środa, 27 września 2017

To były piękne dni...

Alpaga, saturator, relaxy - współczesna młodzież najprawdopodobniej miałaby ogromny problem z wyjaśnieniem znaczenia tych słów. Nic dziwnego, gdyż z rzeczonych dóbr doczesnych korzystali młodzi ludzie z poprzedniej epoki, czyli ja i moi rówieśnicy...
Nie powiem nic nowego twierdząc, że każdy z nas ze szczególnym sentymentem wspomina swoją młodość, nawet jeśli przyszło ją przeżywać w trudnych czasach - ani ciężkie lata powojenne będące tłem dorastania moich rodziców ani stan wojenny i problemy lat 80. w których mnie przyszło wchodzić w dorosłość nie odebrały nam optymizmu i radości życia tak charakterystycznych dla młodych ludzi.

PRL - ponad 40 lat naszej historii to dla zdecydowanej większości współczesnych Polaków okres w którym przeżyli dzieciństwo, młodość lub wchodzili w dorosłe życie. I o nich i o czasach w których przyszło im żyć traktuje książka "Ta nasza młodość..." Kazimierza Kunickiego i Tomasza Ławeckiego.

Publikacja, którą firmuje wydawnictwo Bellona to zbiór 21 esejów na temat różnych aspektów życia w PRL-u. Autorzy podjęli się tu dosyć karkołomnego zadania - te 40 lat to tak naprawdę cztery różne pokolenia wchodzące w dorosłość w różnych warunkach - powojennej biedy lat 50., siermiężnych lat 60., małej stabilizacji gierkowskich lat 70. i wreszcie ocienionych stanem wojennym lat 80.. Na szczęście panowie Kunicki  i Ławecki wyszli z tego obronną ręką - każdy esej przedstawia jeden temat w ujęciu chronologicznym. Czytelnik nie tylko poznaje fakty, ale również od razu ma porównanie jak problem wyglądał w poszczególnej dekadzie. Z poszczególnych rozdziałów można się więc dowiedzieć o modzie, rozrywkach, spędzaniu czasu wolnego, problemach mieszkaniowych, pracach społecznych, podwójnych ślubach ( w sensie cywilny i kościelny) czy powszechnym uprawianiu sportu.
Osoby znające PRL z autopsji będą mogły z łezką w oku powspominać nieśmiertelne słomianki z przypiętymi wycinkami z kolorowej prasy zdobiące ściany młodzieżowych pokoi, gumy Donald z komiksem czy ogólnonarodową fascynację Wyścigiem Pokoju, kiedy to w czasie transmisji wyludniały się miejskie ulice i wiejskie opłotki, a wszyscy zaciskali kciuki za Stanisława Królaka czy Ryszarda Szurkowskiego.

Autorzy starają się w swojej publikacji przedstawić zwyczajne życie przeciętnego młodego Kowalskiego, dlatego też nie ma tu jakiejś wielkiej polityki czy rozrachunku z historią. Owszem wspomniane jest o biurokracji, korupcji, powszechnym "załatwianiu" rozmaitych dóbr czy problemach aprowizacyjnych (szczególnie w miastach) ale to była ta codzienność, która dotykała wszystkich Polaków. Autorzy starali się zachować obiektywizm w opisywaniu tamtej rzeczywistości i moim skromnym zdaniem całkiem nieźle im się to udało.

Jeśli miałabym się doszukiwać w tej książce jakichś wad to widzę jedną, ale dla mnie dosyć ważną - brak jakiegokolwiek materiału fotograficznego. Wydaje mi się, że chociażby kilkanaście zdjęć ilustrujących opisywane zjawiska wzbogaciłoby tę publikację, a osobom młodym niepamiętającym tamtego okresu dałoby wgląd w czasy w których żyli ich rodzice lub dziadkowie.

niedziela, 3 września 2017

Lektury na koniec wakacji

Nawet najdłuższe wakacje (w tym roku dzieciaki miały aż 10 tygodni wolnego...) kiedyś się muszą skończyć. Już jutro szkoła ale dzisiaj jeszcze garść lektur z ostatniego tygodnia kanikuły.

Nie wiem jak to jest u małych chłopców, ale pewna jestem, że każda dziewczynka miała w swoim życiu okres fascynacji jakąś gwiazdą szklanego ekranu. Nie inaczej było i ze mną, chociaż mój ideał odbiegał nieco od gustów moich koleżanek, które niemal jak jeden mąż kochały się w Januszu Gajosie, a właściwie to w jego filmowym wcieleniu, czyli Janku Kosie z "Czterech pancernych". Owszem Janek był w porządku (Janusza Gajosa bardzo lubię do dnia dzisiejszego) ale dla mnie takim, jakby to współczesne dziewczyny powiedziały, "mega ciachem" był bohater innego serialu - pułkownik Krzysztof Dowgird czyli Leonard Pietraszak. Serial to oczywiście "Czarne chmury", obejrzałam go po raz pierwszy w wieku sześciu lat, wtedy też zakochałam się na zabój w rzeczonym oficerze i do dzisiaj mi to uczucie nie przeszło.
Trudno się więc dziwić, że z wielkim ukontentowaniem przyjęłam na swoją półkę książkę "Ucho od śledzia", będącą zapisem rozmów jakie z panem Leonardem toczyła dziennikarka Katarzyna Madey.

"Ucho od śledzia" to opowieść o życiu i drodze artystycznej jednego z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorów - od dzieciństwa w ogarniętej wojną Bydgoszczy, poprzez studia w łódzkiej "Filmówce", początki pracy w poznańskich teatrach aż do przeprowadzki do Warszawy i wieloletnich występów na deskach stołecznych teatrów. Bo chociaż rozpoznawalność zawdzięcza Leonard Pietraszak filmowi (wspomniane już "Czarne chmury", "Królowa Bona", "Czterdziestolatek" czy "Vabank", by wymienić te najbardziej znane tytuły) to jednak teatr jest jego wielką miłością i powołaniem. I o teatrze, kolegach aktorach, ulubionych reżyserach może rozmawiać bez końca.
A czym interesuje się poza pracą? Otóż jego hobby to malarstwo współczesne - udało mu się zgromadzić całkiem sporą kolekcję płócien polskich artystów a z wieloma z nich zna się osobiście.
Aktor uchyla też rąbka tajemnicy na temat swojego życia prywatnego, szczerze opowiada o swoim pierwszym nieudanym małżeństwie czy o trudnych relacjach z synem. Przyznaje też, że bywa wybuchowy - zwłaszcza jeśli idzie o pryncypia nie uznaje żadnych kompromisów.

Książkę czyta się wręcz jednym tchem, Leonard Pietraszak jest świetnym gawędziarzem, zna wiele ciekawych anegdot na temat artystycznego światka w którym się obraca i chętnie się nimi dzieli z czytelnikami, wysławia się pięknym językiem, cechuje go takt i wysoka kultura.

I tylko jedno mnie zastanawia - czy on faktycznie jest taki niemal idealny? Bo jeśli tak to moje uczucia do niego jeszcze zyskały na sile.

****************************************************

Nicholas Sparks to jeden z tych autorów, których w normalnych warunkach omijam szerokim łukiem, chociaż zdarzyło mi się przed laty coś ze trzy jego powieści poznać. Tym razem jednak nasz DKK pochylał się nad jego "Najdłuższą drogą", więc aby wziąć udział w dyskusji książkę musiałam przeczytać.

Sophia i Luke poznają się jesienią na imprezie zorganizowanej po rodeo. On jest kowbojem, który wygrał zawody, ona studentką ostatniego roku historii sztuki, którą do udziału w imprezie namówiła współlokatorka z akademika. Na pierwszy rzut oka wszystko ich dzieli - pochodzenie (on chłopak z farmy, ona dziewczyna z miasta), zainteresowania czy plany na przyszłość. Jednak od pierwszej rozmowy widać, że jest między nimi ta przysłowiowa chemia.
Ira Levinson to starszy, zniedołężniały, samotny człowiek. Dziewięć lat wcześniej zmarła jego ukochana żona Ruth a on ciągle nie może się z tym pogodzić. Pewnego lutowego dnia Ira wybiera się do niewielkiego miasta, z którym wiąże się pewne  jego szczególne wspomnienie. Niestety traci panowanie nad kierownicą i wypada z drogi. Unieruchomiony w rozbitym samochodzie, poważnie poraniony starzec nie jest w stanie sam się z niego wydostać - czekając na ratunek lub powolną śmierć snuje wspomnienia o swoim życiu i ogromnej miłości, którą darzył swoją żonę.
Los ma co tej trójki swoje plany...

No więc tak - przeczytałam bez większego bólu, chociaż mojego zdania o twórczości pana Sparksa nie zmieniłam. Nadal uważam, że jest bardzo sprawnym rzemieślnikiem, potrafi wymyślić dosyć ciekawą fabułę, bohaterowie też niczego sobie i tylko jak dla mnie za bardzo to wszystko bajkowe i słodkie - kiedy już się wydaje, że sytuacja jest bez wyjścia to wtedy wkracza na scenę JW Przypadek i wszystko się klaruje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Dla wielbicielek autora i szczęśliwych zakończeń - jak najbardziej; dla szukających łatwej i przyjemnej lektury po ciężkim dniu również; dla innych - nie mam pojęcia. Najlepiej sprawdzić samodzielnie.

**************************************************

A co by było gdyby Mieszko I (ani również jego następcy) nie przyjął chrztu? Jakby wyglądała nasza współczesność w państwie pogańskim?
Jedna z możliwych alternatywnych rzeczywistości prezentuje Katarzyna Berenika Miszczuk w powieści "Szeptucha" będącej pierwszym tomem cyklu "Kwiat paproci".

Gosława zwana przez najbliższych Gosią kończy właśnie medycynę i wyjeżdża na wieś na roczną praktykę u znachorki czyli szeptuchy - w terenie jest to jedyna pomoc medyczna. Praktyka jest obowiązkowa i dopiero po je zaliczeniu dziewczyna może się starać o pracę w zawodzie. Sęk w tym, że Gosia to typowa "miastowa" - boi się wszelkiej żywizny poczynając od krowy a na mrówkach kończąc, nie uznaje medycyny ludowej a wszelkie schorzenia leczyłaby antybiotykami.
Na szczęście trafia do znachorki, która ma do niej ogromną cierpliwość, ze stoickim spokojem przyjmuje jej kolejne dziwactwa, a wreszcie przekonuje młodą lekarkę, że tradycyjna medycyna wcale nie musi być oszustwem i zabobonem.
Gosia poznaje wiejski świat, a nawet spotyka kogoś, kto wyzwala w niej szybsze bicie serca... 

"Szeptucha" to moje pierwsze spotkanie z pisarstwem Katarzyny Bereniki Miszczuk. Co jest trochę dziwne, bo takie akurat książki dosyć lubię. 
Powieść przeczytałam w dwa wieczory, a objętość ma dosyć pokaźną (414 stron). Jest tu sporo humoru, jest trochę romansu oraz całkiem pokaźna dawka słowiańskiej mitologii. Bowiem chociaż Gosia jest dziewczyną na wskroś nowoczesną, która nie wierzy w żadnych bogów, to ci ostatni nic sobie z tego nie robią i postanawiają ją naocznie przekonać o swoim istnieniu.

Książka świetnie napisana, wciąga od pierwszej kartki i nie wiadomo kiedy człowiek jest już po jej lekturze i od razu chciałby wiedzieć co będzie dalej. Na szczęście drugi tom pt. "Żerca" czeka na nocnej szafce...