Kpt. Karol Olgierd Borchardt |
Sto lat temu żył sobie w Wilnie pewien chłopiec, który bardzo chciał zostać Indianinem. Do realizacji tego marzenia solidnie się przykładał hartując swoje ciało i ćwicząc opisywane w książkach indiańskie umiejętności, jednak w pewnym momencie zrozumiał, że rzecz jest niemożliwa do przeprowadzenia. Mógł się nauczyć bezszelestnego poruszania, tropienia zwierzyny, strzelania z łuku i jazdy na dzikim mustangu, jednak jednej rzeczy nie był w stanie zrobić - nie mógł zmienić koloru skóry...
Na szczęście w jego ulubionej książce o Indianach była historia o hiszpańskich przemytnikach i ilustracja przedstawiająca żaglowiec i wspinającego się po linie marynarza. I tak niedoszły czerwonoskóry postanowił zostać marynarzem. Przez następne kilka lat wytrwale ćwiczył, rozwijał muskulaturę, trenował lekkoatletykę, gimnastykę i akrobatykę oraz podnoszenie ciężarów i zapasy. Uczył się też pilnie języka francuskiego, bowiem wybierał się do jednej z francuskich szkół morskich. Na szczęście zanim kandydat na wilka morskiego zdał maturę powstała pierwsza polska Szkoła Morska w Tczewie i do niej skierował swoje kroki młody wilnianin. Pomimo przeciwności losu (przy pierwszym podejściu nie przeszedł badań lekarskich) nie zrezygnował ze swojego marzenia i wreszcie w 1925 roku został przyjęty na wydział nawigacyjny tczewskiej szkoły. Tak rozpoczęła się morska przygoda Karola Olgierda Borchardta, kapitana żeglugi wielkiej i najwybitniejszego polskiego pisarza - marynisty.
Kpt. Mamert Stankiewicz |
Pierwszym statkiem na który zaokrętowany został młody Karol był szkolny żaglowiec "Lwów", którego dowódcą był kapitan Mamert Stankiewicz. Po ukończeniu szkoły w 1928 roku pływał Borchardt na różnych jednostkach i z różnymi kapitanami, jednak większość jego oficerskiej kariery związana była ze statkami dowodzonymi przez Stankiewicza - "Polonią", "Piłsudskim" wreszcie "Batorym". W 1938 roku został Karol zastępcą dowódcy "Daru Pomorza", jednak wybuch wojny po raz kolejny połączył ścieżki kapitana Stankiewicza i jego starszego oficera, którzy na "Piłsudskim" przerobionym na transporter pływać mieli w konwojach. Niestety, w listopadzie 1939 roku statek został zatopiony, a jego kapitan zmarł ratując członków załogi...
Karol Borchardt został ranny w tej katastrofie, a kiedy po wyzdrowieniu udał się na grób swojego wieloletniego dowódcy złożył mu obietnicę, że napisze o swoim kapitanie serię opowiadań - utworów miało być 37, bowiem 3 i 7 to były ulubione liczby kapitana Stankiewicza.
Przyrzeczenia swojego dotrzymał, wspomnienia o kapitanie Stankiewiczu ukazywały się początkowo w prasie, aż wreszcie doczekały się wydania książkowego: w 1960 roku światło dzienne ujrzała książka "Znaczy Kapitan" - tytuł nawiązuje do słowa, którym kapitan Stankiewicz zaczynał niemal każdą swoją wypowiedź.
"Znaczy Kapitan" to książka o morzu i ludziach, którzy pokochali je bezgraniczną miłością. To opowieść o wielkiej przygodzie, która czeka za horyzontem ale też o ciężkiej i często niebezpiecznej codziennej pracy marynarzy. Jako, że pisał ją oficer nawigator nie ustrzegł się od zamieszczenia w niej szczegółów technicznych dotyczących jego specjalności, są też fragmenty mówiące o sprzęcie i maszynach dzięki którym statki mogą poruszać się po morzu, ale te opisy są na tyle rzadkie, że nie nudzą, a wręcz pomagają poczuć atmosferę panującą na mostku transatlantyku.
Autor miał to szczęście, że rozpoczynał swoją karierę jeszcze na żaglowcu i pierwsze 11 opowieści dotyczy rocznego pobytu na szkolnym "Lwowie" - romantyzm, przyjaźń, praca ale i zabawa, ogromny entuzjazm to najważniejsze cechy tej części zbioru. Duża część załogi to uczniowie, trzymają się ich psoty i kawały, ale w razie potrzeby potrafią stanąć na wysokości zadania, nieważne czy chodzi o walkę ze sztormowym wiatrem czy o wizytę u króla Szwecji.
Pozostałe teksty dotyczą już statków motorowych, które obsługiwały linie europejskie oraz transatlantyków. Tu już większość pracy wykonywały maszyny, jednak nawet najbardziej zaawansowana technologia nie mogła zastąpić kompetentnych oficerów. A kompetencje te zawdzięczali po części szkole ale przede wszystkim dowódcy - mieli bowiem możliwość uczyć się zawodu od jednego z najlepszych. kapitanów tamtego okresu.
Literacki portret kapitana Stankiewicza stworzony przez Borchardta ukazuje nam człowieka niezwykle opanowanego, poważnego, niemal zupełnie pozbawionego poczucia humoru, wymagającego ale równocześnie sprawiedliwego wobec podwładnych, fachowca i służbistę (w tej akurat sytuacji to nie jest wada - od przestrzegania regulaminu zależało często życie załogi i pasażerów) nie spoufalającego się z załogą. Na podstawie tej krótkiej charakterystyki można wysnuć przypuszczenie, że taki dowódca to istny dopust boży. Tymczasem czytając kolejne teksty szybko dojdziemy do wniosku, że podwładni darzyli swojego kapitana ogromnym szacunkiem i sympatią, i robili wszystko aby zasłużyć na jego akceptację. Pływanie z kapitanem Mamertem Stankiewiczem to była swego rodzaju nobilitacja, której dostąpić mogli tylko najlepsi.
Karol Borchardt przyznaje w kilku tekstach, że nie posiada talentu literackiego, szkolne wypracowania pisał w stylu telegraficznym i zadanie jakiego się podjął jest dla niego poważnym wyzwaniem. Być może niektórych razić będzie nieco naiwny styl tych opowieści, nadmierny entuzjazm autora i koloryzowanie rzeczywistości. Ale cytując słowa pewnej szanty:
Może ktoś się będzie zżymał,
Mówiąc, że to zdrożne wieści,
Ale to jest właśnie klimat
Morskich opowieści"
I taki klimat udało się autorowi odtworzyć na kartach tej książki. Serdecznie polecam tę lekturę, a sama zabieram się za kolejną morską opowieść, która wyszła spod pióra Karola Olgierda Borchardta pt. "Szaman morski".
Przy "Szamanie" masz szansę nieźle się ubawić, bo jego tytułowy bohater fantazję miał niesamowitą. Borchardta uwielbiam, czytałem niezliczenie wiele razy.
OdpowiedzUsuńKochaaaany mój, ja już się z kapitanem Eustazym świetnie bawię:)
OdpowiedzUsuńAle by zrobił dzisiaj karierę w PR. Albo i w polityce. Z taką ułańską fantazją...
No to już tylko Krążownik spod Somosierry Ci został. To mniej rozrywkowe, tylko przejmujące. Ja mam jakiś zbiorek opowiadań Borchardta, ale nie morskich, więc boję się rozczarowania i tak sobie leży, czeka.
UsuńKapitan Eustazy powinien ministrem spraw zagranicznych zostać! A o muzykalnym nosie już czytałaś? :D
Świetny post. Nic nie wiedziałam o powstaniu powieści, której (niestety tylko) tytuł znam. Do nadrobienia.
OdpowiedzUsuńSą teksty z książek, których się nie zapomina. A więc: "– Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaami!! Cały statek pałaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaa! Biezabrazje!". I podtrzymuję swoją niegdysiejszą opinię, że dla mnie bomba! :D
OdpowiedzUsuńLiteratura marynistyczna i wszystkie wątki tego typu już zawsze będą mi się kojarzyły z Josephem Conradem. Przestałam wierzyć, że kiedykolwiek się to zmieni:)
OdpowiedzUsuń