położone tereny, noszące nazwę Dolnych Gałęzi to swoiste pogranicze i miejsce gdzie nikt nie zapuszcza się o ile nie musi - niemal nie widać tam słońca, jest wilgotno i chłodno. Jest to również miejsce w które trafiają osoby wydalone z wyższych rejonów - kolonia karna dla wrogów Drzewa.
I właśnie w charakterze takich zesłańców trafia tam rodzina Lolnessów. Ojciec Tobiego jest jednym z najwybitniejszych uczonych na drzewie, przez wiele lat jego prace z dziedziny nauk przyrodniczych oraz liczne wynalazki dawały mu miejsce wśród elity intelektualnej Drzewa. Niestety jedna decyzja przekreśla jego karierę i uczony wraz z żoną i synem musi opuścić Wierzchołki i rozpocząć życie wygnańca. Lolnessowie przyjmują swój los ze spokojem, jednak to jeszcze nie koniec ich problemów. Na Drzewie jest ktoś, kto bardzo chciałby poznać sekret jednego z wynalazków profesora Lolnessa oraz zdobyć pewną niezwykle cenną rzecz znajdującą się w jego posiadaniu...

"Tobi" to właściwie powieść fantastyczno - przygodowa dla młodzieży, ale może stanowić świetną lekturę również dla dorosłego czytelnika. Autor zgrabnie buduje napięcie, wprowadza nieoczekiwane zwroty akcji i robi wszystko aby przyciągnąć uwagę czytelnika - nie sposób się oderwać od tej książki. Ogromną zaletą tej powieści jest kreacja bohaterów, tak pierwszoplanowych, jak i tych występujących tylko w epizodach. De Fombelle stworzył postaci niezwykle różnorodne pod względem charakterologicznym, prawdziwe, takie z którymi można się identyfikować i wobec których nie można być obojętnym. Owszem jest tu podział na dobrych i złych, ale jest też sporo postaci, które nie są jednoznaczne, które ewoluują, robią błędy i mają mozliwość zmiany swojego postępowania - czytelnik może im kibicować, ale również może się zastanowić jak on sam postąpiłby w danej sytuacji.
Poza wszystkim "Tobi" to powieść z przesłaniem. W książce są bardzo silne akcenty ekologiczne - Sim Lolness dostrzega niebezpieczeństwo nastawionej tylko na zysk gospodarki rabunkowej, ostrzega przed niszczeniem środowiska, propaguje ochronę ekosystemu w którym przyszło mu funkcjonować. Co ważne autor pisze o tym w taki sposób, że zupełnie nie czuć dydaktyzmu i moralizatorstwa.

"Tobi" to piękna i świetnie napisana historia. Dodatkowym bonusem są ciekawe ilustracje, które współgrają z tekstem i są pełne humoru. Serdecznie polecam lekturę tej powieści :)

A na koniec dodam, że właśnie kończę czytać drugą część przygód Tobiego. Dopiero tam się dzieje...