wtorek, 28 kwietnia 2015

Odświeżona znajomość z dzieciństwa

Astrid Lindgren - nazwisko tej autorki jest dla mnie synonimem literatury dla dzieci na najwyższym poziomie. "Dzieci z Bullerbyn", "Ronja, córka zbójnika", "Fizia Pończoszanka" do dzisiaj tkwią w mojej pamięci i cieszy mnie, że bohaterowie tych książek zyskali uznanie również w oczach mojego dziecka. Nie znam niestety całej twórczości tej szwedzkiej pisarki, ale dzięki wydawnictwu Nasza Księgarnia, które od jakiegoś czasu wydaje jej kolejne książki nadrabiam "braki z dzieciństwa".

W jednej ze sztokholmskich kamienic mieszkają rodzice z trójką dzieci. Najmłodszy z rodzeństwa jest chłopiec pieszczotliwie zwany Braciszkiem. Rodzice, brat i siostra bardzo go lubią, on ich również, ale od czasu do czasu chłopiec czuje się bardzo samotny. Jego największym marzeniem jest posiadanie psa, jednak rodzice nie chcą się zgodzić na nowego domownika. I oto pewnego popołudnia, kiedy Braciszek siedzi troszkę smutny w swoim pokoju pojawia się przed nim jakiś dziwny jegomość - jest niewielkim okrąglutkim i sympatycznie wyglądającym mężczyzną, wyposażonym w niewielkie śmigło (to dzięki niemu wleciał przez otwarte okno) i przedstawia się jako Karlsson z dachu. 
Karlsson mieszka w niewielkim domku ukrytym sprytnie za kominem i nikt nie ma pojęcia o jego istnieniu. Pomiędzy nim a Braciszkiem szybko nawiązuje się nic sympatii, chociaż trzeba przyznać, że początkowo ta znajomość wpędzała chłopca w tarapaty. Nikt poza nim nie widział Karlssona i wszelkie psoty oraz nieprzewidziane katastrofy wynikające z niefrasobliwego stylu bycia jego nowego przyjaciela przypisywano Braciszkowi...

Astrid Lindgren napisała trzy książeczki o przygodach Karlssona i Braciszka: "Braciszek i Karlsson z Dachu",  "Karlsson z Dachu lata znów" oraz "Latający szpieg czy Karlsson z Dachu", które w najnowszym wydaniu sygnowanym przez Naszą Księgarnię połączono w jeden tom zilustrowany przez Monikę Pollak. Ilustracje są biało-czarne, wykonane jakby od niechcenia i zgrabnie wkomponowane w tekst. Moim zdaniem świetnie oddają ducha powieści.
Z Karlssonem spotkałam się po raz pierwszy wiele lat temu przy okazji oglądanej w dzieciństwie bajki na dobranoc. Niewiele z niej pamiętałam, ale ogólne wrażenie było raczej pozytywne. Jakie więc było moje zdumienie, kiedy po lekturze pierwszych kilku rozdziałów dotarło do mnie, że Karlsson zwyczajnie mnie drażni... Głupiutki, uważający się za specjalistę od wszystkiego, zapatrzony w siebie, posuwający się do ewidentnych oszustw, wykorzystujący naiwność małego chłopca i jego potrzebę przyjaźni - to tylko część z wad, które Karlsson zaprezentował na samym początku. A później się jeszcze rozwinął...
Czytałam dalej i zastanawiałam się czym kierowała się autorka tworząc tak niesympatyczną postać i czyniąc ją tytułowym bohaterem książki dla dzieci. I w pewnej chwili dotarło do mnie, że chociaż Karlsson tkwi w tytule, to najważniejszy jest Braciszek. Karlsson jest lekarstwem na jego samotność, to dzięki niemu nieco nudna egzystencja małego chłopca zmienia się w ekscytującą przygodę - latanie, spacer po dachach, straszenie siostry to tylko kilka przykładów tego, co Braciszek przeżywa z Karlssonem. A kiedy mama musi wyjechać i chłopcem ma się opiekować panna Cap to Karlsson staje się prawdziwym wybawieniem dla tęskniącego i osamotnionego dziecka. I chociaż latający samochwała dalej mnie drażnił to jednak zrozumiałam, że dzieciom taki bohater może się podobać, a ja z niego najzwyczajniej pod słońcem wyrosłam.
Za podsumowanie niech więc posłuży zdanie umieszczone na okładce książki "Karlsson zachwyca dzieci i jest największym utrapieniem dorosłych!".


środa, 22 kwietnia 2015

Domek trzech dziewcząt

Obiegowa opinia głosi, że współczesne nastolatki nie czytają nawet lektur szkolnych, że o jakiejś luźniejszej książce nie ma co wspominać. Praca w szkolnej bibliotece pokazuje, że jest w tej opinii sporo racji i rośnie nam grupa osób, które są wręcz dumne z tego, że nie zhańbiły się przeczytaniem czegoś dłuższego niż SMS od przyjaciółki.
Ale jeśli już taki gimnazjalista sięga po jakąś książkę to najczęściej będzie to coś z fantastyki, od czasu do czasu jakiś horror i oczywiście wiecznie żywy (w przeciwieństwie do swoich bohaterów) romans paranormalny. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego młodzież nie czyta powieści obyczajowych, tylko tkwi w świecie czarów, legend i potworów. Moim zdaniem młodzi ludzie nie czytają obyczajówek z tego powodu, że dla ich przedziału wiekowego takich książek właściwie nie ma, bo niewielu pisarzy potrafi stworzyć bohaterów i historię na miarę współczesnego nastolatka... 

Leży przede mną powieść Beaty Wróblewskiej pt. "Wszystko świetnie". Jest to historia rodziny składającej się z rodziców i trzech córek. Pomiędzy dziewczętami jest spora różnica wieku - Malwina właśnie zdała maturę, Klara uczęszcza do gimnazjum, a najmłodsza Anulka jest w wieku przedszkolnym, jednak świetnie się rozumieją i dogadują, nie ma pomiędzy nimi właściwie żadnych konfliktów, zawsze mogą na siebie liczyć i wspierają się w trudnych chwilach - nieomal sielanka. Tato jest sędzią, a ponieważ sam miał bardzo trudne dzieciństwo stara się w stosunku do córek utrzymać rygor i posłuszeństwo. Natomiast mama nie pracuje zawodowo poświęcając swój czas na prowadzenie domu i wychowanie dzieci - jest rodzicem niemal idealnym: daje dzieciom dużo swobody, traktuje je po partnersku i łagodzi restrykcje wprowadzane przez ojca.

Autorka ukazuje kilkanaście tygodni z życia dziewcząt i ich rodziców. Robi to w sposób zabawny i kilkakrotnie (głównie za sprawą taty i Anulki) wywołała uśmiech na mojej twarzy. Stara się również zasygnalizować poważniejsze problemy nękające młodych ludzi - potrzebę przyjaźni i akceptacji, funkcjonowanie w grupie rówieśniczej, odpowiedzialność za swoje decyzje, umiejętność bronienia swoich przekonań. Niestety, moim zdaniem robi to dosyć powierzchownie i czytelnik otrzymuje miłą i sprawnie napisaną historyjkę, która zajmie mu trochę czasu, przy której będzie się całkiem nieźle bawił, ale raczej nie skłoni go ta książka do jakichś głębszych przemyśleń.

Sądzę, że "Wszystko świetnie" to książka dla 13-14 latków, czyli rówieśników średniej z dziewcząt. Starszym może się wydać nieco infantylna. 

niedziela, 19 kwietnia 2015

Od slamsów Johannesburga do pałacu szwedzkich królów, czyli kolejny bestseller Jonasa Jonassona

O matko sadzonko... Wracam między żywych...
Ewaluacja szczęśliwie już się zakończyła, tzn. najazd na szkołę się skończył, teraz to co sobą zaprezentowaliśmy zostanie przepuszczone przez system i za dwa tygodnie dowiemy się co ów system ma do powiedzenia na nasz temat. No, ale na to, to już całkiem nie mamy wpływu. Swoją drogą jest to z lekka przerażające: komputer ocenia żywego człowieka. Normalnie Matrix.
Nic - zapominamy o rzeczach mało przyjemnych a wracamy do tych milszych, czyli do książek :)

Trzy lata temu czytelnicy w naszym pięknym kraju usłyszeli o niejakim Jonasie Jonassonie, a to za sprawą jego debiutanckiej powieści "Stulatek, który wyskoczył przez okno  i zniknął". Książka niemal natychmiast została okrzyknięta bestsellerem (jedna z nielicznych, które rzeczywiście zasługują na to określenie) a  autor zyskał sobie potężne grono wielbicieli, do którego zalicza się również moja skromna osoba. Możecie więc sobie wyobrazić moją uciechę, kiedy w zapowiedziach wydawniczych na ten rok zobaczyłam kolejną książkę tego szwedzkiego pisarza. I tak oto kilka tygodni temu dotarła do mnie "Analfabetka, która umiała liczyć" i zapewniła mi kilka godzin wspaniałej rozrywki.

Tytułowa analfabetka nazywa się Nombeko Mayeki. Miała potężnego pecha bowiem urodziła się w latach sześćdziesiątych w RPA. Pech był tym większy, że dziewczynka była czarnoskóra. Ojciec był jakimś mitycznym bytem, który rozwiał się zaraz po tym jak obdarzył rodzicielkę Nombeko swoim brzemiennym w skutki zainteresowaniem, a matka zmarła kiedy dziewczynka miała dziesięć lat. Nombeko nigdy nie chodziła do szkoły, a od wczesnego dzieciństwa musiała ciężko pracować. Szybko okazało się, że dziewczynka ma niezwykły talent matematyczny, a kiedy jeszcze udało się jej nauczyć czytać stała się najlepiej wykształconą analfabetką w swojej dzielnicy. Panna Mayeki rozzuchwaliła się do tego stopnia, że postanowiła wybrać się do biblioteki w Pretorii, aby tam poświęcić się czytaniu i poznawaniu świata. Niestety już na samym początku podróży jej pech dał o sobie znać i wpadła pod samochód, a ponieważ udowodniono jej winę (szła chodnikiem, po którym pewien pijany w sztok biały inżynier urządził sobie rajd swoim oplem admirałem) musiała odpracować karę w pewnym bardzo tajnym i odosobnionym obiekcie wojskowym. 
Wypadek zniweczył plany dotarcia do biblioteki w Pretorii (do której Nombeko najprawdopodobniej nawet by nie wpuszczono) ale w dalszej perspektywie pozwolił młodej Murzynce wyrwać się z rodzinnego kraju i dotrzeć aż na północ Europy, spotkać wiele wpływowych osobistości współczesnego świata, wreszcie poznać kogoś, kto stał się dla niej niesłychanie ważny, a kto oficjalnie w ogóle nie istniał...

Jeżeli ktoś czytał poprzednią książkę Jonassona to ma mniej więcej rozeznanie w temacie warsztatu pisarskiego tego autora jak również w jego oryginalnym poczuciu humoru. "Analfabetka" to kolejne dzieło, w którym autor przedstawia absurdalną (chociaż teoretycznie możliwą) historię zwykłych ludzi rzuconych w wir wydarzeń mających decydujący wpływ na losy świata. Nombeko, a my razem z nią, ogląda RPA z czasów apartheidu, uczestniczy w programie jądrowym, rzuca wyzwanie jednemu z najlepszych wywiadów świata, czyli izraelskiemu Mosadowi, wreszcie trafia do Szwecji, kraju szczycącego się tolerancją i poszanowaniem wolności obywatelskich, z których, niestety, nie może w pełni korzystać...
Mocną stroną tej książki są kreacje bohaterów, zwłaszcza drugoplanowych. Jonasson stworzył ich czerpiąc z panujących stereotypów (przy okazji obśmiewając owe stereotypy) dodając każdej z postaci jakieś cechy szczególne. Mamy więc białych obywateli RPA uważających się za coś lepszego tylko i wyłącznie z powodu koloru własnej skóry, mamy chińska rodzinę wykorzystującą w wielce oryginalny sposób prawa popytu i podaży na rynku antyków, mamy wreszcie szwedzkich przeciwników monarchii i anarchistów (swoją drogą trudno być anarchistą w kraju, gdzie bez problemu można protestować przeciwko wszystkim i wszystkiemu). Bohaterowie "Analfabetki" to ludzie różnych profesji, biedni i bogaci, mądrzy i "mądrzy inaczej", sympatyczni i aroganccy. Co ważne, nawet ci, którzy mają do odegrania rolę czarnych charakterów mogą budzić, jeśli nie sympatię, to chociaż uśmiech. Ich uczynki nie są podyktowane złośliwością czy okrucieństwem, ale raczej ograniczeniem umysłowym, żeby nie powiedzieć, że najzwyklejszą głupotą...

Serdecznie zachęcam do poznania historii Nambeko, szczególnie tych, którzy nie znają "Stulatka". Bo jeśli ktoś przeczytał i pokochał pierwszą powieść Jonassona, to jego zachęcać nie trzeba.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Co za dużo to nie zdrowo

Jest rok 1956. W Liverpoolu kilku nastolatków zakłada zespół skifflowy pod nazwą "The Quarrymen". Chłopcy grywają gdzie się da - w przypadkowych lokalach, na festynach, na prywatkach, w pubach. Pierwszy płatny występ miał miejsce w klubie "The Cavern" - omal nie stał się przy okazji ostatnim, bowiem, pomimo wyraźnego zakazu właściciela, chłopcy zagrali rockową piosenkę. W 1960 roku zespół zmienia nazwę oraz rodzaj granej muzyki - ostatecznie porzuca skiffle na rzecz rock'a'rolla. Przez kilka lat skład zespołu ewoluuje, aż w końcu w 1962 ustala się ostatecznie: John Lennon, Paul McCartney, George Harrison oraz Ringo Starr czyli "The Beatles". 
Świat ogarnia beatlemania, a rynek muzyczny po obydwu stronach Atlantyku przez kolejne lata zostaje zdominowany przez czwórkę z Liverpoolu.

Tim Riley jest amerykańskim krytykiem muzycznym. W 2011 roku wydana została opracowana przez niego biografia Johna Lennona pt. "Lennon. Człowiek, mit, muzyka", której polska edycja ukazała się kilka tygodni temu.
Monumentalne dzieło (ponad 700 stron) to niezwykle drobiazgowa historia jednego z najważniejszych muzyków XX wieku, wzbogacona o szerokie tło obyczajowe i społeczne. Autor wykonał ogromną pracę rekonstruując niemal dzień po dniu czterdzieści lat życia Lennona. Opierał się oczywiście na bogatym materiale źródłowym, oraz na wspomnieniach osób z otoczenia muzyka - w tekście znajdziemy sporo anegdot o Johnie i jego zespole, analizę jego utworów wreszcie omówienie problemów osobowościowych, które nękały go właściwie od dzieciństwa.

Przyznam się, że kiedy zobaczyłam opasłe tomiszcze to aż westchnęłam z zachwytu - lubię piosenki Beatlesów, podziwiam geniusz kompozytorski tandemu Lennon - McCartney i zwyczajnie byłam ciekawa jak chłopak z robotniczej dzielnicy staje się ikoną kultury i uznawanym autorytetem.
Cała biografia podzielona jest na trzy części, odpowiadające trzem etapom w życiu Lennona - "Przed Beatlesami", "Z Beatlesami" i "Po Beatlesach". Początek lektury nastrajał optymistycznie - historia rodziców Johna, brak stabilizacji, dzieciństwo i młodość spędzona w domu ciotki, pierwsze próby muzyczne, spotkanie z Georgem i Paulem, występy w Hamburgu, wreszcie ostateczne ukształtowanie się zespołu - autor może i dosyć często odchodził od głównego bohatera, ale z drugiej strony to rodzina i środowisko ukształtowały przyszłą gwiazdę.

Jednak im dalej tym było gorzej. W drugiej części Tim Riley poszedł już na całość i biografia jednego człowieka przekształciła się w monografię zespołu, a miejscami w opracowanie dotyczące całej brytyjskiej i amerykańskiej sceny muzycznej lat 60-tych. W takim nawale mniej lub bardziej istotnych informacji Lennon zwyczajnie zginął i bywało, że przedzierałam się przez kilka a nawet kilkanaście stron tekstu zupełnie nie związanych z bohaterem publikacji.
Riley jest krytykiem muzycznym, nic więc dziwnego, że ważna jest dla niego analiza utworów, które wyszły spod ręki Lennona. I nie tylko jego - w książce znajdzie czytelnik również sporo fachowych uwag o kompozycjach McCartneya (co jest jeszcze ewentualnie zrozumiałe) oraz Dylana, Presleya, Beach Boys, Rolling Stones i jeszcze kilku innych (co już nie do końca jest związane z tematem). Tymczasem dla przeciętnego wielbiciela Beatlesów (a do takich się zaliczam) szczegóły techniczne powstawania kompozycji stanowią sprawę drugorzędną, najważniejszy jest tekst i muzyka. Pomijając, że duża część tych wywodów dla laika jest po prostu mało zrozumiała. I tak już do końca, z tą tylko zmianą, ze trzecia część książki zdominowana jest przez Yoko Ono...

Niestety, z przykrością stwierdzam, że mocno mnie ta książka wymęczyła. Myślę, że gdyby ją "odchudzić" o 1/3, wyrzucić fragmenty zupełnie niezwiązane z Lennonem i Beatlesami, a nawet część informacji o zespole (bo pisanie o tym gdzie George jeździł na wakacje to już za dużo szczęścia jak na jeden raz...) to byłoby to z zyskiem dla całej publikacji.

I jeszcze jedno - zupełnie nie wiem komu tę książkę polecić. Bo zagorzały fan raczej nie znajdzie tu nic nowego, a ktoś, kto dopiero chce zasilić grono wielbicieli Johna Lennona i The Beatles może polec przygnieciony tą książkową cegiełką. No chyba, że rozłoży sobie lekturę na kilka miesięcy, a przy czytaniu będzie się wspomagał nieśmiertelną muzyką chłopców z Liverpoolu. Książka podana w ten sposób ma szansę się spodobać.

czwartek, 2 kwietnia 2015

Wcale nie lekkie życie zwiewnej baleriny

Tancerki wirujące w niekończących się  piruetach, drobne kroczki wykonywane na czubkach palców, podskoki, które robią wrażenie zatrzymanych w czasie, zwiewne kostiumy i porywająca muzyka - wiele osób oglądających przedstawienia baletowe nie zdaje sobie sprawy jakim wysiłkiem okupiona jest lekkość i zwiewność, którą obserwujemy na scenie.

Ania Bednarek, bohaterka książki "Przyjaciółki ze Staromiejskiej", której autorką jest Anna Mulczyńska jest gwiazdą zespołu baletowego w Toronto - primabaleriną, żeby użyć fachowego określenia. Wiele lat ciężkiej pracy, ćwiczeń i wyrzeczeń zaczęło przynosić wyczekiwane efekty - rozpoznawalną twarz, główne role w przedstawieniach i całkiem niezłą sumkę na koncie. Również w życiu prywatnym Ania jest szczęściarą - uwielbiający ją narzeczony i ślub do którego zostało już tylko kilka tygodni to najważniejsze powody do radości.
Niestety los paskudnie zakpił z panny Bednarek - zawaliła ważną premierę, narzeczony odszedł a ona sama z kilkoma walizkami, w które spakowała swoje kanadyjskie życie wylądowała w rodzinnym mieście gdzieś w Polsce. W mieście gdzie nikt właściwie na nią nie czeka - przez kilka lat jej nieobecności wiele się zmieniło, rodzeństwo ma swoje problemy, pani Anastazja, dawna nauczycielka i najbliższa Ani osoba już nie żyje, a dawny ukochany jest w nowym związku. Ania musi sama przeanalizować swoje dotychczasowe życie i podjąć decyzję o tym co będzie robić dalej. A może pomoże jej w tym tajemniczy nieznajomy, którego spotyka co jakiś czas na swojej drodze?

"Przyjaciółki ze Staromiejskiej" to w pewnym sensie kontynuacja "Powrotu na Staromiejską", ale od razu uspokajam - bez problemu można czytać nie znając poprzedniego tomu. Ja w każdym razie nie miałam żadnych problemów z ogarnięciem o co chodzi.
Chociaż główną bohaterką jest Ania to równorzędną rolę wyznaczyła autorka Weronice - aktualnej dziewczynie Edka, byłego narzeczonego Ani. Weronika, pomimo, że jest osobą pewną siebie i przebojową czuje się zagrożona i jej obawy mają pewne uzasadnienie. Ania staje się częścią ich życia i niby od niechcenia udowadnia Weronice, że dla Edka była (a może i nadal jest) kimś ważnym...

Pomimo wątków uczuciowych książka Anny Mulczyńskiej to przede wszystkim powieść obyczajowa, a jej bohaterów zajmują sprawy raczej mało romantyczne: remont spalonej restauracji, poszukiwanie pracy, problemy ze skarbówką, poważna choroba - to tylko kilka z problemów z którymi muszą się borykać.
Autorka miała ciekawy pomysł na tę książkę - oprócz historii obyczajowej zawarła w niej wiele wiadomości na temat baletu (tak techniki tańca jak i fabuły najbardziej znanych dzieł) ale również rękodzieła. Weronika jest bowiem właścicielką sklepiku pod nazwą "Robótkowo" oraz utalentowaną hafciarką opracowującą nowe wzory na potrzeby pewnego branżowego czasopisma. Powrót Ani zbiegł się w czasie z pracą nad kalendarzem z haftami przedstawiającymi najsłynniejsze role baletowe.

Książka ma właściwie tylko jedną, ale dosyć istotną wadę. Nie przekonuje mnie mianowicie kreacja głównej bohaterki. Ania Bednarek to chwilami dwie całkowicie odmienne osoby - rozdwojenie jaźni jak nic... Wiadomo tragiczne przeżycia, utrata pracy i narzeczonego nie pozostają bez wpływu na człowieka, ale chwilami miałam wrażenie, że tą dziewczyną kieruje nie rozpacz, ale czysta, wyrachowana złośliwość. Szczególnie jest to widoczne w jej kontaktach z Weroniką. Poza tym ogólnie nie polubiłam jej, chociaż to akurat nie jest zarzut - trudniej chyba stworzyć główną bohaterkę, której czytelnicy nie będą lubić niż taką, która wzbudza ogólną sympatię.

Pomimo tego mankamentu uważam, że powieść Anny Mulczyńskiej to dobra książka, a jeśli ktoś interesuje się baletem albo szuka inspiracji do robótkowych wyzwań to zdecydowanie powinien po nią sięgnąć.