piątek, 28 lutego 2014

Bądź otwarty...

Na początek kilka obiegowych sloganów:
"Kultura tego narodu ma już 5000 lat."
"Co czwarty człowiek na Ziemi jest obywatelem tego państwa"
"To najszybciej rozwijająca się gospodarka na świecie"
"Połowa produktów w naszych sklepach powstała w tym kraju"
"Kuchnia tego kraju należy do najzdrowszych na świecie (a przy okazji do najsmaczniejszych)"
I właściwie od razu wiadomo o co chodzi - WITAMY W CHINACH!

Chiny to kraj fascynujący zarówno wielu podróżników jak i całe rzesze osób, które obce kultury poznają za pomocą książki bądź telewizyjnego ekranu. Marek Pindral miał to szczęście, że przez dwa lata mógł oglądać Chiny od środka - pracował jako wykładowca języka angielskiego na jednym z tamtejszych uniwersytetów, a w czasie wakacji i innych przerw w nauce podróżował po całym kraju obserwując zwykłych ludzi, wsie i miasta, święta i dni powszednie oraz niezwykle piękną i bogatą przyrodę.

Europejczyk rzucony w bezkresne przestrzenie Państwa Środka musi sobie radzić z wieloma przeciwnościami - od kłopotów językowych począwszy, poprzez różnice kulturowe a na problemach z władzami (np. w wielu miejscach zabraniano robienia fotografii) zakończywszy. Marek Pindral wpadł na świetny pomysł, jak sobie z tym poradzić: na swoje wyprawy zapraszał studentów, którzy służąc mu za tłumaczy i przewodników po kulturalnych niuansach mieli  przy okazji możliwość poznawać swój własny kraj - większości z nich nie byłoby po prostu stać na takie wycieczki.
Wspomnienia z tych wypraw złożyły się na kolejną książkę z sygnowanej przez wydawnictwo "Bernardinum" serii "Poznaj świat".

Jak wyglądają Chiny widziane oczami Marka Pindrala? Cóż, to przede wszystkim kraj wielkich kontrastów: eleganckie, wręcz pokazowe dzielnice sąsiadują z domkami pozbawionymi jakichkolwiek wygód; inteligentni i otwarci na świat młodzi Chińczycy niemal bezkrytycznie wierzą temu co serwuje partyjna propaganda; w kraju, który na całym świecie słynie ze swojej kuchni najczęściej jada się... zupki z proszku; można by jeszcze wymieniać wiele takich przykładów. Autor książki od samego początku swojego pobytu w tym kraju stara się postępować według zasady "Bądź otwarty!" - otwarty na ludzi, ich zwyczaje, zachowanie, kulturę, kuchnię, na wszystko co może cię spotkać. I chociaż czasami ta otwartość przychodziła z trudem, to jednak się udało, a efektem tego jest ciekawa, pełna faktów i anegdotek historia, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością. "Chiny od góry do dołu" nie są oczywiście ani przewodnikiem turystycznym ani szczegółowym kompendium wiedzy o tym kraju - jest to zresztą raczej niemożliwe, bo jak zmieścić tak bogatą historię, przyrodę i kulturę na niecałych czterystu stronach tekstu?

Książka jest niezwykle starannie wydana, jest w niej mnóstwo fotografii (to zresztą znak rozpoznawczy tej serii), jednak ma pewną zasadniczą wadę - przypisy są napisane tak maleńką czcionką, że miałam ogromne kłopoty z ich odszyfrowaniem (czytanie przy lampce nocnej niemal zupełnie odpada...).

Tak więc drodzy czytelnicy - zaopatrzcie się w lupę do czytania przypisów i do lektury!
Bo warto.

wtorek, 25 lutego 2014

Przeczytane w busie - część czwarta

W kolejnej czytelniczej zbiorówce zagości powieść obyczajowa, kryminał i sensacja w wersji młodzieżowej.

"Magiczna chwila" Kristin Hannah trafiła do mnie w ramach wędrujących biblionetkowych książek. Zapisałam się na nią trochę bezmyślnie, bo te hamerykańskie arcydzieła literatury kobiecej to trochę nie moja bajka, ale jak już książka do mnie dotarła to wzięłam się za czytanie. 

Julia Cates jest wziętym psychiatrą dziecięcym w Los Angeles. Niestety jedna z jej młodocianych pacjentek zastrzeliła czworo swoich kolegów i popełniła samobójstwo. Pomimo, że sąd nie dopatrzył się winy lekarki, z dnia na dzień traci ona pacjentów i ciężko zapracowaną opinię świetnego fachowca.
Tymczasem w rodzinnych stronach Julii, w niewielkim miasteczku na Alasce dochodzi do niezwykłego wydarzenia - pojawia się tam mała dziewczynka z wilkiem. Dziecko jest dzikie, nie mówi a jego ciało pokryte jest bliznami. Ellie, komendantka miejscowej policji, a prywatnie siostra pechowej pani doktor, przejęta losem dziewczynki zwraca się do Julii z prośbą o pomoc.
Powrót do rodzinnego miasta stanowi dla Julii nie lada wyzwanie, bowiem jej stosunki z siostrą nigdy nie układały się poprawnie, a poza tym wraca w atmosferze skandalu. Z drugiej strony przypadek "dzikiej dziewczynki" stanowi dla niej niesamowite wyzwanie zawodowe, a gdyby udało się ją przywrócić normalnemu społeczeństwu byłby to niewątpliwie ogromny krok do odzyskania dawnej pozycji w świecie medycyny.

Autorka wykorzystała w swojej powieści całą masę sprawdzonych chwytów - nieszczęśliwe dziecko, lekarka po przejściach, siostrzany konflikt, którego korzenie tkwią w dawnych latach, skrywane uczucie do przyjaciółki z dzieciństwa, przystojniak z tajemniczą przeszłością i jeszcze kilka innych, które sprawiają, że całe tłumy czytelniczek wzruszają się do łez, a powieść zostaje okrzyknięta bestsellerem.
Na szczęście oszczędziła nam Kristin Hannah rozwiązań w stylu hollywoodzkiej superprodukcji, gdzie wszystko się cudownie rozwiązuje, a samą książkę czyta się dosyć przyjemnie.

Może ta historia nie jest to arcydziełem, ale powinna się sprawdzić w ramach relaksu po długim, ciężkim dniu...

************************************************

Komisarz Richard Jury, główny bohater cyklu kryminałów Marthy Grimes stał się już jednym z moich ulubionych stróżów prawa. Dzięki Viv po raz kolejny miałam możliwość obserwować go przy pracy - tym razem los (i wredny przełożony) rzucił go na wrzosowiska Yorkshire.

W nadmorskiej miejscowości Rackmoor zamordowana zostaje Gemma Temple, młoda kobieta, która przybyła tu kilka dni wcześniej z Londynu. Jednak jej tożsamość nie jest do końca pewna - niektórzy widzą w niej Dillys March, wychowanicę sir Titusa Creala, która uciekła stąd wiele lat temu.
Morderstwo zostało dokonane przy pomocy jakiegoś bliżej nieokreślonego narzędzia, osoby, które od biedy mogłyby mieć jakiś motyw do popełnienia zbrodni mają również całkiem niezłe alibi, a jakby tego było mało miejscowy szef policji wcale nie jest zadowolony z pomocy londyńskiego kolegi...
Na szczęście dla Jury'ego z wizytą u sir Titusa przebywa Melrose Plant (jakimś cudem udało mu się przyjechać tu bez ciotki Agathy), więc inspektor może liczyć na jego wsparcie.
Również wieczny hipochondryk sierżant Wiggins stoi przy boku swego przełożonego i, ku zdumieniu Jury'ego, zdarza mu się błysnąć dowcipem i intelektem.

Richard Jury przypomina mi czasami Herkulesa Poirot, bo podobnie jak belgijski detektyw rozwiązuje zagadki dzięki szarym komórkom, łączy ze sobą w zgrabną całość zupełnie oderwane wątki i z żelazną logiką dociera do sprawcy przestępstwa. Jest jednak Jury znacznie sympatyczniejszy niż bohater Agathy Christie i, co ważne, zupełnie pozbawiony zarozumialstwa. Więcej - Jury potrafi znaleźć z każdym wspólny język, a także bezinteresownie pomóc, jeżeli komuś dzieje się krzywda.

Kolejna ciekawa i godna polecenia lektura dla każdego wielbiciela kryminałów.

*******************************************************

John Grisham to znany i uznany twórca literatury sensacyjnej, autor takich hitów jak choćby "Klient", "Firma" czy "Raport Pelikana" - nawet jeśli ktoś nie czytał, to pewnie oglądał ich ekranizacje z największymi gwiazdami srebrnego ekranu.
Nie ma się więc co dziwić, że kiedy wśród propozycji lektur DKK znalazło się "Uprowadzenie" jego autorstwa zdecydowałyśmy się na na lekturę tej książki. I nie wiem jak inni, ale ja mam wrażenia mocno mieszane...

Theo Boone ma 13 lat, chodzi do szkoły, odrabia lekcje, grywa w futbol i marzy o tym, żeby w przyszłości zostać prawnikiem. Nie ma sie co dziwić - obydwoje rodzice są prawnikami, rat mamy również, chłopiec niemal mieszka w kancelarii adwokackiej, a każdą wolną chwilę spędza w sądzie.
Pewnej nocy znika jego najbliższa przyjaciółka April i Leo, będący ostatnią osobą, z która dziewczyna rozmawiała, automatycznie znajduje się w centrum zainteresowania policji.
Samo uprowadzenie jest nieco dziwne, porywacze nie żądają okupu, zresztą nawet gdyby żądali to i tak niewiele by pewnie wskórali - rodzina April była biedna, rodzice żyli w separacji i obydwoje nie mieli stałego miejsca zatrudnienia.
Jako, że policja działa nieco opieszale, młodociany detektyw postanawia wziąć sprawę we własne ręce...

Zdaję sobie sprawę, że nie jestem docelowym targetem tej książki, bo jest to pozycja skierowana do młodzieży - ale mimo wszystko potrafię odróżnić książkę ciekawą od nudnej. I niestety "Uprowadzenie" kwalifikuje się do tej drugiej kategorii. Nijaki główny bohater, mało dynamiczna akcja - to moje główne zarzuty wobec tej książki. Nie znam amerykańskich nastolatków, ale za polskich mogę do pewnego stopnia się wypowiedzieć "Szału nie ma":(



poniedziałek, 24 lutego 2014

Nazwisko zobowiązuje?

Z przykrością stwierdzam, że jestem zmuszona włączyć opcję weryfikacji - jakiś zalew spamerów mnie nęka i nie mam siły codziennie czyścić skrzynki mailowej... Za utrudnienia przepraszam.

Dawno nic nie pisałam, bo jakiś taki trudny okres mi się w życiu trafił - do domu praktycznie tylko na noc wracałam i na nic nie miałam czasu. Ale już większość spraw się unormowała, więc nadrabiam zaległości;)

Odkąd dwa i pół roku temu pochłonęłam niemal jednym tchem "Dożywocie" czekałam z utęsknieniem (podobnie jak cała rzesza fanów Lichotki) na kolejną książkę Marty Kisiel. Wreszcie w ostatnich tygodniach moje oczekiwanie dobiegło końca, a w domowej biblioteczce zagościło "Nomen omen" tej autorki. Przyznam się, że po cichu liczyłam na kontynuację poprzedniej książki, ale szybko okazało się, że to zupełnie inna historia.

Salomea Klementyna Przygoda nie ma łatwego życia - wyrosła nad miarę dwudziestopięciolatka, z ognistorudym warkoczem i okropnym imieniem, na dodatek prześladowana przez najbliższych. Jej rodzice są ludźmi na wskroś otwartymi na świat i nie uznają żadnych ograniczeń, w związku z czym mamusia uszczęśliwia całe miasteczko opowieściami o najintymniejszych sekretach córki oraz pochwałami jej "wybujałego erotyzmu". Salomea ma brata zwanego Niedasiem, który z kolei jest oczkiem w głowie ich ojca - pan Paweł Przygoda widzi w potomku (dosyć przeciętnym jeśli chodzi o intelekt) geniusza na miarę Newtona, Einsteina i Skłodowskiej-Curie razem wziętych. Jedynie babcia Izydora rozumie wnuczkę i jest dla niej ostoją.
Salka postanawia coś zmienić w swoim życiu i przede wszystkim wyjechać gdzieś gdzie nikt jej nie zna. Przypadkiem trafia jej się możliwość pracy we Wrocławiu i uszczęśliwiona dziewczyna szybko z niej korzysta. Koleżanka ze szkolnych lat załatwia jej również pokój u pewnej staruszki. I tak Salomea trafia do mieszkania Matyldy Bolesnej. Na pierwszy rzut oka widać, że jej gospodyni nie jest przeciętną osobą, w domu dzieją się dziwne rzeczy, w telefonie słychać głosy, radio nie odbiera żadnego programu a kiedy na dodatek Niedaś (wyrzucony z akademika wprowadza się do siostry) próbuje utopić Salkę w Odrze, to już wiadomo, że dziewczyna wpakowała się w jakąś niesamowitą historię. A klucza do jej rozwiązania trzeba szukać w czasach kiedy Wrocław był jeszcze niemieckim Breslau...

Po raz kolejny Marcie Kisiel udało się stworzyć wciągającą, pełną humoru i błyskotliwą powieść. Nieprzeciętni bohaterowie (moją faworytką jest papuga...), akcja pędząca  na złamanie karku, humor słowny i sytuacyjny to główne atuty tej książki.
Ale jest w "Nomen omen" coś jeszcze - obrazy ostatnich chwil twierdzy Breslau, martyrologia jej mieszkańców, gorzka ocena ludzi, którzy z racji swych uprawnień decydowali o powojennych losach miasta i o tym, kto może w nim mieszkać a kto musi je opuścić. Marta Kisiel udowodniła, że potrafi w prosty, a zarazem przejmujący sposób pisać o rzeczach ważnych i poważnych, jak choćby o odpowiedzialności za podejmowane decyzje, bo każda, zdawałoby się najmniej ważna, ingerencja w losy pojedynczego człowieka może wywołać nieprzewidziane skutki dla ogółu.

Czytając "Nomen omen" siłą rzeczy porównywałam go do "Dożywocia" - liczyłam na niepohamowane wybuchy śmiechu i świetną zabawę. Zabawa rzeczywiście była przednia, ale śmiechu jednak trochę mniej. Ale tak myślę, że gdybym musiała jednoznacznie powiedzieć, którą z książek Marty Kisiel uważam za lepszą to chyba (przy całej mojej wielkiej sympatii dla Licha i spółki) wybrałabym "Nomen omen" - to powieść dojrzalsza, z bardziej przemyślaną kompozycją, podczas kiedy "Dożywocie" to raczej zbiór opowiadań z  tymi samymi bohaterami.

Serdecznie zachęcam do zapoznania się z mieszkańcami domu przy ulicy Lipowej 5 we Wrocławiu, a mnie pozostaje teraz czekać na kolejną powieść pani Marty. Oby ukazała się wcześniej niż za kolejne 4 lata...

środa, 12 lutego 2014

Jedno wspólne imię miały...



Współczesna młodzież pewnie nie uwierzy, ale były takie czasy, kiedy wokaliści bezwzględnie musieli mieć dobry głos i doskonały słuch, musieli śpiewać na żywo, bo o playbacku nikt w Polsce jeszcze nie słyszał, a żeby móc występować jako zespół zawodowy trzeba było zdobyć stosowne uprawnienia (zdać egzamin przed państwową komisją).  

W tych zamierzchłych czasach w Technikum Handlowym w Szczecinie pracował Jan Jankowski - uczył  ekonomii, towaroznawstwa i muzyki oraz prowadził chór szkolny. W 1959 roku spośród chórzystek wybrał pan Jan kilka dziewcząt, aby przygotować z nimi występ z okazji 15-lecia istnienia szkoły. Ani profesor Jankowski, ani jego uczennice nie mieli pojęcia, że tak oto powstał pierwszy w Polsce i Europie girlsband, jeden z najpopularniejszych polskich zespołów młodzieżowych lat 60-tych czyli Filipinki. 
Pierwszy szkolny występ zakończył się dużym sukcesem, więc Jan Jankowski postanowił kontynuować pracę z zespołem, który szybko stał się znany w całym Szczecinie. W 1962 roku Zespół Wokalny Technikum Handlowego w Szczecinie wziął udział w radiowym programie "Mikrofon dla wszystkich" i w ten sposób poznała go cała Polska. Rok później zespół przyjął nazwę "Filipinki" (było to nawiązanie do tytułu popularnego czasopisma dla dziewcząt "Filipinka"), nagrał swój pierwszy wielki przebój czyli "Wala twist" a w całym kraju wybuchła (i trwała przez kolejne kilka lat) prawdziwa filipinkomania -wszyscy nucili ich utwory, płyty sprzedawały się w wielotysięcznych nakładach, powstało kilkadziesiąt podobnych dziewczęcych zespołów, a setki fanów zasypywały Filipinki pocztówkami, listami, prośbami o autograf i... propozycjami matrymonialnymi.
Filipinki istniały od 1959 do 1974 roku, kilkakrotnie zmieniały repertuar, styl i wizerunek sceniczny dostosowując się do tego co akurat działo się na polskiej scenie muzycznej, dużo koncertowały w kraju i za granicą. Kiedy jednak zespół ostatecznie zakończył działalność dosyć szybko poszedł w zapomnienie. Filipinki przypomniały o sobie w 1994 roku, kiedy były gośćmi programu "Szansa na sukces", a po raz ostatni publicznie wystąpiły rok później w swoim rodzinnym Szczecinie. W 2009 roku obchodziły 50 rocznicę powstania zespołu, a w bieżącym roku minie 40 lat od zakończenia ich działalności. Przy tej okazji nakładem Instytutu Wydawniczego Latarnik ukazała się książka "Filipinki - to my! Ilustrowana historia pierwszego polskiego girlsbandu", której autorem jest Marcin Szczygielski, dziennikarz, pisarz i grafik, a prywatnie syn Iwony Racz, jednej z Filipinek.

Firmowa piosenka zespołu mówiła, że "Stoi nas w rzędzie zawsze siedem" jednak skład zespołu kilkakrotnie się zmieniał, więc wszystkich Filipinek było w sumie 14, a ich liczba (na różnych etapach działalności) wahała się od 9 do 3. Jednak faktycznie największe sukcesy święcił zespół w siedmioosobowym składzie, kiedy śpiewały w nim: Zofia Bogdanowicz, Niki Ikonomu, Elżbieta Klausz, Krystyna Pawlaczyk, Iwona Racz, Anna Sadowa i Krystyna Sadowska.
Marcin Szczygielski pisząc swoją książkę opierał się przede wszystkim na wspomnieniach członkiń grupy oraz osób związanych z nią zawodowo - autorów tekstów, muzyków, pracowników zajmujących się organizacją występów i tras koncertowych. Udało mu się w miarę szczegółowo odtworzyć dzieje zespołu, w czym niezwykle pomocne okazały się prywatne zbiory dawnych Filipinek - fotografie, wycinki prasowe, listy, afisze, programy koncertów, itp., które, udostępnione przez właścicielki, stanowią wspaniały dodatek do tekstu.

Ze wspomnień wokalistek oraz zamieszczonych fotografii wyłania nam się obraz zespołu, który stał się dla jego członkiń przede wszystkim niesamowitą przygodą. Filipinki, pomimo, że były niekwestionowanymi gwiazdami, pozostały sympatycznymi, skromnymi dziewczynami, koleżankami ze szkolnej ławki, które razem śpiewały, podróżowały i świetnie się bawiły. Czy to zasługa wychowania, czy ciężkich czasów w których przyszło im zaczynać swoją wielką karierę, ale od razu rzuca się w oczy brak jakichkolwiek oznak gwiazdorzenia, natomiast widać ogromne zdyscyplinowanie, pracowitość i obowiązkowość młodych artystek. 
Przy okazji spisywania dziejów zespołu udało się autorowi przedstawić atmosferę tamtych lat i działalność ówczesnego show-biznesu. Dzisiejszym gwiazdom, otoczonym sztabem asystentów i managerów, pewnie się to nie mieściłoby w głowie, że artysta sam sobie nosił kostiumy z samochodu do garderoby, że często rolę owej garderoby stanowił przysłowiowy schowek na szczotki a piosenkarki same się czesały i malowały. Śpiewanie nie było również pracą szczególnie dochodową - podczas trasy koncertowej po Kanadzie i USA w 1965 roku Filipinki zarabiały co prawda dewizy, ale nie były to jakieś bajońskie sumy (tym bardziej, że zapewnione miały tylko noclegi, a już o wyżywienie musiały zadbać we własnym zakresie), więc z dwumiesięcznego tournee   przywiozły zaledwie po ok. 100 dolarów. O takich "drobiazgach" jak podróże  po polskich miastach i miasteczkach rozpadającymi się autobusami, śpiewaniu dwóch koncertów dziennie, noclegach w bardzo skromnych warunkach nie ma nawet co wspominać.

"Filipinki - to my!" to pierwsze tego typu wydawnictwo jeśli chodzi o polskie zespoły muzyczne z lat 60-tych, tak bogato udokumentowane i ilustrowane. Dla sympatyków zespołu będzie pozycją obowiązkową, ale i dla tych, którzy o Filipinkach wiedzą niewiele, albo zgoła nic, może być fascynującą lekturą. Dodam jeszcze, że do książki dołączona jest płyta z ponad dwudziestoma niepublikowanymi dotąd utworami zespołu z różnych lat jego działalności, które pomagają prześledzić jak zmieniały się Filipinki na przestrzeni piętnastu lat istnienia.

I cóż, pozostaje tylko życzyć, aby inne grupy działające w tamtych latach znalazły tak dobrego biografa jak to się udało Filipinkom.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję

sobota, 8 lutego 2014

Prowansja oczami rodziny Ciumków

Każdy, kto chociaż raz czytał jakąś serię książkową zgodzi się ze mną, że chociaż każda książka może stanowić odrębna całość połączoną jedynie osobami głównych bohaterów, to najlepiej czytać je po kolei. Niestety nie zawsze się tak da, czego dowodem nasze (moje i Piotrka) spotkania z sympatyczną rodziną Ciumków, których przygody spisuje Paweł Beręsewicz. Co więcej czytamy tych Ciumków całkiem od końca (bo w takiej kolejności wzbogacamy się o kolejne tomy)  - więc po "Ciumkach w szkocką kratę" przyszła kolej na "Wielką wyprawę Ciumków".

Tak to już jest, że większość rodziców stara się zarazić swoją pasją (jaka by ona nie była) własne dzieci. Rodzice Ciumko są zwolennikami aktywnego wypoczynku - najlepiej relaksują się pedałując w dal na rowerze. Z utęsknieniem więc oczekiwali chwili kiedy będą mogli odbyć jakąś wspólną rodzinną wyprawę. I wreszcie taka chwila nadeszła - Kasia urosła na tyle, że można ją było uznać za zdolną do kilkunastodniowego rajdu. Co prawda zdarzył się jej zimą przykry wypadek i złamała nogę, ale dzięki uporowi taty i codziennym ćwiczeniom była w czerwcu gotowa wyruszyć na wyprawę do dalekiej Prowansji.
Aby taka wycieczka przyniosła jej uczestnikom wiele radosnych chwil należy ją dobrze zaplanować - tym zajął się tata Ciumko. Wędrowcy nie mogą też cierpieć głodu, a kuchnia francuska nie koniecznie musi przypaść do gustu polskim podniebieniom - mama Ciumko zajęła się więc aprowizacją. Grzesiek wziął na siebie rolę rodzinnego czarnowidza, a Kasia... No cóż, Kasia jako najmłodsza nie dostała żadnego konkretnego przydziału. Nadszedł wreszcie czerwiec i pewnego pięknego letniego poranka Ciumkowie wraz z rowerami, przyczepką,  namiotem, garnkami, śpiworami i całą masą innych niezbędnych akcesoriów wsiedli do samolotu lecącego do Nicei.
Kolejne dwa tygodnie obfitowały w przygody: wesołe i smutne, śmieszne i trochę straszne - jedno jest pewne, żaden z uczestników wyprawy nie mógł narzekać na nudę...

Po raz kolejny powtórzę to co pisałam przy okazji wspomnianych wyżej "Ciumków w szkocką kratę" - Paweł Beręsewicz to chyba najlepszy (piszę "chyba", bo nie znam wszystkich) współczesny pisarz tworzący dla najmłodszych czytelników. Akcja jest wartka, pełna humoru a przy okazji młody czytelnik otrzymuje sporo wiadomości na temat południowej Francji. 
Idealna lektura dla dzieciaków w wieku ok. 10 lat - razem z Piotrkiem serdecznie polecamy:)

piątek, 7 lutego 2014

Bunt w wiktoriańskich dekoracjach

Wiele lat temu w pewnej plebani pośród wrzosowisk mieszkała dosyć niezwykła rodzina, która na stałe wpisała się w kanon literatury światowej. Któż bowiem przynajmniej nie słyszał o "Wichrowych Wzgórzach" czy "Dziwnych losach Jane Eyre" których autorstwo przypisuje się siostrom  Brontë? Użyłam określenia "przypisuje", bowiem od jakiegoś czasu znawcy literatury coraz głośniej mówią, że autorką wszystkich książek była Charlotta, natomiast Emily i Anne tylko firmowały swoją osobą niektóre dzieła zdolnej siostry. Jak było naprawdę pewnie nigdy się nie dowiemy, aczkolwiek moim skromnym zdaniem, o ile można się dopatrzeć pewnego podobieństwa pomiędzy powieściami Charlotty i Anne, o tyle "Wichrowe Wzgórza", jedyna powieść Emily, są zupełnie z innej bajki.
Okazją do porównywania twórczości sióstr Brontë stała się lektura jednej z dwóch powieści autorstwa najmłodszej z nich, czyli Anne - dzięki wędrującym biblionetkowym książkom miałam bowiem możliwość przeczytać "Lokatorkę Wildfell Hall".

Do opuszczonego majątku Wildfell Hall sprowadza się młoda wdowa z kilkuletnim synkiem. Okoliczni mieszkańcy wprost usychają z ciekawości - kim jest Helen Graham? Kobieta nie jest jednak zbyt towarzyska, kontakty z sąsiadami ogranicza do koniecznego minimum, bardzo dba o swoją prywatność i wręcz obsesyjnie ochrania swoje dziecko. 
Najbliższymi sąsiadami Wildfell Hall jest rodzina Markhamów. Głową rodziny i prawnym właścicielem majątku jest Gilbert, starszy z dwóch synów owdowiałej pani Markham, młodszy Fergus zajmuje się głównie nicnierobieniem, natomiast ich siostra Rose to dorastająca panienka. Gilbert, podobnie jak wszyscy, jest zainteresowany nową sąsiadką, jednak jego ciekawość dosyć szybko przeradza się w zgoła inne uczucie. Z pewnych znaków wnioskuje, że nie jest jej obojętny, jednak Helen bardzo stanowczo odmawia mu swoich względów. Pewne światło na motywy takiego postępowania rzuca jej dziennik - z jego lektury Gilbert dowiaduje się całej prawdy o małżeństwie swojej ukochanej i powodach dla których odrzuca jego uczucie.

Powieść Anne Brontë, z racji czasu powstania zaliczana jest do literatury wiktoriańskiej, jednak jej treść musiała (tak mi się przynajmniej wydaje) być mocno szokująca dla ówczesnego czytelnika. Oto główna bohaterka, zamiast w ciszy i z pokorą przyjmować wszystko co pan mąż zadysponuje, ośmiela się mieć własne zdanie i walczyć o swoje prawa, a doprowadzona do ostateczności ucieka i ukrywa się wraz z dzieckiem w odległej wiosce. Trzeba pamiętać, że ucieczka od męża była wówczas w Anglii uważana za przestępstwo, więc autorka, której sympatia jest wyraźnie po stronie Helen, musiała brać pod uwagę, że jej dzieło będzie budziło kontrowersje.
Mocną stroną tej książki są świetnie nakreślone postacie, zarówno pierwszoplanowe, jak i te które stanowią niejako tło dla głównych bohaterów. Helen to osoba inteligentna i utalentowana (jest bardzo dobrą malarką), świadoma własnej wartości, jednak, jak to często bywa, serce nie zawsze słucha rozumu, i zakochuje się w człowieku najmniej godnym uwagi. Jeszcze zanim wychodzi za mąż za swojego ukochanego Arthura dostrzega jego wady, jednak trochę naiwnie sądzi, że go zmieni. Szybko okazuje się, że małżeństwo jest ze wszech miar niedobrane, rygorystyczne zasady moralne, którym hołduje Helen są dla Arthura zupełnie nie do przyjęcia, natomiast ona sama nie potrafi przejść do porządku dziennego nad ekscesami swojego męża, a przyjście na świat dziecka jeszcze pogarsza sytuację.
W osobie męża Helen można dostrzec dosyć wyraźne podobieństwo do Branwella, jedynego brata Anne Brontë, który był uzależniony od alkoholu i środków odurzających. Można też pokusić się o stwierdzenie, że Arthur Huntingdon był człowiekiem dosyć ograniczonym umysłowo, żeby nie powiedzieć upośledzonym. Autorka zresztą dosyć ostro obeszła się z przedstawionymi w tej powieści przedstawicielami szlachetnie urodzonych - to w większości ludzie niemoralni (tak mężczyźni jak i kobiety), wyrachowani i interesowni egoiści, nie liczący się nawet z uczuciami najbliższych osób. 

"Lokatorka Wildfell Hall" to piękna, ciekawa i wciągająca lektura. I tak naprawdę nieważne kto ją napisał, ważne, że WARTO ją przeczytać.


środa, 5 lutego 2014

O Arabelce co miała być nową Alicją

Od czasu do czasu zdarza mi się przyznać do rozmaitych czytelniczych wykroczeń. Nie, nie palę w piecu powieściami, które nie przypadły mi do gustu, nie zawijam śledzi w cenne manuskrypty (w mniej cenne też nie zawijam) i nie rzucam książkami za psem, mężem czy dzieckiem - bardziej chodzi o to, że moje wyznania co do rozmaitych pozycji literackich budzą u moich rozmówców pewną konsternację. No bo jak można nie lubić Kubusia Puchatka, nie współczuć Pinokiowi czy nie rozumieć o co chodzi Alicji z Krainy Czarów?
Z tą Alicją to w ogóle dziwna sprawa jest - przeczytałam (lepiej powiedzieć "przemęczyłam") gdzieś w zamierzchłych podstawówkowych czasach, bo lekturą była i zniechęciłam się do niej straszliwie. I jeśli tylko jakaś książka jest reklamowana jako nowa wersja Alicji to mijam szerokim łukiem. Tymczasem ekranizacja w reżyserii Tima Burtona bardzo mi się podobała - tu ukłony w stronę mojego Piotrka, bo uparł się film obejrzeć, a ja, znając pokręconą fabułę, doszłam do wniosku, że może mu być potrzebne moje towarzystwo.

Dlaczego o Alicji piszę?
A dlatego, że właśnie przeczytałam "Niezwykłe światy Arabelki", książkę Edyty Łaszkiewicz porównywaną przez wydawcę do nieśmiertelnego dzieła Lewisa Carrolla.

Codziennie Arabelka przechodzi koło pewnego tajemniczego, opuszczonego domu. I oto pewnego dnia na podwórku suszy się pranie, na stole leżą jabłka a pod ławką śpi pies. Dziewczyna bez namysłu wchodzi na teren posesji i tak rozpoczyna się jej wielka przygoda. Spotyka tam tajemniczą kobietę imieniem Hariett i razem z nią udaje się w drogę.  W domku zajmowanym przez Hariett i jej siostrę spotyka kilkoro dzieci - interesującą się groźnymi zwierzętami Karolinę, złośliwego i wiecznie spóźnionego Harolda, tworzącego obrazki z makaronu Edwarda, wiecznie śpiącą Lisią Dziewczynkę oraz psotne Trojaczki. Razem z nimi Arabelka wyrusza w podróż do tajemniczego Miasta.

Jeśli ktoś myśli, że Arabelka zachęciła mnie do ponownego przeczytania "Alicji" to jest w błędzie. Podobnie jak literacki pierwowzór nie przekonała mnie ta książka do siebie. Wydaje mi się, że autorka miała niezły pomysł, z pewnością posiada pani Edyta Łaszkiewicz bujną wyobraźnię jednak to trochę za mało. Szczególnie kiedy pisze się dla młodego czytelnika - dzieciaki mają do wyboru tyle przeróżnych rozrywek, że trzeba je bardzo zainteresować, aby chciały spędzić kilka godzin nad książką.

Żeby był porządek to najpierw to co mi się w książce podobało: 
  • zróżnicowani bohaterowie - każde z dzieci jest inne, mają wady i zalety, bywają złośliwe, ale w chwilach próby mogą na siebie liczyć, są też pozytywnie nastawione do świata;
  • ciekawie zarysowane miejsca do których docierają mali podróżnicy;
  • mojemu dziecku podobały się niektóre ilustracje, bo są takie w klimacie "Rodziny Adamsów", a prawie każdy chłopak w jego wieku fascynuje się duchami, strachami i innymi takimi;
Niestety znacznie więcej jest tego co mi nie przypadło do gustu:
  • niemal zupełny brak charakterystyki bohaterów - nie mówię, że ma to być jakaś psychologiczna analiza, ale o tytułowej bohaterce dowiemy się jedynie, że lubi rysować;
  • aby wyruszyć do Miasta dzieci bez drgnienia powieki oszukują swoje opiekunki - powieść jest przeznaczona dla dzieci w wieku ok. 10 lat i mam poważne wątpliwości czy takie rozwiązanie jest na miejscu. Tym bardziej, że książka wygrała pewien konkurs literacki i powinna (chyba, że ja jestem bardziej naiwna niż sądziłam) nieść ze sobą jakieś wartości wychowawcze;
  • narracja jest dosyć chaotyczna, właściwie żaden wątek nie jest skończony;
  • powieść kończy się co najmniej dziwnie (nie będę spojlerować), tak jakby autorce brakło czasu, ewentualnie planowany jest ciąg dalszy - ale to wypadałoby chyba zasygnalizować;
  • i najważniejszy zarzut - przygody Arabelki i jej towarzyszy (bo przyjaciółmi trudno ich nazwać) są nudnawe, nie wywołują dreszczyku emocji, nie zmuszają młodego czytelnika do siedzenia nad książką z ciekawością "co będzie dalej?";
Przyznam się, że dość długo się zastanawiałam co wpłynęło na mnie przy wyborze tej ksiązki do lektury. Z pewnością wydawnictwo - "Skrzat" to jedna z najlepszych polskich oficyn wydających książki dla dzieci i mój Piotrek ma na półce sporo ich pozycji. Jednak najważniejsza była przyciągająca oko okładka, oraz informacja, że autorka sama ilustrowała swoją książkę. Jak się okazuje ilustracje wyszły spod ręki pani Edyty Łuszkiewicz, niestety okładka to już całkiem inna bajka - z notki uczynionej najdrobniejszym możliwym druczkiem dowiedziałam się, że autorem grafiki jest Rosario Rizzo - TU można obejrzeć oryginał okładki a TUTAJ inne prace artysty.

Sama nie wiem co radzić w sprawie tej lektury - dla mnie ta książka jest na "3", ale jak pisałam nie lubię Alicji i jej naśladownictw...



wtorek, 4 lutego 2014

Wyniki urodzinowego konkursu

Na początku serdecznie dziękuję za wszystkie miłe słowa pod adresem mojego bloga:) W jego imieniu (jak również w swoim własnym) uroczyście obiecuję, że będziemy się starać wyszukiwać kolejne ciekawe lektury i o nich pisać.
Dziękuję również za kolejne literackie tropy - z pewnością z nich skorzystam:)

A teraz to na co pewnie przynajmniej kilka osób czeka z niecierpliwością, czyli wyniki konkursu urodzinowego. Niestety fotorelacji nie będzie, bo aparat postanowił wyzionąć ducha i żadne próby reanimacji go nie wskrzesiły. Z powyższego faktu najbardziej niezadowolony był mój Osobisty Program Losujący, który bardzo lubi być uwieczniany przy pracy...

Żeby nie przedłużać:

"Bezdomna" wędruje do Basi Pelc

"Koniec pieśni" wzbogaci biblioteczkę Erivana

"PieśńAborygenki" powinna ucieszyć Moje zaczytanie

A nową właścicielką "Zemsty" będzie Katarzyna K