piątek, 31 stycznia 2014

Jak to jest zapomnieć imię własnego dziecka?

Wszyscy o niej słyszeliśmy, zapewne większość z nas obawia się aby na nią nie zapaść, być może niektórzy zetknęli się z osobami nią dotkniętymi - postępująca, degeneracyjna choroba ośrodkowego układu nerwowego, charakteryzująca się występowaniem otępienia, popularnie określana jako choroba Alzheimera. W zbiorowej świadomości jest to przypadłość ludzi w starszym wieku, jednak występuje ona również u osób w średnim wieku.

Lisa Genowa jest doktorem nauk medycznych w dziedzinie neurobiologii. Jest również autorką jednej z najgłośniejszych książek ostatnich lat (zarazem jest to jej debiut literacki), wydanego w 2007 roku "Motyla", który w 2011 roku trafił również na półki polskich księgarń.
Główną bohaterką powieści jest pięćdziesięcioletnia Alice Howland, światowej sławy specjalistka w dziedzinie lingwistyki, wykładowczyni psychologii na Harvardzie, szczęśliwa żona i matka trójki dorosłych dzieci. Alice zaczyna zauważać u siebie pewne kłopoty z pamięcią jednak przypisuje je menopauzie. Kiedy jednak objawy się nasilają wybiera się do swojej lekarki, która kieruje ją na dodatkowe badania neurologiczne. Wyniki są jednoznaczne - kobieta cierpi na chorobę Alzheimera o wczesnym początku.

Jak można zareagować na taką wiadomość? Szok, niedowierzanie, rozpacz, myśli samobójcze - Alice przechodzi przez wszystkie te stadia i próbuje oswoić się z nową sytuacją. John, jej mąż, również pracownik naukowy, poszukuje informacji na temat tej choroby, sposobów jej powstrzymywania, nowatorskich metod i terapii, leków w fazie testów - nie dopuszcza do siebie myśli, że być może już niedługo żona nie będzie go rozpoznawać. Przed Alice jednak stoi najtrudniejsze zadanie - musi o chorobie powiedzieć dzieciom, bo być może przekazała im "w spadku" zmutowany gen odpowiedzialny za tę chorobę...

Książka Lisy Genowy to niesamowity zapis zmian jakie zachodzą w umyśle człowieka zaatakowanego chorobą Alzheimera. Alice początkowo zapomina pojedynczych słów, ma zaburzenia orientacji w terenie, zapomina o ważnych terminach i umówionych spotkaniach, wreszcie przestaje poznawać najbliższych. Okresy nasilenia choroby przeplatają się z okresami bez widocznych objawów i Alice stara się żyć w miarę normalnie, wykorzystać te ostatnie chwile trzeźwości umysłu, pobyć z rodziną, przeczytać książki na które do tej pory nie miała czasu, obejrzeć jeszcze raz ulubione filmy, poczuć smak lodów, posiedzieć na werandzie czy pospacerować brzegiem oceanu. Zrobić to wszystko zaraz, dzisiaj, bo jutro już może być za późno.

Historia opowiadana jest z pozycji Alice - to ona jest obserwatorką swojego otoczenia, widzi rozterkę męża i dzieci, boleśnie odczuwa wyobcowanie wśród ludzi, których uważała za swoich przyjaciół, a którzy teraz odsuwają się od niej, szuka kogoś z podobnymi problemami, bo tylko inny chory będzie ją w stanie zrozumieć. Taki sposób prowadzenia narracji jeszcze bardziej potęguje emocje, które towarzyszą lekturze.

Autorka przy okazji tej książki poruszyła pewien bardzo ważny problem - brak wsparcia dla osób chorych. Są bowiem różnego rodzaju grupy wsparcia, fora, programy rządowe, jednak skierowane są do opiekunów chorych. A zrozumieć takiego chorego może tylko ktoś, kto przeszedł podobną drogę.

Nie będę pisać o emocjach związanych z tą książką, bo zwyczajnie nie potrafię. Myślę, że "Motyl" to jedna z tych książek, które po prostu trzeba przeczytać. 

środa, 29 stycznia 2014

Gdzieś na krańcach Europy...

Co jakiś czas, bądź to wśród blogerów, bądź to użytkowników różnego rodzaju portali poświęconych szeroko rozumianej literaturze, pojawiają się nawoływania do czytania dzieł szacownych noblistów. Najczęściej w takich wypadkach eksploatowani są ci w miarę współcześni, co jest poniekąd zrozumiałe - komunikat, że przeczytało się wszystkie dzieła Marqueza będzie robił wrażenie na postronnych, natomiast informacja, że czytam właśnie świetną książkę Halldóra Laxnessa przejdzie raczej bez echa (żeby nie było - sprawdzone na pewnej grupie respondentów z mojego bliższego i dalszego otoczenia). Tymczasem wspomniany Halldór Laxness jest islandzkim pisarzem, który został laureatem Nagrody Nobla w 1955 roku. 
Laxness urodził się w 1902 roku, zmarł w 1998, jest autorem przeszło 50 powieści oraz licznych wierszy i artykułów prasowych. Większość życia spędził na swojej rodzinnej wyspie, tam też osadził akcję swoich utworów.
Na jego trylogię pt. "Dzwon Islandii" ("Dzwon Islandii", "Jasna dziewczyna", "Pożar Kopenhagi") trafiłam trochę przez przypadek i przyznaję, że był to przypadek bardzo miły.

Akcja książki (w moim wydaniu wszystkie trzy części zebrano w jednym tomie) toczy się na przełomie XVII i XVIII wieku. Islandia była wtedy częścią królestwa Danii, jednak władca nie był zainteresowany rozwojem gospodarczym wyspy, przez co mieszkańcy w większości cierpieli biedę. Restrykcyjne przepisy prawa nakazywały Islandczykom odstawianie płodów rolnych tylko do wyznaczonych magazynów, oraz zaopatrywania się w najpotrzebniejsze towary tylko u duńskich kupców, którzy z kolei wykorzystując ten monopol dostarczali na wyspę towar gorszej jakości lub wręcz nienadający się do użytku. Istotnym problemem był też niedobór pewnych towarów, m.in. sznurów z których można było zrobić wędki.
Jednego z trójki głównych bohaterów, Jóna Hreggviðssona poznajemy w chwili, kiedy zostaje uwięziony za kradzież kawałka takiego właśnie sznura. Na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności Jón zostaje oskarżony o zabójstwo i, pomimo braku niepodważalnych dowodów skazany na śmierć. Cudem udaje mu się uniknąć wykonania wyroku i przez kolejne lata będzie walczył o sprawiedliwość. Perypetie Jóna stanowią główną treść pierwszej części książki, czyli "Dzwonu Islandii". W części drugiej na pierwsze miejsce wysuwa się Snæfríður, córka sędziego i żona właściciela ziemskiego. Poznajemy tu jej małżeńskie perypetie oraz dalszy ciąg historii Jóna, który walczy o cofnięcie niesprawiedliwego wyroku wydanego przez ojca dziewczyny. Wreszcie głównym wątkiem trzeciej części książki są losy  Arnasa Arnæusa, kochanka Snæfríður, królewskiego przyjaciela, badacza islandzkiej literatury, który po śmierci swojego królewskiego protektora popada w niełaskę i zapomnienie.

Książka napisana jest w konwencji sagi, bohaterowie mówią kwiecistym, poetyckim językiem, a prócz zdarzeń realnych zdarzają się (aczkolwiek niezmiernie rzadko) wydarzenia fantastyczne. Autor bardzo obrazowo i realistycznie odmalował ciężkie warunki życia na Islandii, biedę, która doprowadzała wiele rodzin do tego, że sprzedawały Holendrom niektóre z dzieci, aby z tak uzyskanych pieniędzy utrzymać resztę rodziny. 
Niejako dla kontrastu poznaje czytelnik życie warstw uprzywilejowanych - sędziego, przedstawicieli wyższego duchowieństwa, właścicieli większych gospodarstw. Oni przynajmniej nie cierpią głodu i zimna, ale Duńczycy traktują ich niewiele lepiej niż biedotę.

Cieszę się, że ta książka trafiła w moje ręce - nie tylko dlatego, że mogę odhaczyć kolejnego noblistę (chociaż to może trochę też) ale przede wszystkim dlatego, że to kawał dobrej literatury.

sobota, 25 stycznia 2014

Nie wyrzekaj się swoich marzeń

Leonard, dla przyjaciół Leo, ma szesnaście lat, chodzi do szkoły, gra na gitarze, jest kapitanem drużyny futbolowej i uwielbia jazdę na swoim skuterze z popsutymi hamulcami. To przeciętny nastolatek zbuntowany wobec świata dorosłych, nie widzący większego sensu w szkolnej rutynie i szukający, trochę podświadomie, swojego miejsca na ziemi. 
Beatrice jest piękną dziewczyną, ma zielone oczy i rude włosy, świetnie się uczy i jest rok starsza od Leo, który kocha ją pierwszą młodzieńczą miłością.
Niestety, zanim Leo odważy się wyznać swoje uczucia Beatrice przestaje chodzić do szkoły. Od swojej przyjaciółki Silvii Leo dowiaduje się, że jego ukochana jest ciężko chora - ma białaczkę.

Alessandro D'Avenia z zawodu jest nauczycielem, zajmował się również publicystyką. W 2010 roku opublikował swoją pierwszą powieść pt. "Biała jak mleko czerwona jak krew", która niemal natychmiast zyskała we Włoszech status bestselleru, została przetłumaczona na kilkanaście języków, wydano ją w 20 krajach, w tym także w Polsce. 

Powieść zyskała sobie szybko opinię współczesnego "Love story" - jest to poniekąd uzasadnione, bo podobnie jak w książce Ericha Segala mamy motyw miłości, która przegrywa ze śmiertelną chorobą. 
Jednak tym co stanowi największy atut tej książki (i co odróżnia ją od wspomnianego wyżej melodramatu wszech czasów) jest ukazanie procesu dojrzewania głównego bohatera, który poznaje samego siebie, zmienia nastawienie do otaczających go ludzi i, pomimo bólu i cierpienia, których nie szczędzi mu życie, stara się walczyć o swoje marzenia.
Leo przechodzi w ciągu jednego roku kilka etapów: od beztroskiego narwańca szalejącego na skuterze, który wierzy, że wystarczy tylko bardzo chcieć i wszystko będzie dobrze, poprzez okres zwątpienia we wszystko i wszystkich, aż do chwili kiedy stara się zaakceptować to co nieuniknione. To inteligentny i wrażliwy chłopak, który tylko ukrywa się pod maską twardziela.

Leo ma szczęście i na swojej drodze spotyka kilka osób, które pomagają mu w tym ciężkim okresie - sama Beatrice, koleżanka z klasy imieniem Silvia, ksiądz zwany przez wszystkich Gandalfem, jego rodzice oraz Naiwniak, młody nauczyciel na zastępstwie, który z jednej strony potrafi zainteresować swoich uczniów nauczanym przedmiotem a równocześnie staje się kimś w rodzaju przewodnika w drodze ku dorosłości. To on uświadamia Leonardowi, że życie bez marzeń i miłości nie ma sensu, a cierpienie jeszcze podnosi ich wartość. 

Serdecznie polecam tę książkę.

środa, 22 stycznia 2014

Dlaczego nie czytuję współczesnych polskich powieści historycznych?

Lubię książki historyczne, ze szczególnym naciskiem na wiek XVII, ale i te osadzone w innych okresach historycznych chętnie czytuję. Jeśli chodzi o polskich autorów to głównie Kraszewski, Bunsch, Korkozowicz - czyli raczej starsze i uznane dzieła. Po nowsze sięgam rzadko, bo niestety nasi współcześni autorzy (poza bardzo nielicznymi wyjątkami) do pięt nie dorastają wspomnianym wyżej literatom, a mistrzowi Sienkiewiczowi to nawet kamaszków nie są godni czyścić...
Nie ma się więc co dziwić, że "Ognie św. Wita", których autorem jest Jarosław Klonowski, musiały odstać na półce ponad dwa lata aż po nie sięgnęłam - pewnie czekałaby ta książka jeszcze dłużej, gdyby tematyka nie pasowała mi do wyzwania Sardegny.

UWAGA SPOJLER BĘDZIE!!!

Rzecz dzieje się głównie w Kruszwicy, na przełomie XV i XVI wieku. Główny bohater to... konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać takowego wśród rzeszy postaci zapełniających karty książki. Równie trudno określić co jest głównym wątkiem powieści - ja w każdym razie nie potrafię. Zaczyna się od sfingowanego procesu bydgoskiej mieszczki Katarzyny Kucharczykowej oskarżonej (przez kogo i dlaczego?) o czary, która została uratowana przez swoich sędziów i wywieziona do Kruszwicy gdzie urodziła syna, którego natychmiast jej odebrano.
Akcja przeskakuje o  21 lat. Uznana za zmarłą Katarzyna ukrywa się w Mysiej Wieży, jej syn Mateusz jest cystersem w Koronowie, były legat papieski Alfred Ostenwald pęta się po drogach i bezdrożach jak jakiś niezwyciężony ninja co w pojedynkę rozbija kilkuosobowe bandy, w Baranowie Sandomierskim piękna żydówka Miriam (też mistrzyni miecza) tłucze  butelką wina po łbie właściciela zamku i ucieka, starosta bydgoski w przebraniu kapitana straży jedzie na spotkanie z byłą kochanką, a w Kruszwicy i okolicach ktoś morduje ludzi pod hasłem "Adonai".
A poza tym cały czas poszukiwany jest kielich z kościoła świętego Wita, który ma być niezwykle silnym czakramem albo i samym Świętym Graalem.

Nie będę zdradzać jak to się wszystko kończy, bo może ktoś będzie chciał sobie poczytać tę książkę, ale to co wyżej napisałam daje pewien obraz tego co się w powieści dzieje - chaos... Do tego dochodzi jeszcze pewna niefrasobliwość autora w kwestii tytułowania bohaterów, którzy są postaciami historycznymi. Dla przykładu: w pierwszej scenie dyskutują starosta, podstarości i burgrabia, tymczasem autor czarno na białym pisze, że w izbie znajduje się dwóch mężczyzn. Niemożliwe? Nie do końca - Bartłomiej Nieciszewski był burgrabią oraz podstarościm bydgoskim, ale tę informację odszukałam sobie na własną rękę w internecie. O tym, że starosta Kościelecki w jednym akapicie jest Jędrzejem, a kilka linijek niżej Andrzejem nie warto nawet wspominać.
Tak przy okazji - ów Andrzej Kościelecki był współpracownikiem czterech Jagiellonów (królów Jana Olbrachta, Aleksandra i Zygmunta Starego oraz kardynała Fryderyka), świetnym finansistą oraz zdolnym dyplomatą. Skupił w swoim ręku kilka urzędów ziemskich (głównie w Małopolsce) a także dworskich, m.in. był podskarbim koronnym - taka kariera wymagała silnego charakteru, inteligencji i ambicji. Tymczasem Kościelecki z powieści to człowiek chwiejny, ulegający wpływom i dosyć ograniczony. Pomijam już fakt, że w opisywanym okresie raczej nie mógł przebywać w Bydgoszczy i Kruszwicy, bo obowiązki służbowe wymagały jego stałej obecności blisko króla.

Popełnia autor również błędy rzeczowe, np. Katarzyna Kucharczykowa strzela do Kościeleckiego z krucicy, tymczasem ta roń do użytku weszła 200 lat później (w średniowieczu, o ile się nie mylę, w ogóle nie było broni palnej...), a już szczytem wszystkiego jest taki oto kwiatek:"Całości broniła fosa, obecnie połamana, potrzaskana i gnijąca"[*]. Litości, nawet mój siedmioletni siostrzeniec wie, że fosa to jest rów z wodą...

Czepiam się? Być może, ale autor tej książki jest z wykształcenia historykiem, więc jakaś, choćby szczątkowa, wiedza go obowiązuje...

"Ognie św. Wita" to środkowa część trylogii historycznej Jarosława Klonowskiego. I raczej jedyna, którą przeczytałam.


[*] Jarosław Klonowski, "Ognie św. Wita", Kraków 2011, s. 135

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Przeczytane w busie - część trzecia

Jestem już na półmetku mojego kursowania do Krakowa i z powrotem - ciekawe ile jeszcze książek w drodze przeczytam?
Dzisiaj będzie o kryminale, powieści obyczajowej z wątkiem kryminalnym oraz o zbiorze opowiadań.

Żenia i Anfisa to bohaterki cyklu kryminałów autorstwa Tatiany Polakowej. Dziennikarka i autorka kryminałów mają wyjątkowy talent do pakowania się w podejrzane znajomości i niebezpieczne historie z których nieodmiennie ratuje je Roman, mąż Anfisy i pułkownik specnazu. Tym razem przyjaciółki wyjeżdżają na kilkanaście dni do posiadłości pewnego biznesmena, który zlecił Żeni napisanie swojej biografii.
Posiadłość leży na jednej z wysp na jeziorze Ładoga, właściciel zbudował tam replikę średniowiecznego zamku a dotrzeć tam można tylko kutrem. W zamku oprócz gospodarza przebywa jeszcze jego adwokat, jeden z partnerów biznesowych, szef ochrony, kilku ochroniarzy oraz stara gospodyni. Z pobliskiej wsi dochodzą jeszcze dwie pokojówki oraz ogrodnik.

Wyjazd od samego początku jest pechowy - w Petersburgu ktoś kradnie samochód Anfisy (oczywiście ze wszystkimi bagażami), gospodyni, Olimpiada Nazarowna, jest bardzo nieprzyjaźnie nastawiona do młodych kobiet, Rusłan, szef ochrony wyraźnie chce zaciągnąć Anfisę do łóżka a adwokat imieniem Mścisław jest czymś śmiertelnie przerażony. Jakby tego było mało w zamku dzieją się jakieś dziwne rzeczy - w nocy słychać jęki i płacz, po korytarzach snują się jakieś postacie w bieli (czyży duchy?), a wokół zamku snuje się jakiś tajemniczy mężczyzna z brodą.
Czy muszę mówić, że Żenia i Anfisa postanawiają rozwiązać zagadkę dotyczącą zamku i jego właściciela?

Po trochę słabszej trzeciej części cyklu zabierałam się za tę książkę z pewnymi obawami. Na szczęście okazały się one nieuzasadnione - autorka wraca do poziomu prezentowanego w pierwszym i drugim tomie, szalone pomysły Żeni doprowadzają nieco bardziej odpowiedzialną Anfisę do rozpaczy, dużo tu humoru sytuacyjnego (scena składania zeznań po kradzieży samochodu jest cudna) oraz dosyć ciekawe rozwiązanie całej intrygi. Aczkolwiek część kryminalnych problemów (bo kilka ich się zdarzyło) udało mi się dosyć szybko rozwiązać. Z drugiej strony wydaje mi się, że Tatiana Polakowa nie ma ambicji bycia drugą Agathą Christie i w jej powieściach bardziej chodzi o dobrą rozrywkę niż o dedukcję.

"Pogoń za duchami" to ostatnia książka z cyklu o Żeni i Anfisie, chociaż mam nadzieję, że autorka jeszcze wróci do tego duetu domorosłych detektywów (detektywek?). Ja w każdym razie będę czekać na kolejne spotkanie.

*****************************************************

Eduardo Sacheri to argentyński pisarz, autor trzech książek, z których najbardziej znany jest "Sekret jej oczu" - ekranizacja tej powieści zdobyła wiele prestiżowych nagród, w tym Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny w 2010 roku.

Benjamin Chaparro jest urzędnikiem jednego z sądów w Buenos Aires. Właśnie przeszedł na emeryturę i za namową wieloletniej znajomej postanawia napisać książkę. Tematem powieści jest sprawa kryminalna sprzed ponad 30 lat, która wywarła ogromny wpływ na życie Benjamina. 
Sama historia zaczyna się dosyć banalnie - zostaje zamordowana młoda kobieta, żona pracownika banku. Przypadek sprawia, że z ramienia sądu prowadzi ją Chaparro - gdyby zgłoszenie przyszło pięć minut wcześniej sprawę dostałby inny urzędnik. Młody człowiek angażuje się w śledztwo bardzo osobiście - do tego stopnia, że nagina procedury sądowe i pomimo upływu określonego w przepisach czasu nie zamyka dochodzenia. Sprawcę udaje się wreszcie odnaleźć i osądzić, ale to nie koniec sprawy bowiem zawirowania polityczne w Argentynie w latach siedemdziesiątych sprawiły, że sprawiedliwości nie stało się za dość... W swojej książce Chaparro snuje opowieść o tym co stało się później z osobami zaangażowanymi w sprawę.

Jednak historia zabójstwa Liliany Morales to tylko jeden z problemów, które dręczą Benjamina. Przy okazji odgrzebywania tej sprawy Chaparro musi przyznać się do tajemnicy, które dręczy go od wielu lat - od trzydziestu lat jest beznadziejnie zakochany w koleżance z pracy. I ta analiza własnych uczuć jest dla niego o wiele trudniejsza niż rekonstrukcja dziejów zabójcy Liliany Morales. 

Nie przepadam jakoś specjalnie za literaturą iberoamerykańską (chociaż ją czytuję) - przyczyną jest chyba specyficzny styl większości autorów z tamtego obszaru geograficznego. Tym razem czekała mnie miła niespodzianka - książkę czytało mi się wyjątkowo szybko i sprawnie. Autor zadbał o psychologiczną stronę powieści, jego bohaterowie są pełnowymiarowi, mają wady i zalety, nawet ci "dobrzy" (bo nie ustrzegł się Sacheri pewnej schematyczności) popełniają czyny nie do końca moralne - przez co są jeszcze bardziej wiarygodni.
Może nie jest to powieść na miarę literackiego Nobla, ale zdecydowanie warto po nią sięgnąć, o to kawałek naprawdę dobrej literatury. 

***************************************************

Marek Ławrynowicz znany był mi przez wiele lat jako satyryk tworzący radiowy "Zsyp", z pewnym zdziwieniem odkryłam, że jest współtwórcą jednego z najdłużej trwających słuchowisk-seriali czyli "W Jezioranach" oraz współautorem scenariusza serialu TVP pt "Blondynka" (to może nie jest jakiś wielki powód do chwały, bo serialik taki mocno średni, ale dla pełnego portretu autora wspomnieć trzeba). Zupełnie natomiast nie miałam przez  długi czas pojęcia o jego twórczości literackiej. Teraz, dzięki wędrującym biblionetkowym książkom miałam okazję zapoznać się ze zbiorem opowiadań pt. "Korytarz".

Tematyka zbioru, biorąc pod uwagę satyryczną stronę twórczości autora, jest nieco zaskakująca, bowiem zajął się tu Marek Ławrynowicz przemijaniem i śmiercią. 
I po lekturze tego zbioru mogę powiedzieć, że można śmierć oswoić, można się z nią na swój sposób zaprzyjaźnić. Co więcej  można o niej pisać z przymrużeniem oka, bo nawet ona nie jest w stanie zlikwidować absurdów codzienności. Szczególnie jest to widoczne w opowiadaniu otwierającym książkę, noszącym tytuł "Czarne oczy nie chcą spać" - umiera dziadek narratora opowiadania, wnuk chce mu urządzić pogrzeb, ale na skutek zmian w rejonizacji kostnic miejskich są problemy z odnalezieniem ciała. Próby załatwienia czegokolwiek rozbijają się o mur biurokracji i bezduszności.

Gdybym miała wybrać opowiadanie, które mnie najbardziej przypadło do gustu to byłby to utwór pt. "Miejsce" - opis podchodów czynionych przez rozmaite osoby, aby zdobyć szczególnie eksponowane miejsce pochówku przy skrzyżowaniu dwóch cmentarnych alejek. Pokazuje fałsz, obłudę, manię wielkości, pieniactwo w imię wyższych celów - zachowania, które całkiem nie przystają do miejsca i problemu. 

Opowiadania zawarte w książce są bardzo różnorodne - groteskowe, ocierające się o czarny humor, ironiczne, ale zdecydowanie (no może poza tytułowym "Korytarzem") nie są smutne. 
Pomimo tej, może niezbyt zachęcającej tematyki, warto sięgnąć po tę książkę. A ja z pewnością będę się starać poznać inne pozycje, które wyszły spod pióra Marka Ławrynowicza.


czwartek, 16 stycznia 2014

Była ta prohibicja czy jej nie było?

16 stycznia 1920 roku, po zaledwie dwunastogodzinnej debacie, Izba Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych przegłosowała wpisanie do konstytucji kolejnej poprawki, a Senat zatwierdził ją w jeszcze krótszym czasie. Co prawda prezydent Woodrow Wilson skorzystał z prawa veta, ale jego odrzucenie zajęło deputowanym  tylko kilka minut. I tak oto XVIII poprawka stała się faktem dokonanym. 
Czego dotyczyło prawo, które uchwalono w tak niespotykanie szybkim tempie? Otóż XVIII poprawka wprowadzała na terenie całego kraju obowiązkową prohibicję. Od tej pory wypicie drinka groziło bliskim spotkaniem z miejscowym sędzią, gorzelnik mógł trafić na 3 lata do więzienia, a recydywistom zasądzano odpowiednio wyższe wyroki.
Zwolennicy ustawy prohibicyjnej uważali, że jest to najlepszy sposób na utrzymanie obywateli w trzeźwości i odnowę moralną społeczeństwa. Niestety, bardzo szybko mieli się przekonać, że zakazany owoc smakuje najlepiej i Amerykanie zamiast ograniczyć spożycie napojów wyskokowych zaczęli pić na potęgę...

Nowy Jork to kolejna, po Paryżu i Berlinie, stolica, która stała się bohaterką sygnowanej przez PWN serii "Metropolie retro".
Autorką książki "Nowy Jork zbuntowany: Miasto w czasach prohibicji, jazzu i gangsterów" jest Ewa Winnicka - dziennikarka, reporterka, autorka m.in. "Londyńczyków", dwukrotna laureatka Grand Press, jednej z najbardziej prestiżowych nagród w branży dziennikarskiej.

Na początku ubiegłego wieku Nowy Jork jawił się jako miasto sukcesu i wielkich możliwości. Po 1918 roku tysiące emigrantów z wyniszczonej Wielką Wojną Europy wsiadało na statki płynące do Ameryki aby tam szukać szczęścia i dostatku. Niestety ich nadzieje rozwiewały się bardzo często już w chwili kiedy stanęli przed urzędnikiem imigracyjnym - przeprowadzano badania lekarskie, sprawdzano światopogląd kandydatów na obywateli, a po 1920 roku nawet umiejętność czytania i pisania. Ci, którym udało się przejść przez tę selekcję mogli ruszać na poszukiwanie pracy i mieszkania. Wielu emigrantów nie znało języka swej nowej ojczyzny więc nic dziwnego, że starali się zamieszkać wśród rodaków - tworzyły się więc w mieście swego rodzaju etniczne getta, w których prym wiodły co bardziej przedsiębiorcze jednostki, a stąd już tylko niewielki krok do przestępczości zorganizowanej.

Dla powoli rozwijających się gangów prohibicja była przysłowiową kurą znoszącą złote jajka. Powstają nielegalne pijalnie alkoholu, tworzą się kanały przerzutowe, którymi przemyca się alkohol z zagranicy, zaczynają działać tajne destylarnie i rozlewnie - interes kwitnie, bo szaleństwo alkoholowe ogarnia wszystkich, a po mocne trunki sięgają nawet osoby, które w normalnych warunkach poprzestałyby na kieliszku wina do obiadu. Prohibicja wpływa również na rozluźnienie obyczajów - kobiety (zarówno mężatki jak i młode dziewczęta) też chcą przeżyć dreszczyk ekscytacji związany z zakazaną rozrywką i towarzyszą mężczyznom w wyprawach do tajnych lokali. A kiedy już tam się znajdą sączą koktajle, palą papierosy, słuchają jazzowych zespołów i kpią z surowych zasad moralnych, którym hołdowały ich matki i babki. Policja i politycy też szybko dostrzegają zyski płynące z XVIII poprawki - prawie każde sumienie może uśpić odpowiednio gruby plik zielonych banknotów...

Nowy Jork czasów prohibicji pije i bawi się przy dźwiękach najmodniejszych przebojów, gospodarka kwitnie, giełdowi gracze pomnażają swoje zasoby i nikt nie przypuszcza, że kraj stoi na skraju wielkiego kryzysu, który rozpocznie się po tzw. "czarnym czwartku" czyli krachu na nowojorskiej giełdzie w dniu 24 października 1929 roku. Ogólnokrajowy zakaz produkcji i spożywania napojów alkoholowych przetrwa jeszcze cztery lata i dopiero wprowadzona 5 grudnia 1933 roku XXI poprawka do konstytucji dała władzom poszczególnych stanów możliwość zniesienia prohibicji.

Ewa Winnicka, opierając się na bogatym materiale źródłowym, prześledziła w swojej książce kilkanaście lat z dziejów miasta i jego mieszkańców, zarówno tych bogatych, jak i biedaków. Ukazała mechanizmy władzy, spektakularne awanse i niemniej widowiskowe upadki polityków i szefów gangów, sporo miejsca poświęciła ludziom kultury i sztuki, oraz działaczom społecznym, którzy starali się wstrząsnąć sumieniem narodowym ukazując ogrom biedy w nowojorskich slumsach.
Ważną rolę w tej książce odgrywa jej strona wizualna - kilkaset fotografii stanowi wspaniałe dopełnienie tekstu oraz dodatkowe źródło wiedzy o mieście, które w latach dwudziestych ubiegłego wieku stało się jedną z największych światowych metropolii.

Warto sięgnąć po tę książkę i lepiej poznać historię i niezależnego ducha miasta, pooddychać atmosferą tamtych lat, pospacerować śladami Francisa Scotta Fitzgeralda i Lucky'ego Luciano, zajrzeć do słynnego Cotton Clubu i na Broadway. Można, aczkolwiek nie ma takiego obowiązku, odbywać tę podróż w towarzystwie jakiegoś wymyślnego drinka - wszak nas nie obowiązuje prohibicja.

środa, 15 stycznia 2014

Julian Tuwim wielkim poetą był (i nie tylko)

Jednym z patronów ubiegłego roku był Julian Tuwim - 27 grudnia 2013 roku minęło dokładnie 60 lat od śmierci poety. 

Juliana Tuwima przedstawiać nikomu nie trzeba, bo z jego twórczością stykamy się od wczesnego dzieciństwa - "Lokomotywa", "Ptasie radio", "Słoń Trąbalski" czy "Bambo" to od wielu lat ulubione wiersze polskich dzieci, dorastając zachwycamy się cudownie lirycznym "Wspomnieniem" a poloniści w szkołach średnich pomagają nam zachwycić się "Kwiatami Polskimi" czy "Balem w operze". Dodam jeszcze, że Julian Tuwim oprócz wierszy pisał również teksty piosenek (m.in. "Miłość ci wszystko wybaczy" z repertuaru Hanki Ordonówny czy "Pomarańcze i mandarynki" wykonywane przez Marka Grechutę), libretta, teksty kabaretowe i rewiowe.
W związku z obchodami Roku Tuwima pojawiło się kilka wydawnictw z nim związanych - zarówno dla dorosłych jak i dla dzieci. Dzięki pewnej sympatycznej biblionetkowiczce mogliśmy z Piotrkiem przeczytać dwie książeczki wydane z tej właśnie okazji.

Agnieszka Frączek jest językoznawcą, germanistką i leksykografem, a oprócz swoich całkiem poważnych zajęć związanych z pracą na Uniwersytecie Warszawskim pisze również książki dla dzieci. Spod jej ręki wyszła w ubiegłym roku biografia Juliana Tuwima (a właściwie jej fragment opisujący dzieciństwo przyszłego poety) przeznaczona dla najmłodszych czytelników a nosząca tytuł "Rany Julek! O tym jak Julian Tuwim został poetą".
Już słyszę te jęki rozpaczy - biografie są nuuudne... 
Możliwe, ale z pewnością nie dotyczy to tej książki. Nie znajdziecie tu bowiem spisu dat, które koniecznie trzeba zapamiętać, ani peanów na temat wzorowego zachowania i wyjątkowych wyników w nauce przyszłego mistrza słowa. Nie ma w niej też stu tysięcy nazwisk osób, które miały szczęście otrzeć się o przyszłego poetę, nie znajdziecie także uczonych analiz jego pierwszych młodzieńczych utworów.
Wiemy już czego nie ma, a zatem co jest? Jest historia o tym jak mały Tuwim hodował w domu zaskrońce i jaszczurki, która to działalność nie znalazła zrozumienia u dorosłych, jest opisany mało chwalebny epizod, kiedy nękany niepowodzeniami szkolnymi Julek postanowił uciec z domu i wyjechać do Ameryki (na nieszczęście pieniędzy starczyło mu tylko na bilet do Sieradza), są również mrożące krew w żyłach opisy pirotechnicznych eksperymentów wykonywanych na kuchennym taborecie i wiele innych historii. 
Julian Tuwim, którego poznajemy na kartach tej książki to zwykły chłopak, łobuziak skory do psot i wylęgarnia najbardziej zwariowanych pomysłów.
W książce znajdują się wiersze wzorowane na najpopularniejszych utworach Tuwima, więc dodatkową atrakcją dla młodego czytelnika może być rozpoznawanie co było pierwowzorem poszczególnych tekstów.

Druga z przeczytanych przez nas książek nosi tytuł "Tuwimowo" i jest antologią utworów współczesnych polskich pisarzy tworzących dla dzieci. Wśród autorów znajdziemy m.in. Wandę Chotomską, Joannę Papuzińską, Natalię Usenko, Pawła Beręsewicza, Marcina Brykczyńskiego i Michała Rusinka.
Zebrane w tomie wiersze mają jedną wspólną cechę - inspirowane są poezją Juliana Tuwima. I tak Marcin Brykczyński proponuje jazdę rowerem jako alternatywę podróży pociągiem ciągniętym przez lokomotywę, Andrzej Strąk opowiada historię słonia, który gra na trąbce i ma kłopoty z pamięcią a Michał Rusinek opisuje perypetie pani Ewki, która zgubiła... soczewki.

Czytając wiersze zamieszczone w tej książce miałam nieodparte wrażenie, że ich autorzy świetnie się bawili tworząc swoje historie, a my z Piotrkiem też mieliśmy kilka godzin (tym razem młody człowiek był lektorem, więc trochę nam zeszło) doskonałej zabawy.

Obydwa tomy wydane zostały przez Wydawnictwo Literatura - to moje kolejne w ciągu ostatnich miesięcy spotkanie z książkami, które wyszły z tej oficyny i przy okazji chciałam napisać kilka słów o stronie edytorskiej. Książki wydane są niezwykle starannie, na dosyć grubym papierze, szyte a nie klejone, w twardych okładkach - bez problemu wytrzymają długotrwały kontakt z dziecięcymi rękami. Jednak tym, co zdecydowanie wyróżnia to wydawnictwo na tle innych jest szata graficzna - oryginalne, kolorowe, współgrające z tekstem ilustracje cieszą oko, a przy okazji kształtują dziecięce poczucie estetyki.

Polecamy:) 

PS. Nie mogłam sobie odmówić - dwa niesamowite utwory, które wyszły spod ręki Juliana Tuwima:



poniedziałek, 13 stycznia 2014

Mam trzy latka...

Ten post miał się pojawić wczoraj, ale wróciłam ze szkół bez jakichkolwiek sił żywotnych...

Wobec tego z pewnym opóźnieniem ogłaszam trzecią rocznicę powstania "Lektur wiejskiej nauczycielki".



Przez te trzy lata przeczytałam i zrecenzowałam całą masę książek, nawiązałam mnóstwo sympatycznych znajomości - zarówno wirtualnych, jak i realnych, brałam udział w różnych ciekawych projektach tworzonych przez innych blogerów - ogólnie fajnie było:) Przewinęło się kilka współprac, aczkolwiek to raczej niewielki wycinek tego co tutaj prezentuję.
Mam nadzieję, że sił i zapału starczy mi na kolejne lata...

A przy okazji zapraszam na mały konkurs urodzinowy:)

  1. Organizatorem konkursu i fundatorem nagród jest właścicielka tego kawałka blogosfery, czyli ja.
  2. Konkurs trwa od dzisiaj czyli od 13.01.2014 r. do 3.02.2014 r. do godz. 24.00.
  3. Warunkiem uczestnictwa jest zgłoszenie się pod tym postem i zaproponowanie mi jakiejś ciekawej książki, która powinna trafić w moje czytelnicze gusta.
  4. W zgłoszeniu proszę podać, która nagroda was interesuje - można wybrać więcej niż jedną.
  5. Osoby nieposiadające bloga proszę o pozostawienie adresu mailowego.
  6. Zwycięzców wybierze mój prywatny program losujący. Jego decyzja jest ostateczna.
  7. W wypadku braku kontaktu ze zwycięzcami przewiduję dogrywkę.
  8. Nie ma potrzeby lubić bloga, obserwować, lajkować czy co tam jeszcze, ale jeśli ktoś zechce poinformować o konkursie u siebie to będę wdzięczna za reklamę.
A teraz nagrody (tytuły podlinkowane są do moich opinii o tych książkach):










piątek, 10 stycznia 2014

Bezkresny ocean zamknięty w kaczym stawie

Neil Gaiman to jeden z najpopularniejszych współczesnych pisarzy fantasy, autor licznych powieści, opowiadań i komiksów, z których kilka doczekało się ekranizacji (co jeszcze zwiększyło jego popularność). W ubiegłym roku ukazały się w Polsce dwie jego książki - "Na szczęście mleko..." (recenzja TUTAJ) przeznaczone dla najmłodszych czytelników oraz "Ocean na końcu drogi" dla nieco starszych wielbicieli literatury. Narratorem i zarazem głównym bohaterem tej drugiej książki jest czterdziestoletni mężczyzna, który wspomina wydarzenia, które miały miejsce niedługo po jego siódmych urodzinach.

Domek gdzieś na prowincji, a w nim rodzina - siedmioletni chłopiec, dwa lata młodsza siostra, mama i tato. Nie bogato, ale i nie biednie, tato pracuje, mama zajmuje się domem, chłopiec chodzi do szkoły. Jeden z pokoi jest wynajmowany, bo każdy grosz się przyda - aktualny lokator to górnik opali, który wrócił do kraju po kilkuletnim pobycie za granicą. Pewnego dnia lokator kradnie samochód taty i odjechawszy kilkaset metrów od domu popełnia w nim samobójstwo. Ta śmierć stanie się początkiem niesamowitych wydarzeń, w których niepoślednią rolę odegrają trzy tajemnicze mieszkanki farmy leżącej nad niewielkim stawem przy końcu wiejskiej drogi.

Powieść Gaimana tylko na pierwszy rzut oka wydaje się prostą historią - chłopiec przypadkowo umożliwia pradawnej bestii przejście do naszego świata, a następnie staje z nim do walki, aby uchronić swoją rodzinę (i oczywiście cały świat przy okazji). Jednak oprócz typowo baśniowych motywów jest w tej książce coś jeszcze. Główny bohater jest dzieckiem niezwykle wrażliwym i bardzo samotnym. Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że jego rodzina jest dysfunkcyjna: dominujący i posuwający się do przemocy ojciec, uległa matka, faworyzowana siostrzyczka - to wszystko sprawia, że kiedy nadchodzi godzina próby, chłopiec musi stawić czoło nie tylko tajemniczemu potworowi, ale również najbliższym. Walczy z własnym strachem, przeżywa chwile zwątpienia, ale się nie poddaje, stara się naprawić zło, które wyrządził.

"Ocean na końcu drogi" to piękna, choć bardzo smutna baśń o samotności i poświęceniu, o dojrzewaniu i podejmowaniu wyzwań, o odpowiedzialności i odwadze, o jasnych i ciemnych stronach naszego serca. To magiczna opowieść (choć samej magii jest w niej niewiele) z krainy marzeń i fantazji  dla wszystkich tych, którzy mają w sobie dziecięcą wiarę w to, że każde zło można naprawić.

Zapraszam do lektury.  

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Księgarni Gandalf


wtorek, 7 stycznia 2014

Weronika i jej matki

O tym, że została adoptowana Weronika Tuszyńska wiedziała już dawno, jednak rodzice twierdzili, że jej matka zmarła przy porodzie. Całe swoje trzydziestoletnie życie spędziła w Warszawie, tu skończyła studia prawnicze i rozpoczęła pracę zawodową. Jest singielką i nie ma w planach zakładania rodziny, aczkolwiek od dwóch lat jest luźno związana z Piotrem, kolegą z firmy. 
Perfekcyjnie poukładane i zaplanowane życie Weroniki przestaje istnieć w wieczór Wszystkich Świętych. Z przypadkiem znalezionego listu dowiaduje się, że jej biologiczna matka żyje w niewielkiej podgórskiej miejscowości. Kobieta rusza w podróż do Bieniawy...

"Wszystkie moje matki" to debiutancka powieść Luizy Piotrowicz wydana w 2010 roku nakładem wydawnictwa Replika. Powieść przeczytałam tylko i wyłącznie dzięki DKK, bo biorąc pod uwagę burobrązową, niespecjalnie ładną okładkę w oko ta książka raczej nie wpada.

Wiadomość o matce jest dla Weroniki szokująca jeszcze pod jednym względem - dowiaduje się, że Martyna urodziła ją w szpitalu psychiatrycznym, w którym przebywała z powodu parafrenii. Tak więc z obawami co do osoby matki łączy Weronika strach przed ewentualną chorobą psychiczną zakodowaną gdzieś w genach.
Pierwsze wrażenie nie jest najlepsze - Martyna to stara wiejska kobieta a jej dom jest zaniedbany i brudny. Weronika ma nadzieję poznać prawdę na temat okoliczności swojej adopcji i, być może, dowiedzieć się czegoś więcej na temat samej siebie i swoich korzeni. Nie jest to proste - Martyna nie ułatwia jej zadania, co więcej młoda kobieta ma coraz silniejsze wrażenie, że powoli popada w obłęd.

Pobyt w Bieniawie to dla Weroniki doskonała okazja na podróż w głąb swojej psychiki, na poznanie samej siebie - tej prawdziwej, a nie tylko cienkiej powłoki prezentowanej otoczeniu. Weronika początkowo broni się przed tym procesem, nie chce dokonywać wiwisekcji własnej duszy, jednak w końcu dociera do niej, że bez tej bolesnej, ale niezbędnej operacji nie będzie w stanie normalnie funkcjonować.

"Wszystkie moje matki" to, moim zdaniem, książka zahaczająca o realizm magiczny - przeszłość miesza się z teraźniejszością, Weronika miewa wizje i niezwykle sugestywne sny, a z tego co mówi Martyna wynika, że kobiety z ich rodu są obdarzone pewnymi niezwykłymi umiejętnościami i widzą to co dla innych jest ukryte. Z tego powodu są odrzucane przez środowisko i dominującym uczuciem w ich życiu jest samotność.

Mam dosyć poważne problemy z jednoznaczną oceną tej książki - miejscami świetna, ale zdarzają się fragmenty przegadane, nie wnoszące nic do fabuły. Sama postać Weroniki też nie do końca przekonująca - ale być może ta jej zmienność ma za zadanie uwiarygodnić targające nią emocje? Nie ustrzegła się autorka pewnych powtórzeń, a już z krwawieniami, które nękają główną bohaterkę to poważnie przesadziła... 

Pomimo pewnych wad ma ta książka jednak pewien potencjał, dlatego z pewnym wahaniem, ale jednak polecam (aczkolwiek nienachalnie).

niedziela, 5 stycznia 2014

Zofia, Herman i Gienio - wspaniała trójka rusza do akcji

W pewnym mieście, przy bocznej ulicy, stoi niewielki domek. Właścicielem jest co prawda Duży, ale najważniejszymi osobami w domu są Zofia, Herman i Gienio. Wspaniała trójka świetnie się rozumie, pomimo, że różnią się charakterami, potrafią się świetnie zorganizować i pokazać Dużemu, kto tu tak naprawdę rządzi. 

Przywódcą grupy jest zdecydowanie Zofia, która ma dominującą osobowość, stoickie podejście do życia i otaczającego świata, oraz rozmaite artystyczne talenty, niestety zupełnie niedoceniane przez pozostałych domowników. 
Gienio lubi ryzyko, przez co często wplątuje się w rozmaite przykre historie, jest również zwolennikiem niekonwencjonalnych rozwiązań piętrzących się przed nim problemów. Uważnie też słucha (od czasu do czasu) tego co mówi Duży i wtedy kiedy mu to odpowiada wyłapuje wszystkie jego niekonsekwencje.
Herman jest z jednej strony "najsłabszym ogniwem", bo wielu rzeczy się boi, a kiedy schowa się ze strachu to ciężko go namówić aby wyszedł, ale równocześnie jest bardzo lojalny wobec Gienia i towarzyszy mu właściwie we wszystkich jego przedsięwzięciach. 
Co jeszcze można dodać do tej charakterystyki? No oczywiście , nie napisałam najważniejszego - Zofia, Herman i Gienio są kotami.

Autorem trzyczęściowej serii o przygodach "Wspaniałej Kociej Trójki" jest Tomasz Trojanowski - nauczyciel, autor książek dla dzieci i dziennikarz, laureat Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego za rok 1998 (za "Kocie historie").

Chociaż głównymi bohaterami książeczek są koty, to czytając te opowieści mojemu synkowi nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że są one bardzo ludzkie. Mają wady i zalety, mają poglądy na wiele spraw, czasem wykazują się pewną naiwnością, ale zdecydowanie częściej błyskają inteligencją i Duży wcale nie ma z nimi łatwo. A kiedy w drugim tomie do trzech muszkieterów dołącza mała Julka (córeczka Dużego) robi się jeszcze ciekawiej.

Koty posiadają zdolność mówienia ludzkim głosem, ale nie wszyscy mogą je usłyszeć - to przywilej zarezerwowany tylko dla domowników i  najbliższych przyjaciół.

Książki pisał pedagog, więc siłą rzeczy jest w nich sporo dydaktyzmu, chociaż uczciwie trzeba przyznać, że jest bardzo starannie zakamuflowany i młody odbiorca raczej go nie zauważy. Co ważne, dorośli nie są tu nieomylni, a dziecko ma prawo wyrażać swoje zdanie. Jak to w życiu pomysły Julki bywają niekiedy całkiem z Księżyca, ale rodzice starają się wytłumaczyć jej swoje stanowisko, jeśli są zmuszeni odmówić wykonania jej planu.
Oprócz kociej trójki w książce jest spora grupa zwierzęcych bohaterów drugo i trzecioplanowych, którzy odwiedzają dom Dużego i wprowadzają w nim jeszcze większe, o ile to możliwe, zamieszanie.

Książka jest zabawna, akcja poszczególnych opowiadań jest wartka, a wyraziści i niezwykle pomysłowi bohaterowie zapewniają doskonałą rozrywkę dla dzieci, ale i dla rodziców.

Dodam jeszcze, że wszystkie trzy części "Kocich Historii" wydane zostały również w wersji audio, a lektorem jest Jarosław Boberek. Słyszałam tylko pierwszy tom, ale uważam, że jest to bardzo dobra interpretacja i jeżeli ktoś nie ma czasu (lub ochoty) czytać dziecku albo nie czuje się najlepiej w roli lektora to jest to naprawdę świetna alternatywa, aby wasze dziecko poznało Zofię, Hermana i Gienia.
Uwierzcie, warto:)

środa, 1 stycznia 2014

W Nowy Rok pod anielskimi skrzydłami

Stało się... 
Mamy Nowy Rok, już 2014, nowe plany, nadzieje, marzenia, postanowienia... Ja akurat nie robię noworocznych postanowień, bo najczęściej nie udaje się ich zrealizować i tylko się człowiek stresuje:( 
Co do planów to na dzień dzisiejszy mam jeden najważniejszy - ukończyć Kurs Kwalifikacyjny i zyskać kolejny papierek potwierdzający moje wysokie (a jakże) kwalifikacje pedagogiczne. Przede mną jeszcze trzy miesiące nauki i... czytania w busie;) 
Jeśli chodzi o jakieś plany czy zamierzenia książkowo-czytelnicze to są takie:
  • w dalszym ciągu ograniczyć kupowanie nowych książek, bo w tym roku całkiem nieźle mi się udawało opierać księgarnianym pokusom;
  • powalczyć o Ebukę;
  • przeczytać i pooddawać wreszcie rozmaite pożyczone książki, bo niektóre już od baaaardzo dawna u mnie leżą;
  • w dalszym ciągu czytać własne zbiory, bo sporo w nich fajnych tytułów i szkoda, żeby tylko łapały kurz;
  • jechać na Targi Książki w Krakowie, bo w tym roku zajęcia na KK mi uniemożliwiły taki wyjazd;
  • a poza tym czytać, czytać, czytać...


A żeby rozpocząć rok pod dobrą wróżbą zapodałam sobie najnowszą książkę jednej z moich ulubionych autorek, czyli "Anioł w kapeluszu" Moniki Szwai.

Profesor Jaśmina Taranek jest psychologiem, mieszka w Warszawie, wykłada na uniwersytecie, bywa gościem w rozmaitych programach telewizyjnych, pisze książki i ogólnie spełnia się zawodowo. Również życie rodzinne jej się układa wręcz bajkowo ma przy boku ukochanego męża i trzech dorosłych synów.  I nale w jednej chwili jej świat przestaje istnieć - nagle umiera mąż, najstarszy syn wraz z narzeczoną wyjeżdża budować mosty we Francji, średni zmienia pracę w korporacji na pływanie na statku handlowym, a najmłodszy dostaje pracę też daleko od Warszawy. Jako, że Jaśmina jest świetna w swoim fachu, to świetnie rozumie, że aby nie zwariować lub wpaść w jakąś depresję musi zorganizować swoje życie od nowa - sprzedaje mieszkanie i wyjeżdża do rodzinnego domu w  Szczecinie.

Jonasz również mieszka w Warszawie, ma 12 lat, rodzice świetnie prosperują w biznesie i starają się aby ich syn był jak najlepiej przygotowany do dorosłego życia. Dlatego też chłopiec uczy się kilku języków, uczęszcza na zajęcia taneczne, basen, jeździ konno i oczywiście ma mieć same szóstki w szkole. Przy okazji mamusia stara się dobierać mu tylko odpowiednie towarzystwo i izoluje chłopca od najbliższego przyjaciela Marka. To wszystko to jednak za wiele jak na kilkunastoletniego chłopca - Jonasz nie wytrzymuje presji i ucieka z domu. Przypadkiem wsiada do pociągu jadącego do Szczecina.

Miron... Właściwie niewiele o nim nie wiadomo. Mieszka w starym garażu nad Odrą, nieopodal rodzinnego domu Jaśminy. Jest bezdomnym, ale bardzo nietypowym: czysty, schludny, nie pije, nie kradnie ani nie żebrze, dorabia sobie jako "złota rączka" do wszystkiego, jest inteligentny, oczytany i kulturalny - w jego życiu jest jakaś potężna tajemnica. 

Los połączył ścieżki tej trójki i dał im możliwość rozwiązania własnych kłopotów przy wsparciu nowych znajomych. Chłopiec musi zaufać dwójce dorosłych, a dorośli posuną się nawet do przestępstwa, aby ratować swojego młodego przyjaciela. Czy im się uda? 

Monika Szwaja przyzwyczaiła już swoich czytelników, że jej książki poruszają zawsze jakiś ważny społecznie temat. Tutaj tych tematów jest kilka: krytyka pracy w korporacjach, nowobogacki snobizm, syndrom "pustego gniazda" odczuwany przez rodziców dorosłych dzieci, strata najbliższej osoby, depresja. Ale tym co zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie jest problem zbyt dużych wymagań stawianych dzieciom przez rodziców. Najtrafniej sformułował to Andrzej Niski, znajomy lekarz, który tak mówi do matki Jonasza: "Kobieto, czy ty chcesz zarąbać własnego syna? (...) Ile godzin dziennie pracuje normalny człowiek? Nie mówię o jakimś popieprzonym korpoludku. Normalny, dorosły? Osiem? Dziesięć? A to twoje biedne dziecko w dwunastu się wyrabia? A czym go żywisz? Robisz mu obiad w domu czy dajesz mu na bułę? A rozmawiasz z nim czasem o życiu? Ty albo Romek? Ędżi, ja ci mówię, zacznij myśleć." (M. Szwaja, Anioł w kapeluszu, Wyd. Sol, Warszawa 2013, str.121-122)

Jonasz miał szczęście w nieszczęściu, w czasie swojej ucieczki trafił na mądrych i serdecznych ludzi, którzy chcą mu pomóc. A ile jest takich dzieciaków i młodych ludzi, którzy obciążeni zbyt wysokimi wymaganiami rodziców i otoczenia popadają w alkohol, narkotyki lub nawet podejmują próby samobójcze? 
Dzisiejsi rodzice bardzo często nie mają czasu dla swoich dzieci, nie rozmawiają z nimi, zwyczajnie ich nie znają. Ciągła pogoń za pieniądzem, dobrami materialnymi niszczy to co mamy w życiu najcenniejsze - rodzinę, bliskich, przyjaciół. Nawet najbardziej wypasione wakacje na Karaibach nie zastąpią dziecku codziennych kontaktów z rodzicami, wspólnego posiłku czy spaceru. Fakt, trzeba pracować, żeby mieć z czego żyć, ale czy wymiana zeszłorocznego auta na tegoroczny model jest ważniejsza niż szczęście własnego dziecka? No właśnie...

Jako, że akcja książki toczy się w Szczecinie nie mogło zabraknąć bohaterów znanych z poprzednich powieści pani Moniki - oczywiście prym wiedzie "stara gwardia" czyli Lila, Róża i Noel, a jednym z wątków drugoplanowych są problemy nękające Mirandę Wiesiołek oraz Saszę Winogradowa, bohaterów "Zupy z ryby fugu". 

Książka, pomimo trudnej tematyki, nie jest przygnębiająca. Wręcz odwrotnie, sporo w niej dobrego humoru, a historia Jonasza daje nadzieję, że na każdy problem można znaleźć radę, chociaż czasem może ona być mocno niekonwencjonalna. Ale przecież dla wyższego celu warto czasem coś zaryzykować, prawda?

Serdecznie polecam:)

Za książkę serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf.