poniedziałek, 30 września 2013

Zacznij nowe życie ze starą miłością

11 listopada 2006 roku uruchomiony został jeden z najpopularniejszych polskich portali internetowych Nasza Klasa. Z założenia miało być to miejsce gdzie można było odnaleźć kolegów i znajomych ze szkolnych lat - kilka milionów użytkowników tworzyło wirtualne klasy i szkoły będące odbiciem polskiej oświaty na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Sama pamiętam z jakim wzruszeniem wymieniałam pierwsze maile z koleżankami i kolegami z liceum, z którymi nie widziałam się od czasów matury... 

W 2010 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się książka Ewy Lenarczyk "Nasza klasa i co dalej?" opisująca perypetie kilku kobiet w średnim wieku, których życie odmienił rzeczony portal. Bohaterek jest kilka, ale najważniejsze są właściwie trzy - Irena, Sabina i Monika. Wszystkie trzy są mężatkami z długim stażem, Irena i Monika mają dorosłe dzieci a w ich związki wkradła się rutyna. Mężowie zachowują się jak arabscy książęta (żeby nie powiedzieć tryglodyci) a żony traktują jako kucharki, sprzątaczki, praczki i ogólnie tanią siłę roboczą, od czasu do czasu obdarzaną wątpliwej jakości względami o charakterze erotycznym. I oto pewnego dnia w ich życiu pojawia się "Nasza klasa" gdzie Monika, Sabina oraz mąż Ireny odnajdują swoje dawne miłości, postanawiają zerwać duszące ich więzy i wreszcie zaznać szczęścia w ramionach ukochanej osoby...

Że wydawnictwo Novae Res nie wydaje literatury na jakimś niebotycznym poziomie wiem już od dawna, ale co jakiś czas sięgam po jakąś z ich książek licząc, że może tym razem mnie zaskoczą. Tak wydawało mi się i tym razem - ciekawy temat, a jeszcze opis wydawcy (no dobrze, wiem, że nie wolno wierzyć temu co na okładce jest nawypisywane, ale czasami jest tam ziarenko prawdy) zachęca, że książka (cytuję): "... w piękny sposób pokazuje trudy partnerskiego współżycia kobiety z mężczyzną. Tłumaczy, dlaczego należy nieustannie dbać o bliskość, szacunek i miłość. Daje nadzieję, przekonując, że najważniejsze są marzenia, a uczucie można, a nawet trzeba odbudować, jeżeli jest ono wielkie, prawdziwe i ponadczasowe." No kto by się nie skusił?

Przeczytałam (miejscami przemęczyłam) te prawie 350 stron drobnego druku i oto moje odczucia - dla większej przejrzystości ujęte w punktach:
  • za dużo bohaterów, wystarczyłoby się skupić na historii jednej, dwóch osób, a tu prócz wymienionych wcześniej trzech pań mamy jeszcze Ewę i Kazika, Grażynkę, Dorotę, Joannę i Mirka, i pewnie jeszcze kogoś, ale się trochę pogubiłam, a nie chce mi się od nowa wertować książki;
  • wciskanie wątków zupełnie nie mających wpływu na fabułę - chociażby historia Magdy, która stara się znaleźć swoich biologicznych rodziców;
  • nadmierne powiązanie ze sobą poszczególnych bohaterów - mąż jednej pani jest kochankiem drugiej pani, a mąż tej drugiej kręci się koło trzeciej, którą z kolei ślubny małżonek opuścił dla tej pierwszej pani - brazylijska telenowela i "Moda na sukces" w jednym;
  • powielanie tego samego schematu przy wszystkich niemal historiach - ona/on zakłada profil na portalu odnajduje ukochanego/ukochaną sprzed lat, rzuca męża/żonę oraz (często nieletnie) dzieci  i planuje nowe życie z nowym partnerem;
  • główny zarzut stawiany obecnym mężom to brak higieny osobistej, bałaganiarstwo i niepodawanie śniadania do łóżka. A i jeszcze egzekwowanie praw małżeńskich przed umyciem zębów;
  • nowi partnerzy to sam cud-miód, nawet jeśli w starych związkach zachowywali się tak jak nadmieniłam w poprzednim punkcie. Przykład? A proszę: mąż Ireny traktuje ją gorzej kundla, ale dla swojej starej/nowej miłości Grażynki jest oparciem, spełnia jej marzenia i nawet łapie się za mopa i wiadro aby ukochana rączek sobie nie zabrudziła...
  • ogólne przyzwolenie na kłamstwo i zdradę małżeńską, łącznie z tym, że mama Moniki wręcz namawia córkę do oszukiwania męża - jestem ze wsi i może mam inny system wartości, ale takie postępowanie bohaterek zdecydowanie mnie do nich zrażało;
  • 1/4, no dobrze 1/5 objętości książki stanowią opisy zabiegów toaletowych tudzież przygotowywania herbaty i kanapek - typowe zapychacze, można by je spokojnie ominąć bez większej szkody dla powieści;  
  • zdrobnienia - wszyscy w kredensach mają kubeczki, panie in gremio uskarżają się na bolące brzuszki, panowie w wieku 50+ zamiast twarzy mają buzie, do szkoły chodzą dzieciaczki, a większość bohaterów zamiast jeść tylko skubie potrawy. Wyć się chce... No chyba, że w Gdańsku i okolicach tak się mówi - jeśli to regionalizmy to się nie czepiam;
  • I na koniec: kilka literówek i jeden czy dwa błędy ortograficzne (na temat interpunkcji się nie wypowiadam, bo to również moja słaba strona) ale przede wszystkim  trzy tony błędów stylistycznych i gramatycznych - po raz kolejny nie mogę zrozumieć, za co wzięła pieniądze pani redaktor? Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś z bohaterów mówi niegramatycznie, bo taka kreacja, ale w narracji??? 
Ma ta książka pewnie jakieś plusy - chociażby poruszenie tematu przemocy w rodzinie i gwałtu małżeńskiego, ale też potraktowane po łebkach. Jednak minusy zdecydowanie przeważają - nie polecam. 
No chyba, że na własną odpowiedzialność...

niedziela, 29 września 2013

Lektury małoletniej Ani - odc.10

Kolejna odsłona moich dziecięcych lektur - dzisiaj słów kilka o pani Hannie Ożogowskiej.
Pisarka przyszła na świat w Warszawie w 1904 roku, z tym miastem związana była przez większość swojego życia, tutaj też zmarła w roku 1995. Przyszła pisarka studiowała w Instytucie Pedagogiki Specjalnej na Wydziale Pedagogicznym Wolnej Wszechnicy Polskiej i do roku 1951 pracowała w łódzkich szkołach średnich -m.in. przez pewien czas była dyrektorką Liceum Pedagogicznego dla Wychowawczyń Przedszkoli.
Hanna Ożogowska debiutowała w roku 1932 na łamach "Płomyka", którego później (w latach 1952-69) była redaktorką naczelną. Należy też nadmienić, że w latach 1974-88 była wiceprezesem polskiej sekcji IBBY, czyli Stowarzyszenia Książki dla Młodych, międzynarodowej organizacji, której celem jest promocja literatury dziecięcej i młodzieżowej.

Dorobek literacki Hanny Ożogowskiej to ponad 20 książek dla dzieci i młodzieży, oraz niezliczona ilość opowiadań, które ukazywały się na łamach prasy dziecięcej i młodzieżowej. Najbardziej znane utwory to: "Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek", "Ucho od śledzia", "Złota kula" i "Tajemnica zielonej pieczęci".  
Większość książek tej autorki osadzona jest w Warszawie, a jej bohaterowie to uczniowie szkoły podstawowej. Ożogowska opisuje rzeczywistość lat 60-tych i 70-tych, problemy mieszkaniowe nękające mieszkańców stolicy, jej bohaterowie pochodzą z rodzin inteligenckich i robotniczych, gdzie nikomu się nie przelewa i każda złotówka oglądana jest dwa razy zanim zostanie wydana.

Czytałam w dzieciństwie sporo książek Ożogowskiej, aczkolwiek nie wszystkie i teraz (podobnie jak w przypadku innych autorów mojej młodości) nadszedł czas na nadrobienie zaległości.

"Za minutę pierwsza miłość" to historia grupy przyjaciół, którzy wcześniej pojawili się w innej książce Hanny Ożogowskiej, a mianowicie w "Głowie na tranzystorach". Ewa, Irka, Kostek i Marcin chodzą do VII klasy i powoli zaczynają dorastać. Planują co będą robić w przyszłości, starają się rozwijać własną osobowość i marzą o pierwszym wielkim uczuciu. I aby nie przegapić tej pierwszej miłości obserwują starsze rodzeństwo, próbują różnych sprawdzonych sposobów aby wzbudzić zainteresowanie swoją osobą i zupełnie nie zauważają, że tuż obok jest ktoś, komu na nich naprawdę zależy. 
Książka pełna jest zabawnych zdarzeń, bo bohaterowie to normalne dzieciaki i różne rzeczy im się przydarzają. Ot, choćby Ewie, która wybierając się na spacer z kolegą z VIII klasy postanawia poprawić sobie urodę - niestety w łazience wysiadło światło i zamiast siostrzanej kredki do brwi dziewczynka użyła ołówka chemicznego...

Akcja książki toczy sie na początku lat 70-tych, więc realia tamtych czasów nieco odstają od tego co mamy dzisiaj - zmienił się system oświaty, zmieniły się obyczaje i normy społeczne, nie ma przydziałów mieszkaniowych a i relacje dzieci-rodzice też wyglądają inaczej. 
Jednak jest coś co się nie zmieniło i pewnie nigdy się nie zmieni - potrzeba przyjaźni, potrzeba uczucia i wyjątkowa wrażliwość młodych ludzi, strach przed odrzuceniem, niepewność i zaniżona samoocena. Dzisiejsze nastolatki pomimo całej swojej przebojowości i kreatywności niewiele się pod tym względem różnią od pokolenia, które w dorosłość wchodziło 40 lat temu.

A tak przy okazji dochodzę do wniosku, że jeszcze coś się od początku lat 70-tych nie zmieniło. A tym czymś jest biurokracja - mama Kostka przez kilka tygodni usiłuje rozwiązać sprawę podatku od psa (dostała wezwanie, aby taki podatek zapłacić, tymczasem nie mają i nigdy nie mieli żadnego psa) i pomimo zaświadczenia od dozorcy domu oraz pisma z administracji nie jest w stanie przekonać paniusi z Urzędu Miasta o pomyłce. Dopiero kiedy narzeczony córki uruchamia prasę sprawę udaje się załatwić pozytywnie.
Przeglądając codzienną prasę lub śledząc jakikolwiek program z nurtu "dziennikarstwa interwencyjnego" można bez problemu zauważyć, że pomimo zmian jakie przez te lata zaszły w naszym kraju w dalszym ciągu pojawiają się takie biurokratyczne potworki.
Cóż, podobno w życiu musi być coś stałego i niezmiennego...

sobota, 28 września 2013

Historia na oczka prawe i lewe

Rebecca Moray jest archeologiem tkanin (tak przy okazji zgrzyta mi ten archeolog, chyba lepiej brzmiałby historyk), pracuje na uniwersytecie w Kalifornii i właśnie udało jej się uzyskać grant z przeznaczeniem na badania nad gensejami, swetrami, które od lat wytwarzają mieszkańcy Aranów, wysp u wybrzeży Irlandii. Zabiera swoją sześcioletnią córeczkę Rowan i na kilka tygodni przenosi się na irlandzką wyspę. Ta wyprawa, choć początkowo nic na to nie wskazuje, stanie się punktem zwrotnym w jej życiu.

"Irlandzki sweter" to debiutancka powieść amerykańskiej pisarki Nicole Dickinson. 
Główna bohaterka to kobieta ciężko doświadczona przez życie - toksyczny związek z ojcem Rowan skończył się kiedy córeczka była maleńka, jednak pomimo upływu lat Rebecca nie potrafi się wyzwolić spod jego wpływu. Ciągle pamięta przemoc fizyczną i, a może przede wszystkim psychiczną, której ofiarą się stała. Wręcz histerycznie obawia się o bezpieczeństwo córeczki, boi się zaufać innym, oddala się od najlepszej przyjaciółki ale przede wszystkim oskarża siebie o to, co stało się przed laty na autostradzie nad Pacyfikiem.

Niejako na przeciwnym biegunie umieściła autorka Seana Morahana, starego, zgorzkniałego rybaka, mieszkańca Wyspy, który przed 40 laty stracił wszystkich czterech synów w czasie sztormu. 
Sean to twardy mężczyzna, wymagający, zdarzało mu się posuwać do okrucieństwa wobec żony i chłopców, nie tolerował słabości i nieposłuszeństwa - tak wychował go ojciec i w taki sposób on wychowywał swoje dzieci. Ich strata zupełnie go załamała i jeszcze bardziej odgrodziła od miejscowej społeczności.

Los zetknął ścieżki Becky i Seana - być może dzięki temu uda im się pokonać swoje demony? 

Irlandia to jedno z tych miejsc, które mnie zawsze fascynowało - dzika przyroda, piękna muzyka i ludzie, serdeczni, otwarci, tacy, którzy potrafią się cieszyć każdym, nawet najmniejszym uśmiechem losu. W książce Nicole Dickson jest to wszystko, ale stanowi tło do opowieści o swetrach. Gensej to jednak nie jest zwykła dzianina - tu każdy wzór, niemal każde oczko ma swoją symbolikę, a sweter jest robiony dla konkretnej osoby. Słuchając kolejnych opowieści Rebecca poznaje Wyspę i jej mieszkańców, którzy nie wiedzieć kiedy stają się jej rodziną. A szczególnie pewien rudowłosy skrzypek...

"Irlandzki sweter" to przepiękna opowieść o przyjaźni i miłości, krzywdzie i przebaczeniu, stracie i nadziei - po prostu o życiu...

piątek, 27 września 2013

Pan leśniczy Piątek po raz kolejny

Czy wiecie czym jest sześcioptak?
Pewnie nie, bo tak naprawdę nikt go jeszcze nie widział i jak na razie nie ma żadnego namacalnego dowodu na jego istnienie.
Według tych, którzy go poszukują jest to istota posiadająca cechy sześciu rzadkich i znajdujących się pod ochroną ptaków - ma głowę puchacza, dziób czarnego bociana,pierś orlika krzykliwego, szpony bielika, nogi żurawia i ogon cietrzewia.

Leśniczy Piątek rezydujący w leśniczówce Klechdy nade wszystko chce znaleźć niezwykłego ptaka - obiecał  bowiem swojemu poprzednikowi załatwić dwie sprawy: dać nauczkę kłusownikowi Kindziukowi oraz sfotografować sześcioptaka. Sprawę Kindziuka załatwił (mowa o tym w poprzednim tomie opowiadającym o leśnych perypetiach Piątka pt. "O czym szumi las") ale z ptakiem wcale nie jest tak prosto...

Po raz kolejny wybraliśmy się z Piotrkiem z wizytą do leśnictwa Klechdy. Tym razem las ukazany jest w jesiennej i zimowej szacie - niedźwiedź Leon układa się do snu zimowego, jelenie walczą na rykowisku, łoś gubi poroże a leśniczy przygotowuje zapasy na zimę dla swoich podopiecznych.

W tym tomie sporo miejsca poświęcone jest nieodpowiedzialnemu zachowaniu ludzi i ich braku szacunku dla lasu. Leśniczy walczy z wandalami zaśmiecającymi las, wielbicielami terenowych motocykli, którzy zamiast w wyznaczonych miejscach urządzają sobie wyścigi na leśnych ścieżkach oraz złodziejami choinek. Pewną nadzieją napawa fakt, że rośnie młode pokolenie, które kocha przyrodę i potrafi o nią zadbać - chociażby biorąc udział w akcji sprzątania świata.

Książki Pawła Wakuły oswajają młodego czytelnika z problemami dotyczącymi lasów i ich ochrony. Uzmysławia, że lasy to nie tylko miejsce niedzielnego spaceru czy grzybobrania, ale przede wszystkim dom dla wielu gatunków zwierząt  i roślin. Naszym obowiązkiem jest ochrona przyrody, dbałość o czystość lasu i jak najmniejsza ingerencja w świat zwierząt. Nadanie zwierzakom cech ludzkich czy umiejętności mowy sprawia, że stają się bliższe młodemu odbiorcy i dziecko może je polubić  ze względu na cechy charakteru lub poczucie humoru.
W leśnictwie Klechdy mieszka też wiele stworów baśniowych - Piątek początkowo nie wierzył w ich istnienie, ale później z wieloma się zaprzyjaźnił i bardzo często są oni jego przewodnikami po leśnych ostępach. Ich obecność dodaje książce dodatkowego kolorytu, ale wprowadza też w świat słowiańskich wierzeń i przesądów - utopce, płanetniki, latawice, zmory i dziwożony to tylko niektórzy przedstawiciele leśnego ludku.
Autor stara się, o ile to możliwe, mówić prostym, zrozumiałym dla dziecka językiem, a kiedy musi używać terminów z gwary łowieckiej to zawsze są one wyjaśnione. Jedyne co nie do końca mi się w tej książce podoba to ilustracje, ale to już rzecz gustu.

czwartek, 26 września 2013

Wojna polsko-polska czyli przewrotnie o przewrocie majowym

Powodów dl których autor pisze książkę jest wiele: bo lubi, bo ma ciekawą historię do opowiedzenia, bo chce zwrócić uwagę potencjalnych czytelników na jakiś ważny problem, bo znajomi namawiają, bo uważa, że skoro sąsiadka wydała swoje pamiętniki to on też może - można by jeszcze wiele innych, mniej lub bardziej poważnych powodów wymieniać. Nierzadko zdarza się też, że dzieło powstaje z powodów czysto ekonomicznych... Powód dobry jak każdy inny, ale niewielu autorów lubi się przyznawać do tego, że pisze dla pieniędzy.
Jednym z wyjątków od tej reguły była Magdalena Samozwaniec, która w swojej autobiograficznej książce "Maria i Magdalena" niefrasobliwie przyznaje się do tego, że literatura stanowiła dla niej źródło dochodów. Przytacza m.in. historię o tym jak w czasie przewrotu w maju 1926 roku przebywała wraz z siostrą w warszawskim hotelu Bristol (jej ojciec Wojciech Kossak miał tam pracownię) i skończyły im się fundusze. W oczy siostrzyczek zajrzał głód i wtedy jak z nieba spadła im propozycja od znajomego wydawcy - jest zapotrzebowanie na satyryczny obraz tego co dzieje się na ulicach Warszawy. Zleceniodawca całkiem nieźle zapłaci, ale tekst ma być gotowy na następny dzień rano... Siostry ostro wzięły się do roboty i kiedy po kilkunastu godzinach do ich drzwi zapukał kurier dziełko pt. "Kartki z pamiętnika młodej mężatki" było już gotowe. Wydawca miał (podobnie jak Magdalena) nosa do interesów i książeczka rozeszła sie błyskawicznie, tak że jeszcze w kilka miesięcy później wyszło drugie wydanie wzbogacone o tekst "Kłopoty z doktorem".

Narratorką "Kartek" jest Polka zamężna za Francuzem, od jakiegoś czasu mieszkająca w Paryżu, która w owe przełomowe dni przebywa w Warszawie. Mimi Bigourdan (de domo Bączkowska) to osóbka zupełnie niezorientowana w polskiej polityce tamtego okresu, taka trochę "inteligentna inaczej" więc kiedy słyszy strzały na ulicach Warszawy zupełnie nie jest w stanie ogarnąć co sie właściwie dzieje - na marginesie trzeba przyznać, że wiele osób o ilorazie inteligencji znacznie wyższym również nie do końca wiedziało o co chodzi.
Mimi po początkowym ataku paniki ogarnia patriotyczna gorączką i ma nadzieję, że "nasi" wygrają. Dlatego wiadomość, że po obu stronach barykady stoją "nasi" jest dla niej prawdziwym ciosem...

Pomimo, że od wydarzeń z maja 1926 roku minęło już niemal 90 lat to w dalszym ciągu budzą one kontrowersje. Czy Piłsudskim kierował interes narodowy czy tylko ambicja, co skłoniło go  do wystąpienia przeciwko swoim dawnym współpracownikom i dlaczego akurat w tym a nie innym czasie - tego pewnie jednoznacznie nie dowiemy się nigdy. Faktem jest, że w czasie wydarzeń majowych Warszawa poniosła poważne straty materialne, 379 osób (w tym 164 cywilów) straciło życie a dalsze 920 odniosło rany. Wygrali piłsudczycy i przez kolejne 13 lat to oni stali na czele państwa. Zwycięstwo to jednak nie było tak druzgocące jak się spodziewali, co więcej, gdyby nie akcja kolejarzy, którzy zatrzymali pociągi z posiłkami dla wojsk rządowych a przepuścili te wiozące stronników Komendanta, to wcale nie ma pewności, że udałoby się im odnieść sukces.

Książka Magdaleny Samozwaniec doczekała się w powojennej Polsce również kilku wydań, ale ja chciałabym zarekomendować to, które stoi na mojej półce. Jest to edycja wydawnictwa WAB z 2011 roku. Książka wydrukowana na grubym papierze, z twardą okładką a zasadniczy tekst poprzedzony jest wstępem Rafała Podrazy. Do książki dołączone jest dokładne kalendarium wydarzeń oraz posłowie pióra Jana Wróbla, w którym autor kreśli krótki rys historii odrodzonej Polski, oraz stara się scharakteryzować i obiektywnie ocenić ten akurat fragment życiorysu Józefa Piłsudskiego. Całość zdobią liczne fotografie głównych postaci tamtych wydarzeń, widoki Warszawy z okresu walk oraz kilka zdjęć autorki z lat międzywojennych.
Dla wielbicieli pisarki to pozycja obowiązkowa, tym bardziej, że raczej odbiega od głównego nurtu jej twórczości.

środa, 25 września 2013

Drużyna Rogu czyli ostatnie spotkanie z Riyrią

Prawie dwa lata temu spotkałam się po raz pierwszy ze złodziejskim duetem Riyria czyli Hadrianem Blackwater'em i Royce'm Melborne'm a dzisiaj, wraz z ostatnią stronicą "Pradawnej stolicy" przyszło nam się pożegnać...

Poprzedni tom sagi ("Zdradziecki plan") przyniósł zasadnicze zmiany jeśli chodzi o sprawy wewnętrzne Imperium - regenci zostali ostatecznie odsunięci od rządów a Modina stała się samodzielną, mądrą i odpowiedzialną władczynią, uwielbianą przez poddanych. Czekało ją jeszcze wiele pracy aby w jej kraju zapanował spokój i sprawiedliwość, ale wydawało się, że młoda władczyni ze wszystkim sobie poradzi. Niestety szybko okazało się, że czeka ją jeszcze jedna próba - potężna armia elfów przekroczyła granicę i niszcząc wszystko po drodze zbliża się do Aquesty. Jedyną nadzieją na ratunek jest odnalezienie rogu - starożytnego artefaktu który zaginął przed wiekami, a nieliczne źródła mówią, że znajduje się on w ruinach Percepliquisu, pierwszej stolicy imperium. Problem w tym, że miasto dosłownie zapadło się pod ziemię...
Modina tworzy swoistą drużynę marzeń w skład której wchodzą nasi dobrzy znajomi z poprzednich tomów - oprócz Royce'a i Hadriana na poszukiwanie rogu wybierają się: król Alric z Melengaru, jego siostra Arista, oraz najbliższy przyjaciel hrabia Mauvin Pickering; Degan Gaunt, przywódca nacjonalistów, uznawany za prawdziwego spadkobiercę Nevrona; wytrawni żeglarze Wayatt  i Elden; Myron, mnich z fotograficzną pamięcią oraz, nie całkiem z własnej woli, krasnolud Magnus. Muszą się spieszyć, bo armię elfów od stolicy dzieli zaledwie kilka dni marszu...

Czytając ten po raz kolejny łapałam się na porównaniach z tolkienowską "Drużyną Pierścienia" - grupa wędrowców reprezentujących wszystkie rasy zamieszkujące ziemię, obecność czarodzieja (w tym wypadku czarodziejki), zaginiony władca, który wraca do swojego królestwa, starożytny artefakt od którego zależy ocalenie świata - wszystko to znamy z pierwszego tomu "Władcy pierścieni". 
Na szczęście Sullivan wykorzystując sprawdzony szablon wypełnia go własną treścią a jego bohaterowie nie są kalką Gandalfa i spółki. Pomiędzy członkami zespołu występują silne antagonizmy, w ekstremalnych warunkach ujawniają się przeróżne cechy charakteru, a kolejne przeszkody zmuszają bohaterów do zaufania współtowarzyszom i złożenia w ich ręce własnego życia. Przy okazji czytelnik dowiaduje się wreszcie czegoś więcej na temat dzieciństwa i młodości Royce'a oraz pierwszych lat jego współpracy z Hadrianem.

Ta książka, jako że ostatnia z cyklu, przynosi rozwiązanie wszystkich wątków i problemów narastających od  pierwszego tomu. Mnie szczególnie ciekawiło kto naprawdę jest spadkobiercą Nevrona, a kiedy już się tego dowiedziałam dotarło do mnie, że rozwiązanie zagadki było cały czas na wyciągnięcie ręki - wystarczyło tylko logicznie pomyśleć... Drugi wątek, na rozwiązanie którego czekałam, może nie z zapartym tchem, ale z dużym zainteresowaniem to sprawy pomiędzy Hadrianem i Aristą - bo ostateczny happy end był prawie pewny, ale ciekawość mnie zżerała jak też autor poprowadzi losy tej dwójki. Hmm... Poprawnie ale bez fajerwerków. 

Wydaje mi się, że zarówno "Pradawna stolica" jak i cały cykl "Odkryć Riyrii" to kawałek całkiem dobrej fantastyki - ciekawie zarysowani, ewoluujący bohaterowie, szybka akcja, spektakularne sceny walki oraz spora dawka dobrego humoru dała mieszankę wybuchową, której nie oprą się żadne mury i umocnienia. Hadrian i Royce wdarli się na moją półkę z ulubionymi książkami i mają całkiem realna szansę na zajęcie tam stałego miejsca.



wtorek, 24 września 2013

Czytanki do poduszki

W czasie wakacji różnie to bywało, ale odkąd wróciliśmy do szkoły Młody o 20-tej ma już leżeć w łóżku, a mama czyta coś na dobranoc. Moje dziecko miało w swoim życiu już różne fazy, ale najczęściej było to coś związanego z przyrodą. Tak też jest z lekturami - bajki mogą być, jakieś opowiadania i wierszyki ostatecznie też, ale jeśli na horyzoncie pojawi się jakaś książka o zwierzętach to ma ona bezwzględne pierwszeństwo. I tak oto większość wrześniowych wieczorów spędziliśmy w towarzystwie dwóch książek - zwierzątkowej i leśnej.

Jędrek i Ania wraz z rodziną mieszkają w Domu pod Dębami. Tato jest weterynarzem więc dzieci mają czasem styczność z jego pacjentami, a i w domu całkiem zacna gromada zwierzaków pomieszkuje na stałe bądź czasowo. Stałymi mieszkańcami są: psy - podwórzowy Zagraj oraz wyżlica Lotka, szczęśliwa mama dwóch szczeniaków Lolka i Bolka; kocur Burus, liczne stadko ptactwa domowego oraz Kaśka, kawka, która trafiła tu z racji złamanego skrzydła i już została. 
Pewnego dnia znajomy leśniczy przynosi do lecznicy małego dziczka - lochę zabili kłusownicy, a malucha niemal w ostatniej chwili uratował pan Bartłomiej. Dziczy osesek okazuje się dziewczynką, otrzymuje imię Dundzia i "schodzi na psy", bowiem Lotka przyjmuje sierotkę do swojego stada. 

"Dundzia, Panek i przyjaciele" to książeczka, której autorką jest Grażyna Strumiłło-Miłosz. Mała świnka to nie jedyny zwierzak, którego przygarnie rodzina - w Domu pod Dębami znajdzie się miejsce dla kotka Kropka, wiewiórki Duszki, szczeniaka Łobuza i bociana Panka.
Taki zwierzyniec to prawdziwa "wylęgarnia" przygód - wesołych i smutnych, czasem niebezpiecznych, ale mających szczęśliwe zakończenie. Jędrek i Ania kochają zwierzęta, potrafią się nimi zaopiekować, ale niestety nie wszystkie dzieci z ich otoczenia są takie - w książce znajdzie młody czytelnik/słuchacz również opis negatywnych zachowań wobec zwierząt. Na szczęście są to tylko jednostki...
Książka sprawdzi się dla dziecka w wieku 6-10 lat.

Druga książka, którą czytaliśmy z Piotrkiem w ostatnich dniach nosi tytuł "O czym szumi las" a jej autorem jest Paweł Wakuła - artysta, rysownik związany z tygodnikiem "Angora", autor opowiadań oraz powieści o przyrodzie.

Leśniczy Piątek obejmuje swoją pierwszą samodzielną placówkę - leśnictwo Klechdy. Podległy mu teren obejmuje duży kompleks leśny przecięty Rzeką Bagiennej Trawy, mokradła i uroczyska. Zamieszkuje go różnorodna zwierzyna, którą spotkamy w większości naszych lasów - zające, dziki, borsuki, sarny i jelenie. Ale oprócz tych popularnych gatunków w Klechdach znajduje Piątek kilka rzadkich i chronionych ptaków, a także niedźwiedzia z wadą wymowy, skrzaty, płanetników, driady i latawice. A podobno gdzieś w głębi lasu znajduje się domek Baby Jagi...

Piątek nie ma za bardzo czasu zastanawiać się nad niezwykłością podlegającego mu rewiru - praca leśnika jest niezwykle absorbująca. Prace pielęgnacyjne, nasadzanie nowych drzewek, wyręb starych i chorych, próby przyłapania kłusownika, codzienne patrole to tylko część jego obowiązków. Piątek kocha las i stara się o niego jak najlepiej zadbać, a problemów jest cała masa - wspomniany już kłusownik, zagrożenie pożarowe, zwierzęta niszczące uprawy położone w sąsiedztwie lasu, szkodniki drzew oraz niefrasobliwi grzybiarze to tylko niektóre z nich.

Książka dostarcza dosyć dużo informacji o pracy leśnika - Paweł Wakuła poza fantazją, która powołała do życia rozmaite baśniowe stworzenia ma wiedzę na temat lasu i gospodarki leśnej. Mój mąż jest pracownikiem Zakładu Usług Leśnych, więc w domu od zawsze sporo sie o lesie i pracach z nim związanych mówiło. Jeżeli w czasie lektury pojawiała się jakaś wątpliwość tato wzywany był jako ekspert mający określić czy opisywana sytuacja mogła się zdarzyć naprawdę czy autor popłynął. Piotrek często razem z tatą jeździ do leśniczych u których aktualnie Robert wykonuje zlecenia, z kilkoma jest zaprzyjaźniony i od lat obiecuje, że w przyszłości będzie pracował w lesie. No chyba, że zostanie Ben Tenem, Rycerzem Jedi lub Power Rangerem...

niedziela, 22 września 2013

Lektury małoletniej Ani - odc.9

Nie wiem za bardzo jak to się teraz układa, ale kiedy byłam jeszcze uczennicą szkoły podstawowej to istniał dosyć wyraźny podział na literaturę dziewczyńską i chłopacką - my zaczytywałyśmy się Montgomery i Siesicką, a nasi koledzy (jeżeli przypadkiem oderwali się od kopania piłki) wybierali Szklarskiego, Nienackiego lub Niziurskiego. Zdarzało się co prawda, że dziewczyny sięgały po "męską" literaturę, ale w drugą stronę to już raczej nie działało... 
Ja akurat jestem z tej grupy dziewcząt czytających książki dla chłopców, uwielbiam Pana Samochodzika, książki o Indianach i przygody czterech pancernych oraz powieści Edmunda Niziurskiego.

Edmund Niziurski przyszedł na świat w Kielcach w 1925 roku. Tam spędził dzieciństwo i młodość (poza latami wojennymi), tam chodził do szkoły średniej i studiował. I chociaż kilka lat po wojnie opuścił rodzinne miasto, to Kielecczyzna pozostała bliska jego sercu - duża część jego utworów osadzona jest w fikcyjnych miejscowościach wzorowanych na miastach i miasteczkach regionu świętokrzyskiego. 
Niziurski debiutował jeszcze w czasie wojny jako... poeta, bowiem w 1944 roku w prasie podziemnej ukazał się jego wiersz. Po wojnie współpracował z czasopismami młodzieżowymi oraz Polskim Radiem. Pisarz kojarzony jest głównie z literaturą młodzieżową, ale warto wspomnieć, że w swoim dorobku ma również kilka książek dla dorosłych. Jest to chyba jedyny współczesny polski autor, którego utwór niezmiennie, pomimo licznych reform i zawirowań w naszym systemie oświaty, znajduje się w kanonie lektur szkolnych - jest to powieść pt. "Sposób na Alcybiadesa".
Do najpopularniejszych utworów Niziurskiego oprócz wspomnianego wyżej "Sposobu" należą powieści "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa", Księga urwisów", "Siódme wtajemniczenie", "Klub włóczykijów" oraz zbiór opowiadań "Jutro klasówka".
Za swoją twórczość był wielokrotnie nagradzany, a kilka jego powieści doczekało się ekranizacji - moim zdaniem nie do końca udanych, bowiem największą zaletą tych książek jest narracja, a tej w filmie się odtworzyć nie da...

Przy okazji trochę prywaty: nie dane mi było zetknąć się osobiście z panem Edmundem, ale przez rok dosyć regularnie spotykałam się z jego młodszym bratem - prof. Mirosław Niziurski był moim wykładowcą historii muzyki w czasie studiów podyplomowych w kieleckiej Wszechnicy Świętokrzyskiej.

W bardzo młodych latach przeczytałam sporo książek Niziurskiego, ale jeszcze kilka pozostało i tak oto w tych dniach zapoznałam się z "Niesamowitymi przypadkami Cymeona Maksymalnego".
Maksymilian Ogromski przez przyjaciół zwany Cymkiem jest uczniem siódmej klasy. Właśnie przeniósł się do nowej szkoły i ma szansę rozpocząć szkolne życie z czystą kartą. Niestety Cymek ma ogromnego pecha - w poczekalni gabinetu lekarskiego spotyka młodego człowieka, którego bierze za swojego rówieśnika a który okazuje się jego nowym polonistą... Na szczęście magister Szykoń (poufale zwany Koniem) puszcza w niepamięć niefortunne spotkanie, ale pech Cymka nie odpuszcza. Chłopak chce nakręcić film - brat kolegi pożyczy mu kamerę, siostra obiecała wyłożyć cześć funduszy potrzebnych na to przedsięwzięcie, techniczna strona projektu jest zapewniona, ale brak głównej aktorki. A właściwie to jest nadmiar chętnych na to miejsce...

Książka Niziurskiego opowiada w zabawny sposób o problemach wieku dorastania - o pierwszych uczuciach, o rywalizacji między uczniami, o stałym konflikcie na linii młodzież-nauczyciele, o planach i marzeniach. Cymek wplątuje się w coraz to nowe historie, które wymagają od niego podejmowania trudnych decyzji - działać zgodnie z własnym sumieniem i wejść w konflikt z klasą czy milczeć i obserwować jak koledzy niszczą nauczyciela, wysypać nielubianego kolegę czy trzymać język za zębami i samemu być podejrzanym o nieregulaminowe zachowanie i wreszcie którą dziewczynę wybrać: atrakcyjną egoistkę czy mniej reprezentacyjną ale z lepszym charakterem? 
Kto ciekaw odpowiedzi na te i inne nękające Cymka problemy niech szybciutko pędzi do biblioteki - z pewnością znajdzie tam kilka półek z książkami Edmunda Niziurskiego a wśród nich również "Niesamowite przypadki".

Pisałam już wyżej, że jedną z najważniejszych cech twórczości Niziurskiego jest specyficzny język - to jeden z tych autorów, których styl można rozpoznać po przeczytaniu zaledwie kilku zdań. Znakiem firmowym tego autora są również oryginalne nazwiska - Maksymilian Ogromski, Tytus Ciemski, Eugeniusz Tubkowski czy Klaudiusz Opęda to tylko niektórzy z bohaterów tej książki. W powieściach Niziurskiego jest element dydaktyzmu, ale tak zgrabnie wprowadzony, że dotarł on do mnie dopiero kiedy przeczytałam jego powieści jako osoba dorosła - jako dziecko nie widziałam w tych zabawnych historiach jakiegoś szczególnego moralizatorstwa.
Język Niziurskiego, który z jednej strony jest jego największą zaletą może być niestety dla młodych czytelników największą wadą. Pisarz używa bowiem młodzieżowego slangu na równi z językiem literackim, a miejscami również naukowym, okraszając tę mieszankę własnymi pomysłami - język potoczny ciągle ewoluuje i sposób mówienia właściwy dla lat 60-tych czy 70-tych jest dzisiaj anachroniczny, a w skrajnych przypadkach wręcz niezrozumiały.
Mimo wszystko myślę, że powieści Niziurskiego w dalszym ciągu będą czytane przez młodzież w różnym wieku;)

sobota, 21 września 2013

Bo książka jest dobra na wszystko...

Styczeń 1946 roku - Juliet Ashton w czasie wojny pisywała satyryczne felietony do "Spectatora" a teraz wydała je w książce, która cieszy się dużą popularnością. Sidney Stark, jej wydawca a zarazem wieloletni przyjaciel namawia ją do napisania kolejnej książki. Problem w tym, że Juliet nie ma za bardzo pomysłu o czym by mogła być ta książka. Pewnego dnia otrzymuje list od niejakiego Dawsey'a Adamsa mieszkającego na Guernsey (jedna z Wysp Normandzkich leżących w Kanale La Manche) z którego dowiaduje się o Stowarzyszeniu Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Zaintrygowana tą oryginalną nazwą Juliet odpisuje nieznajomemu i tak rozpoczyna się korespondencyjna znajomość z Dawsey'em oraz innymi członkami Stowarzyszenia.

"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" to powieść epistolograficzna, której autorkami są Mary Ann Shaffer i Annie Barrows. Chociaż akcja książki toczy się już po zakończeniu wojny to jednak jest ona cały czas obecna na jej kartach. Juliet poznaje kolejnych członków Stowarzyszenia i ich losy w czasie okupacji. Poznaje również za sprawą ich opowieści losy Elizabeth McKenna - osoby, która wymyśliła Stowarzyszenie. Wymyśliła go na poczekaniu - kilka osób wracało do domu po godzinie policyjnej i zatrzymał ich niemiecki patrol. Elizabeth zachowała zimną krew i oświadczyła, że wracają ze spotkania Stowarzyszenia Miłośników Literatury gdzie dyskutowali nad "Elizabeth i jej ogrodami". Na szczęście dowódca patrolu znał książkę, której tytuł kobieta wymieniła (autorka była żoną pruskiego junkra) i puścił ich wolno, ale wprosił się na kolejne spotkanie Stowarzyszenia. Trzeba wiec było wymyśloną na poczekaniu historyjkę zamienić na rzeczywistość. 
I tak oto grupa ludzi, z których zdecydowana większość poza "Biblią" nie miała w rękach żadnej innej książki wchodzi w świat wielkiej literatury a Seneka, Marek Aureliusz, Katullus, Lamb, Chaucer i inni wędrują "pod strzechy". Ktoś mógłby powiedzieć, że to zbyt trudna literatura dla niewyrobionego czytelnika, jednak okazuje się, że członkowie stowarzyszenia odnajdują w tych książkach mądrość życiową i inspirację do przemyśleń nad sobą i swoim losem. Książki pomagają im przetrwać ten nieludzki czas i zachować godność, wzbogacają duchowo i otwierają nowe horyzonty. Stowarzyszenie przetrwało wojnę a po jej zakończeniu działa nadal - jego członkowie ie wyobrażają sobie już życia bez książek.

To jedna z piękniejszych książek jakie trafiły w moje ręce. Zapewniła mi kilka godzin dobrej zabawy przeplatanej wzruszeniami - Juliet to osoba niezwykle impulsywna (potrafi np. rzucić czajniczkiem do herbaty w nachalnego dziennikarza), z ogromnym poczuciem humoru, pomysłowa i zaradna. Kocha życie i stara się jak najszybciej zapomnieć o wojennym koszmarze, ale równocześnie jest bardzo wrażliwa i głęboko przeżywa nieszczęścia, które dotknęły innych. Poznając mieszkańców Guernsey zyskuje grono oddanych przyjaciół i sama odpłaca im tym samym. Nie ocenia ich według urodzenia czy statusu społecznego a jedynie według tego jakimi są ludźmi.

"Stowarzyszenie" miało swoją polską premierę już trzy lata temu, więc pewnie większość moli książkowych zna tę historię. Ale jeżeli jest wśród Was ktoś kto jeszcze nie czytał to serdecznie zachęcam. Naprawdę warto:)

środa, 18 września 2013

Prowansja po raz kolejny...

Ostatnio było o Prowansji sprzed stu lat a dzisiaj też o tym samym regionie, tyle że współcześnie.

Patricia Atkinson mieszkała wraz z mężem w Londynie. Dzieci już dorosły i się usamodzielniły, zarówno ona jak i James mieli dobrą pracę więc mogliby spokojnie żyć i czekać co przyniesie los. Ale własnie wtedy James postanowił coś zmienić w swoim życiu. Jak postanowił tak zrobił - małżonkowie sprzedali wszystko co mieli i kupili winnicę w wiosce leżącej w dolinie Bergerac na południu Francji. Swoje wspomnienia z pierwszych lat życia we Francji Patricia Atkinson zawarła w książce "W dojrzewającym słońcu. O kobiecie, która stworzyła winnicę".

To był skok na głęboką wodę -  nie mieli żadnego doświadczenia jeśli chodzi o prowadzenie winnicy czy życie na wsi a Patricia nawet nie mówiła po francusku. Początki były bardzo trudne, tym bardziej, że James kilka dni w tygodniu spędzał w Anglii. Na szczęście mieszkańcy wioski serdecznie przyjęli przybyszów i pomagali im przy pierwszych zbiorach. Niestety, James jeszcze nie do końca zaaklimatyzował się we Francji kiedy okazało się, że jest poważnie chory i musi na stałe wrócić do Anglii. Patricia została sama... Jakby tego było mało okazało się, że wino z pierwszych zbiorów zepsuło się i zyski na które liczyła przepadły. Nikt pewnie nie miałby jej za złe gdyby rzuciła wszystko w diabły, sprzedała winnicę i wróciła do Anglii. Ale właśnie zaczęła się recesja, szanse na znalezienie kupca były minimalne i winnica stała sie dla niej jednym źródłem dochodu.

Niepowodzenia nie załamały Patricii, co więcej wyglądało na to, że im większe kłody los rzucał jej pod nogi, tym silniejsza stawała się jej determinacja i wola walki. Starała się jak najszybciej nauczyć języka i opanować przynajmniej podstawy winiarstwa. Nie miała pieniędzy, aby wynająć kogoś do pomocy, więc wszystkie prace pielęgnacyjne przy winnicy musiała wykonywać sama. A kiedy nadszedł czas zbiorów nie miała właściwie funduszy aby zatrudnić robotników, na szczęście przyjaciele nie zawiedli i można było rozpocząć winobranie...

W ostatnich latach mamy prawdziwy wysyp książek mówiących o tym jak ktoś goniąc za marzeniami wyjeżdża w jakiś atrakcyjnie dziki zakątek naszego globu, kupuje tam zrujnowaną chatę i tworzy w niej raj na ziemi. Żyje świeżym powietrzem i kozim serem, słońce świeci dla niego cały rok, trawa jest szmaragdowa, tubylcy darzą przybysza wieczną przyjaźnią a jakiś szczególnie atrakcyjny krajowiec (ewentualnie krajowczyni - zależy od płci głównego bohatera) jest tym jedynym na całe życie . Błeee...
Nie powiem pierwszą i drugą taką "rozlewiskopodobną" książkę nawet mi się fajnie czytało, ale później nastąpiło przesłodzenie organizmu. 
Nic dziwnego, że kiedy zobaczyłam okładkę to pierwsze wrażenie nie było zbyt pozytywne - tzn. okładka ładna tylko sugerowała taką właśnie historyjkę a'la "Rozlewisko". Tymczasem książka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie - Prowansja może i śliczna, ale praca w winnicy to już inna rzecz i siniaki, odciski, przemoczone kończyny lub schodząca płatami skóra to rzecz normalna, a po całym dniu pracy człowiek marzy tylko o wygodnym łóżku a nie towarzysko-kulinarnych atrakcjach. 
"W dojrzewającym słońcu" stanowi też swego rodzaju podręcznik winiarstwa - autorka opisuje kolejne czynności przy uprawie, zbiorach i przetwarzaniu winogron, mówi o własnych błędach i chwali się sukcesami, które w końcu nadeszły.
Książka napisana jest prostym językiem, autorka nie sili się na wielką literaturę, to po prostu garść wspomnień z kilku lat, które całkowicie zmieniły jej życie - warto po nią sięgnąć. Przy okazji nadmienię, że dalszy ciąg wspomnień Patricii Atkinson można znaleźć w tomie "sezon na winobranie".

niedziela, 15 września 2013

Dawno temu w odległej Prowansji...

Kiedy człowiek osiąga pewien wiek coraz częściej zaczyna oglądać się za siebie. Przywołuje wspomnienia miejsc, ludzi, zdarzeń i wszystko to co było wydaje się milsze, piękniejsze, bardziej kolorowe niż to co tu i teraz. Nie jestem jeszcze jakoś specjalnie wiekowa, ale zauważam u siebie taką właśnie przypadłość - coraz częściej łapię się na tym, że używam zwrotu "za moich czasów...". 
Nie wiem czy mam słuszność, ale wydaje mi się, że coraz więcej osób postanawia te swoje wspominki przekazać komuś więcej niż tylko znudzonej rodzinie, która po raz setny zmuszona jest przy świątecznym obiedzie (lub jakiejkolwiek innej rodzinnej uroczystości) zmuszona jest wysłuchiwać opowieści z cyklu "Kiedy miałem osiem lat...". Poziom tych wspomnień jest bardzo różny, ale zdarzają się wśród nich prawdziwe perełki.

Jedną z takich literackich perełek są niewątpliwie wspomnienia autorstwa Marcela Pagnola, francuskiego dramaturga, pisarza i reżysera. Autor przyszedł na świat w 1895 roku, więc jego dzieciństwo przypadało na lata przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Ojciec Marcela był nauczycielem, a matka zajmowała się domem i dziećmi - pisarz miał dwójkę młodszego rodzeństwa. Swoje wspomnienia zawarł Pagnol w czterech tomach (zmarł w czasie pisania ostatniego) - na mojej półce stoją dwa pierwsze wydane w jednym woluminie - "Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki".

Rodzina Pagnolów mieszkała w Marsylii, ale kiedy Marcel miał osiem lat ojciec wraz z wujem Juliuszem kupili stary wiejski dom, gdzie od tej pory rodzina miała spędzać wakacje i święta. Oczywiście zanim można tam było zamieszkać trzeba było poczynić pewne przygotowania - u handlarza starzyzną zakupiono meble, które ojciec wraz z synami wyremontowali tak aby nadawały się do użytku, mama spakowała niemal cały ich dobytek, bo rodziny nie było stać na zakup drugiego kompletu naczyń i pościeli, w bagażach musiało też znaleźć się miejsce na podstawowe produkty żywnościowe i środki czystości. Wreszcie kiedy nadszedł dzień wyjazdu część dobytku spakowano na wynajęty wóz a resztę toreb i tobołków rozdzielono pomiędzy członków rodziny. Podróż była bardzo męcząca - cześć drogi można było przejechać tramwajem, jednak ostatnie dziewięć mil trzeba było pokonać pieszo. Ale kiedy wreszcie strudzeni i głodni podróżni dotarli na miejsce to cudowne widoki oraz wizja kilku wakacyjnych tygodni przezwyciężyła zmęczenie...

I tak oto rozpoczęły się najpiękniejsze wakacje Marcela - do dyspozycji dzieci był całkiem spory ogród, a ponieważ dawniej rodzice nie byli aż tak przewrażliwieni na tle bezpieczeństwa własnych pociech chłopcy mogli sami spacerować po pobliskich wzgórzach i lasach, obserwować przyrodę i szukać coraz to nowych wrażeń. Tymczasem dorośli z utęsknieniem wyczekiwali rozpoczęcia sezonu polowań - a kiedy już się zaczął to codziennie rano wychodzili w góry skąd wieczorem wracali z upolowaną zwierzyną. Zające, bażanty czy kuropatwy stanowiły podstawę wakacyjnej diety domowników. Również Marcel przyczyniał się do zaopatrzenia spiżarni - pomagając ojcu i wujowi w czasie ich myśliwskich wypraw, lub też na własną rękę zastawiając sidła, czego nauczył go miejscowy chłopiec imieniem Lili.

Wspomnienia Pagnola ożywiają przed oczami czytelnika francuską prowincję której już dawno nie ma. Zniknęły nieużytki na których można było odpoczywać pośród dziko rosnącej lawendy i innych ziół, wiele niewielkich lasków zostało wyciętych, piaszczyste wiejskie drogi zastąpione zostały asfaltowymi szosami po których mkną samochody. I na próżno szukać wozów zaprzężonych w muły czy wiejskich domków gdzie wodę czerpano ze studni, a wieczorem oświetlano kuchnię lampą naftową. 
Ale to co się zmieniło najbardziej to ludzie i ich mentalność - widać to szczególnie w chwili, kiedy ojciec Marcela obawia się nagany w pracy. Jest zdecydowany, że w takim wypadku złoży dymisję - nie wyobraża sobie, że mógłby uczyć i wychowywać młodzież z takim piętnem. Józef Pagnol nie jest bynajmniej człowiekiem idealnym - syn pisze o nim z wielką miłością, ale nie ukrywa jego słabostek. Jednak gdy chodzi o pracę jest niezwykle wymagający - przede wszystkim wobec siebie. 
Książka jest wręcz przepełniona miłością i rodzinnym przywiązaniem, szczególnie otoczona jest nim matka pisarza, o wygodę której dba nie tylko ojciec, ale również synowie. Augustyna Pagnol odpłaca im tym samym, co więcej, kiedy pojawia się możliwość wyjazdu na wieś w czasie każdej soboty i niedzieli, przełamuje własną nieśmiałość i załatwia mężowi wolne poniedziałkowe przedpołudnie.

Warto sięgnąć po tę książkę, poczuć zapach letnich kwiatów, górski wiatr i dym  z ogniska, zanurzyć się w prowansalskiej przyrodzie sprzed stu lat i powspominać własne dzieciństwo. Szczególnie teraz kiedy wieczory robią się coraz dłuższe i coraz chłodniejsze...

czwartek, 12 września 2013

Obejrzane <-> przeczytane: Wakacje z duchami

Kilka miesięcy temu ZwL ogłosił na swoim blogu plebiscyt celem którego było stworzenie listy ulubionych książek młodzieżowych z lat PRL-u. Głosowanie cieszyło się dużym zainteresowaniem i po jego zakończeniu powstała całkiem pokaźna lista książek, którą można obejrzeć TUTAJ. Kiedy przeglądałam autorów i tytuły ich powieści dotarło do mnie, że chociaż dorastałam w tamtym okresie i zawsze dużo czytałam to wielu powieści nie znam. Więcej, jest kilku popularnych autorów z którymi nigdy nie miałam przyjemności się spotkać...
Jednym z takich pisarzy jest ulubieniec większości moich rówieśników, czyli Adam Bahdaj. Co może wydać się dziwne - nie czytałam jego książek, ale wcale nieźle znam ich treść. Jak to możliwe? Cóż, większość z nich została zekranizowana...

W ramach nadrabiania przeróżnych czytelniczych zaległości zapodałam sobie jeden z hitów, które wyszły spod pióra pana Bahdaja, czyli "Wakacje z duchami".
Akcja powieści dzieje się w latach 60-tych, gdzieś na Ziemiach Odzyskanych, w okolicy Zielonej Góry. Na wakacje do leśniczówki przyjeżdża trzech chłopców z Warszawy - Perełka, Paragon i Mandżaro. Las, jezioro, dużo swobody to istny raj dla miejskich chłopaków. Do pełni szczęścia brakuje tylko jakiejś niesamowitej przygody, najlepiej z kryminalnym podtekstem. I oto jak na zawołanie w ruinach zamku usytuowanego na pobliskim wzgórzu zaczyna straszyć, a we wsi (i w samej leśniczówce też) pojawia się kilka podejrzanych osób...
Kto oglądał ten wie jakie jest rozwiązanie zagadki, kto nie oglądał niech sięgnie po książkę, bo niewiele, ale jednak się różni od telewizyjnej wersji.  

Książka nie jest specjalnie obszerna, więc jej lektura zbyt  wiele czasu nie zajęła, ale po jej zakończeniu zaczęłam wspominać własne wakacyjne przygody i doszłam do wniosku, że dorastałam  ciężkich czasach (stan wojenny, kartki na wszystko, puste sklepy,itd.), bez komputera, gier wideo czy wypasionych zabawek, ale moje dzieciństwo było o wiele weselsze niż to które jest udziałem mojego dziecka... Mieliśmy po pierwsze więcej swobody - zbieraliśmy się (często kilkanaścioro dzieciaków) na jednym podwórzu i razem spędzaliśmy czas, nikt nam nie kazał co kilka minut myć rąk, truskawki czy agrest jadło się prosto z krzaka, wystarczyło kawałek placu, dwa patyki i sznurek i można było grać w siatkówkę, podrapane kolana i łokcie czy kolekcja różnokolorowych sińców po rowerowych szaleństwach nie były nawet warte uwagi - można by jeszcze długo wymieniać. Byliśmy bardziej samodzielni, pomysłowi, niedostatki sprzętu nadrabiane były wyobraźnią. Ja byłam aktywną harcerką, więc lato związane było z trzytygodniowym wypadem gdzieś w Polskę - dzięki harcerskim obozom byłam pierwszy raz nad morzem, poznałam Warmię i Mazury, okolice Wrocławia, Pieniny i Beskidy. Oprócz atrakcji turystycznych taki obóz to była całkiem niezła szkoła życia - nie było mamy i taty, a wszystko, od rozbicia namiotu, poprzez pranie i przygotowywanie posiłków, na rozsądnym gospodarowaniu gotówką kończąc trzeba było robić samemu. Ech, to se ne vrati...

"Wakacje z duchami" mogą dla współczesnych dzieciaków już trochę trącić myszką, ale jako wywoływacz wspomnień u trochę starszych wiekiem osób doskonale się sprawdzą. Powieść nie jest nazbyt dydaktyczna, a jej bohaterowie nie są wcale idealnymi nastolatkami. To zwyczajni chłopcy, mający masę pomysłów, często działający pod wpływem impulsu, ale gdy sytuacja tego wymaga starają się postępować odpowiedzialnie.
Historia opowiedziana jest ciekawie, bohaterowie nie mają patentu na nieomylność i chociaż wiadomo, że wszystko musi się dobrze skończyć to niejednokrotnie wpadają w poważne kłopoty. Warto sięgnąć po tę książkę tak samo jak po inne, które stworzył Adam Bahdaj.
Ja w każdym razie chętnie zapoznam się z kolejnymi tomami tego autora.

środa, 4 września 2013

Royce i Hadrian czyli po raz kolejny wizytuję Imperium Novrona

Uczciwie przyznaję, że nie przepadam za czytaniem serii książkowych w czasie ich powstawania, chociaż czasem okoliczności tak się złożą, że nie ma innego wyjścia. Wiadomo - przeczyta człowiek jeden tom, wciągnie się w akcję i na ciąg dalszy musi czekać kilka miesięcy (albo nawet dłużej). A jak jeszcze autor zatrzyma się w jakimś ekscytującym miejscu to nic tylko wbić zęby w ścianę ze zdenerwowania...

Już po raz trzeci odwiedziłam Imperium Novrona - miejsce akcji cyklu powieściowego "Odkrycia Riryii", którego autorem jest amerykański pisarz Michael J. Sullivan. "Zdradziecki plan" stanowi piątą (poprzednie cztery części wydane są po dwie w jednym tomie) i zarazem przedostatnią część cyklu o przygodach Royce'a Melborne'a i Hadriana Blackwatera. 

Akcja powieści rozpoczyna się kilka tygodni po wydarzeniach opisanych w poprzednim tomie. W stolicy imperium trwają przygotowani do zimonaliów. Tegoroczne święto ma mieć szczególnie uroczystą oprawę - głównym punktem obchodów ma być ślub imperatorki Modiny z jednym z regentów. Oprócz tego planowana jest podwójna egzekucja największych wrogów imperium - Gaunta, przywódcy nacjonalistów oraz wiedźmy z Melengaru, czyli księżniczki Aristy. Pałac imperialny jest tak pilnie strzeżony, że nawet mysz się nie prześliźnie, ale Hadrian ma plan...

Gdybym miała podsumować akcję tej książki w kilku słowach to najbardziej pasowałoby tu określenie "W nieswojej skórze". Po raz pierwszy Royce i Hadrian są zmuszeni działać całkiem osobno i widać, że przychodzi im to z trudem - Riryia to zgrany tandem, a przyjaciele świetnie się uzupełniają. Pozbawieni wzajemnego wsparcia popadają w coraz większe kłopoty. Tymczasem obydwaj zostaną poddani takiej samej próbie - trzeba będzie wybrać pomiędzy wiernością w przyjaźni a honorem i obowiązkiem wobec  państwa. Jaka by nie była decyzja, kogoś trzeba poświęcić... Hadrian, który pod względem umiejętności bojowych nie ma sobie równego wśród rycerzy jest zupełnie nieprzystosowany do  ich trybu życia, brak mu umiejętności lawirowania pomiędzy szlachetnie urodzonymi, zdaje sobie sprawę, że jest pod stałą obserwacją a wiele osób tylko czeka na jakiś nieprzemyślany ruch z jego strony.
Nie tylko Hadrian ma takie problemy - podobnie czują Amilia i Modina. Dwie pochodzące z nizin społecznych dziewczyny wyniesione przez los na szczyty władzy, są tak naprawdę figurantkami w rękach regentów. Obydwie czują, że nie pasują do imperatorskiego pałacu, ale nie mają wyjścia i podobnie jak Hadrian lawirują w nieprzyjaznym otoczeniu - starają się zachować życie oraz własną godność.

Czas akcji powieści obejmuje zaledwie kilka zimowych tygodni, a  zdecydowana większość wydarzeń toczy się w pałacu imperialnym. Jeśli ktoś liczy, że coś się wreszcie wyjaśni to niestety będzie zawiedziony - autor co prawda dokonuje kilku roszad wśród bohaterów, z częścią z nich żegnamy się ostatecznie, inni pokazują zupełnie nowe oblicze, ale w dalszym ciągu wszystko pozostaje w zawieszeniu... Pojawia się jednak coś jeszcze - to pierwszy tom w którym bohaterowie oprócz spraw państwowych tak dużo czasu poświęcają uczuciom. I słusznie, bo w dobrej powieści fantasy powinien się również pojawić wątek romansowy.

"Zdradziecki plan" to książka, gdzie może zbyt wiele się nie dzieje, ale stanowi świetny punkt wyjścia do ostatecznej rozgrywki. Już nie mogę się doczekać, kiedy w moje ręce trafi "Pradawna stolica", ostatni tom przygód Royce'a i Hadriana.


niedziela, 1 września 2013

Na tropach średniowiecznego bohatera

Gdzieś, bodajże na BilioNETce, przeczytałam opinię, że Dan Brown powinien za swoje książki zostać spalony na stosie. Nie chodzi tu o poziom literacki (a właściwie jego brak, co wytykają wszyscy krytycy książek o Robercie Langdonie) a raczej o fakt, że sukces komercyjny powieści historyczno-sensacyjnych spowodował wysyp różnego rodzaju naśladowców tego autora. 

Jedną z osób, które można by nazwać naśladowcą Browna jest niewątpliwie Elizabeth Kostova - Amerykanka, żona Bułgara (stąd słowiańskie nazwisko pisarki), zafascynowana folklorem i historią południowej Europy. W 2005 roku wydała swoją debiutancką powieść "Historyk", która bardzo szybko została okrzyknięta bestsellerem. 

Młoda dziewczyna odkrywa w domowej bibliotece tajemniczą książkę i kilka starych listów. Zapytany o nie ojciec początkowo nie chce nawet rozmawiać na ten temat, ale w końcu opowiada córce o dziwnych okolicznościach w jakich stał się ich właścicielem, o swoim zaginionym profesorze i kilku tragicznych wypadkach ze swojej młodości. W miarę opowiadania dziewczyna dowiaduje się, że niejako przy okazji tych dokumentów poznali się jej rodzice - niestety matki nie pamięta, więc może teraz dowie się o niej czegoś więcej? 
Książka i listy wydają się być przeklęte i ściągają na osoby mające z nimi kontakt ogromne niebezpieczeństwo...

Postacią wokół której osnuta jest akcja książki jest piętnastowieczny hospodar wołoski, słynny ze swojego szczęścia wojennego oraz wyjątkowego okrucieństwa Wład Palownik zwany również Draculą. Średniowieczny władca stał się inspiracją dla Brama Stockera, który pod koniec XIX wieku wydał swoją powieść o hrabim-wampirze i w tej właśnie spopularyzowanej (acz niewiele mającej z rzeczywistością) postaci znany jest niemal na całym świecie.

Kostova w swojej powieści zamieściła wiele faktów z życia prawdziwego Draculi, chociaż główny nacisk położyła na jego okrucieństwo - w naszych czasach niewyobrażalne, natomiast w średniowieczu wielu władców postępowało podobnie jak Palownik, w imię zasady, że wróg przestaje być niebezpieczny dopiero wtedy, kiedy on sam i cała jego rodzina zejdą z tego świata. Zresztą trzeba uczciwie powiedzieć, że liczba rzekomych ofiar Włada podawana przez jego politycznych przeciwników (czyli około 20 tysięcy osób), jest chyba dosyć przesadzona - wynikałoby z tego, że wybił prawie 1/3 ludności swojego kraju...

Akcja "Historyka" toczy się w kilku planach czasowych, wiele faktów poznajemy dzięki listom pisanym przez bohaterów, a ci ostatni przemieszczają się po całej Europie (a i o Amerykę też zahaczają). To powieść sensacyjna z rozbudowanym wątkiem historycznym, miejscami przechodząca w thriller - więc powinna mocno trzymać w napięciu. Tak się jednak nie dzieje, miejscami jest niemożliwie przegadana - to tak jakby autorka miała 101 pomysłów na fabułę i nie była w stanie zdecydować którego się trzymać. 
Widoczne jest przygotowanie merytoryczne jeśli chodzi o historię Bałkanów w XV wieku, Elizabeth Kostova odwiedziła niemal wszystkie miejsca w których przebywają jej bohaterowie, a poprzez związki rodzinne poznała tradycję, kulturę a nawet kuchnię regionu o którym pisze - sądzę, że to stanowi największy atut tej książki.

Trudno ocenić tę powieść jakoś jednoznacznie, bo jest zwyczajnie nierówna. Może tak - historycznie całkiem nieźle, jeśli chodzi o sensację to sporo gorzej. Ale jeśli znajdzie się w moim zasięgu kolejna książka tej autorki to raczej po nią sięgnę - chociażby z ciekawości jak się rozwinęła.